poniedziałek, 26 grudnia 2011

W dniu świętego Szczepana, pierwszego męczennika

Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy,
wszechmocne Twe słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi.
I stanąwszy, napełniło wszystko śmiercią: nieba sięgało i rozchodziło się po ziemi.
I zaraz zaczęły ich trapić straszne senne widziadła, i opadła ich trwoga nieoczekiwana.
A padając każdy gdzie indziej na wpół umarły, wyjawiał przyczynę, dla której umierali:
trapiące ich sny uprzedziły ich o tym, by nie ginęli w nieświadomości, czemu strasznie cierpią.
Także na sprawiedliwych przyszła próba śmierci, doszło na pustyni do zagłady wielu, ale gniew ten nie był długotrwały.
Spiesznie bowiem wystąpił w obronie Mąż Nienaganny, niosąc broń swojej posługi: modlitwę i przebłagalną ofiarę kadzielną. Stawił czoło gniewowi, położył kres klęsce, okazawszy, że Twoim jest sługą.
Przezwyciężył on gniew nie siłą ciała, nie mocą oręża, lecz słowem pokonał Karzącego, przypominając dane ojcom obietnice i przymierza.
Gdy umarli już padali gromadnie na siebie, stanął pośrodku i położył kres zapalczywości i przeciął jej drogę do żywych.
Bo cały świat był na długiej jego szacie, chwalebne imiona ojców wyryte na czterech rzędach kamieni i na diademie jego głowy Twoja wspaniałość.
Przed nimi to ustąpił, ich uląkł się Niszczyciel, dosyć bowiem było samej próby gniewu.
(Mdr 18,14-25)

„Dziękujemy wam, drodzy Muzułmanie, za więcej męczenników, którzy będą wstawiali się za nami w niebie, gdzie znajdują się wraz z Bogiem Wcielonym”:
http://rorate-caeli.blogspot.com/2011/12/regem-martyrum-dominum-venite-adoremus.html

niedziela, 25 grudnia 2011

Pochwała parafii w Podłężu

Podłęże nie jest moją rodzinną parafią; przeprowadziłam się tutaj dopiero kilka lat temu z wielkiego miasta odległego o 300 kilometrów. Choć wieś jest bardzo stara — należała do założonego prawie 800 lat klasztoru benedyktynek w sąsiednich Staniątkach — parafię erygowano dopiero po II wojnie. Kościół został zbudowany w latach sześćdziesiątych XX wieku i do złudzenia przypomina elewator zbożowy. Estetyka wnętrza również jest, delikatnie mówiąc, nieudana.
Jest to jednak jedyna wada mojej parafii i uważam za wielkie szczęście, że trafiłam właśnie tutaj. W Podłężu dzieją się bowiem rzeczy wyjątkowe, które w Polsce są niezmierną rzadkością. Nie ma ich nawet u dominikanów krakowskich, cieszących się w kręgach miłośników godnej i pięknej liturgii niezmiennie wysoką renomą.
Nasza wieś, choć leży tylko kilkanaście kilometrów od Krakowa, jest ostoją prawdziwego śpiewu tradycyjnego — takiego, jakiego można posłuchać już tylko w nielicznych regionach kraju, jak Podhale, Kurpie czy Biłgorajskie. W chórze parafialnym śpiewają wyłącznie mężczyźni, mocnymi, niskimi, białymi głosami. Jest to śpiew nietemperowany, modalny, ze wszystkimi koniecznymi ciążeniami, w powolnym tempie marsza, tak jak śpiewano jeszcze w latach pięćdziesiątych, zanim wyedukowani w nowoczesnych szkołach muzycznych organiści wprowadzili do kościołów tempa zbliżone do kankana. Panowie mają grube segregatory z dawnymi pieśniami, pisanymi piękną staropolszczyzną, których w większości nie znam, choć muzyką liturgiczną interesuję się od lat. I oczywiście, skoro śpiewają w sposób tradycyjny, nie doświadczają powszechnego w zachodnioeuropejskich chórach i scholach problemu z opadającą intonacją. Mogą zaśpiewać i dwadzieścia zwrotek, jak podczas procesji Bożego Ciała, a trzymają stale tę samą dominantę. Słuchanie naszego chóru jest dla mnie po prostu rozkoszą.
Mamy też dwóch organistów. Jeden z nich jest zawodowcem, ale umie uszanować tradycje muzyczne miejsca, w którym się znalazł, i wie, że pracuje w kościele, a nie w filharmonii (zdaje się, że wśród organistów takie podejście nie jest wcale częste). Wtóruje w dość tradycyjny — jak na obecne czasy — sposób, nie uprawia estradowych solówek i nie przeszkadza ludowi w śpiewie. Drugi to miejscowy chłopak. Grać uczy się dopiero od kilku miesięcy, ale jest urodzonym śpiewakiem tradycyjnym. Organista z tradycyjną emisją głosu, której nie zniszczyła szkoła organistowska z pretensjami do opery, to po prostu skarb.
W dni powszednie często żadnego z organistów nie ma i wtedy śpiew prowadzi pani Mitoń. Pani Mitoń oczywiście jest śpiewaczką tradycyjną i repertuar też ma tradycyjny. Słychać ją doskonale w całym kościele, a pewnie i na zewnątrz, bo śpiewacy tradycyjni nie potrzebują do wykonywania swego kunsztu mikrofonu — niezbędnej protezy poczucia wartości każdego dzisiejszego organisty i księdza. Czuję się wtedy, jakbym wskoczyła do książek o historii śpiewu kościelnego, do czasów, gdy organów i organistów na wsiach jeszcze nie było i śpiewał zgromadzony w kościele lud, któremu przewodził miejscowy kantor. Tej sztuki nie uczy się w szkole — kantorstwo to powołanie rodzące się w lokalnej wspólnocie śpiewaczej.
Niestety w parafii powstała typowa młodzieżowa schola z gitarami, wykonująca z estradową manierą szansonetki sacro polo a la Edyta Górniak. Podobno tak musi być, gdyż inaczej młodzieży się do kościoła dzisiaj nie przyciągnie. Nie jestem do końca przekonana i skrycie pielęgnuję nadzieję, że ten nowomodny pseudoliturgiczny wynalazek, pod wpływem kilkusetletniej miejscowej tradycji śpiewaczej, w końcu zaniknie sam. Na szczęście na mszach dziewczyny wykonują dość rzadko. Myślę, że nic się nie stanie, jeśli ograniczą się do uatrakcyjniania parafialnych ognisk i wycieczek dla młodzieży.
Śpiew nie wyczerpuje zalet mojej parafii. Jakieś trzy lata temu naszym proboszczem został ksiądz prałat Tomasz Boroń, który wcześniej przez kilkanaście lat był dyrektorem Księżówki (domu rekolekcyjnego Episkopatu Polski w Zakopanem). Oprócz niego mamy też rezydenta, starszego księdza Teodora, który mówi naprawdę dobre kazania, oraz młodego wikarego Piotra, tuż po seminarium. Ksiądz Boroń jest zwolennikiem starannej i godnej liturgii, i w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy zdołał postawić liturgię w naszym kościele, wcześniej bardzo niechlujną i pośpieszną, na naprawdę wysokim poziomie. Ryt jest posoborowy, ale księża odprawiają msze w pobożnym i modlitewnym skupieniu, podobnie jak „trydenci”, starannie wykonując wszystkie gesty. Włożono dużo pracy w edukację liturgiczną ludu i ministrantów, a z szuflad zakrystii wyjęto dostojne, pięknie haftowane ornaty „skrzypce” (choć niestety brak jest wszystkich kolorów). W dni powszednie księża dość często „bez powodu” odmawiają Kanon Rzymski — jest to cymes, którego nigdy nie udało mi się wyprosić u dominikanów...
Dzięki kilkuletnim obserwacjom mogę stwierdzić, że stawiana przez obrońców pięknej liturgii teza, iż starannie odprawiana liturgia przyciąga ludzi do kościoła, jest prawdziwa. Frekwencja na mszach w tygodniu po „reformie liturgicznej” księdza proboszcza wyraźnie wzrosła, choć trwają one teraz trochę dłużej.
Zdjęcia przedstawiają szopkę w naszym kościele — ruchomą, przyciągającą dzieci, a jednocześnie estetyczną i wykonaną z naturalnych materiałów. Wraz z pojawieniem się proboszcza Boronia z kościoła zanikły styropianowe dekoracje a la akademia pierwszomajowa.
Zapraszam do Podłęża :)




piątek, 23 grudnia 2011

Nie mam czasu na wigilię

I tej samej nocy spożyją mięso pieczone w ogniu, spożyją je z chlebem niekwaszonym i gorzkimi ziołami. Nie będziecie spożywać z niego nic surowego ani ugotowanego w wodzie, lecz upieczone na ogniu, z głową, nogami i wnętrznościami. Nie może nic pozostać z niego na dzień następny. Cokolwiek zostanie z niego na następny dzień, w ogniu spalicie. Tak zaś spożywać go będziecie: Biodra wasze będą przepasane, sandały na waszych nogach i laska w waszym ręku. Spożywać będziecie pośpiesznie, gdyż jest to Pascha na cześć Pana.

Pierwotnie w Kościele nie obchodzono świąt Bożego Narodzenia. Uważano, że wszystkie jego treści zawierają się w Święcie Świąt — Zmartwychwstaniu. Gdy zaś w IV wieku je wprowadzono, użyto po prostu formularza liturgicznego ze święta Zmartwychwstania; uważano bowiem, że wydarzenia te są ze sobą ściśle powiązane — Narodzenie wskazuje na Paschę. (Autor naszej kolędy „Mędrcy świata, Monarchowie” przejawił więc rzadką wrażliwość teologiczną, umieszczając w niej słowa: „A proroctwo Jego zgonu już się w świecie szerzy”). Boże Narodzenie miało zatem wigilię i radosną oktawę, podczas której każdego dnia obowiązywał ten sam formularz, gdyż był to właściwie jeden świąteczny dzień rozciągnięty na osiem. Adwent miał natomiast charakter równie pokutny jak Wielki Post, i trwał tyle samo.

W Kościele Zachodnim po świadomości tego związku Bożego Narodzenia z Męką, Śmiercią i Zmartwychwstaniem Pana pozostały jedynie obchodzone w obrębie oktawy święta świętego Szczepana, pierwszego męczennika, w dniu 26 grudnia, i Świętych Młodzianków w dniu 28 grudnia. Nie ma już święta Obrzezania Pańskiego, którym ósmego dnia po Narodzeniu (czyli 1 stycznia), zgodnie z logiką żydowskiego i ewangelicznego kalendarza, kończyła się oktawa. Później przemianowano je na Imienia Jezus, a podczas Wielkiej Rewolucji Liturgicznej zlikwidowano je całkiem, przenosząc nie wiedzieć czemu na jego miejsce z 11 października ustanowione w 1931 roku święto Bożej Rodzicielki Maryi (jak ja lubię to hipermarketowo-marketingowe podejście Kościoła rzymskiego — wszystko trzeba nieustannie zmieniać, przerabiać i modernizować, żaden produkt nie może być w sprzedaży dłużej niż przez mgnienie oka; jeśli tylko klient zdąży się do niego przyzwyczaić, należy go natychmiast wycofać i zastąpić jakiś innym, oczywiście znowu opatrzonym krzyczącym napisem NOWOŚĆ! UJ! NOVINKA!).

Kościoły Wschodnie, przywiązane do tradycji, nadal świętują Boże Narodzenie tak samo jak przez całe wieki. W Adwencie obowiązuje post; nie jada się żadnych produktów zwierzęcych, nawet nabiału, a ryby tylko w soboty i niedziele. W dniu Wigilii post jest najsurowszy; jedynym większym posiłkiem jest kolacja, podczas której powinno się jeść jedynie kutię — gotowane zboże z miodem i bakaliami (jest to pamiątka wydarzenia z IV wieku, gdy zgodnie z legendą cesarz Julian Apostata nakazał skazić całą żywność na targach Konstantynopola krwią zwierząt zabitych na ofiarę bożkom; na szczęście dzięki Bożej interwencji chrześcijanie dowiedzieli się o tym i kupili na posiłek wyłącznie zboże). Nie ma wielogodzinnego ucztowania przy stole uginającym się od rzekomo postnych potraw. Atmosfera czuwania i wyczekiwania na przyjście Pana trwa do północy, kiedy rozpoczyna się Pasterka; za to od razu po niej rozpoczyna się świętowanie i ucztowanie — z nieobecnymi od kilku tygodni wędlinami i wszelkimi innymi przysmakami.

Dzięki zachowywaniu tradycji chrześcijanie wschodni (przynajmniej ci niezeświecczeni) ocalają Adwent oraz unikają przejedzenia w Wigilię. Poza tym jednak czyhają na nich te same pułapki co na katolików. Jak wyczytałam, dla dwóch trzecich Polaków najważniejsze podczas świąt jest bowiem spędzanie czasu w gronie rodzinnym, natomiast aspekt religijny ma znaczenie tylko dla około 30 procent. Nic więc dziwnego, że prasa pełna jest teraz porad, jak się obżerać, by się nie rozchorować, i jak przetrwać te trudne dni. Oto artykuł z brytyjskiego The Sun, udostępniony przez Onet:

Krótki podręcznik przetrwania świąt
Najpewniej już szykujemy się psychicznie do corocznej świątecznej awanturki nad przypalonym indykiem. Badanie z 2010 roku wykazało, że 40 proc. z nas uważa Boże Narodzenie za stresujące i męczące przedsięwzięcie, a jedna czwarta spodziewa się co najmniej jednej kłótni w okresie świątecznym [...] — Jesteśmy pod presją, bo wszyscy po raz kolejny usiłujemy odtworzyć stereotypową idylliczną scenkę bożonarodzeniową, którą mamy w głowach, a jednocześnie okrążyć wielkim łukiem upierdliwą ciotkę — mówi Cary Cooper, profesor psychologii i zdrowia w Lancaster University. — W dzisiejszych czasach rodziny nie spędzają ze sobą wiele czasu, więc taka sytuacja może przypominać małżeństwo z przymusu [...] Mama jest wkurzona, bo tata zapomniał kupić „odpowiednie nadzienie”. Pokręcona kuzynka gotuje się z wściekłości, bo jej wegańskie ciasto orzechowe wygląda fatalnie, a brat ma muchy w nosie, bo bratankowie biją się jego ulubionymi adidasami. [...] Jesteś przejedzona i masz kaca, już ci się skończyły pomysły na tematy miłych pogawędek, a dzieci są sflaczałe jak pęknięte baloniki, bo zrozumiały, że św. Mikołaj przyjdzie znowu dopiero za rok. Ściany wokół ciebie jak gdyby się zacieśniają [...] — Kłótnia dobrze robi — mówi prof. Cooper. — Oznacza, że rodzina nie jest ci obojętna i nie spędzasz z nią nudnych, uprzejmych godzin jak z obcymi ludźmi. Paradoksalnie może nawet was do siebie zbliżyć.

Gazeta Wyborcza troszczy się o handlowców:

Apel do klientów: Nie przehandlujcie pierwszej gwiazdki
Nie czekajmy ze świątecznymi zakupami do ostatniej chwili. Zróbmy je w Wigilię do 14, by sprzedawcy jak najszybciej mogli wrócić do swoich rodzin — apeluje Solidarność. Ale czy klienci posłuchają? [...] A jednak interes w Wigilię się kręci. Agnieszka Górka, kierowniczka Biedronki przy rondzie Starołęka, opowiada, że rok temu sklep w Wigilię przeżył oblężenie: — Odwiedziło nas 1,7 tys. klientów. To dużo, bo w powszedni dzień jest ich ok. 2,2 tys. A przecież w Wigilię pracujemy krócej. Najbardziej żal mi dziewczyn na kasach, zanim zamkniemy sklep, nie mają już na nic siły. A przecież muszą wrócić do domu i podać kolację.

Z kolei (również w Wyborczej) pan Jerzy Sawka wszem i wobec ogłasza:

Osobiście zrywam ze świąteczną tradycją
Wyzwoliłem się ze świątecznego terroru. Nie będzie żadnej wigilii, nie będzie lepienia pierogów z kapustą. Żadnych prezentów nie chcę i sam ich nie dam. Nie cierpię całej tej przedświątecznej krzątaniny, tysięcy ludzi w sklepach, poszukiwania prezentów, stania w kolejkach, sprzątania w domu, dylematów z wybieraniem podarunków. Już swoje odfajkowałem, jak dzieci były małe. Dla nich święta miały sens, bo był Mikołaj, były prezenty, była choinka, byli dziadkowie, wujkowie, ciotki. Teraz są dorosłe (lub prawie) i ja przez lata wtłaczałem je w rytuał, do którego — czułem przez skórę — stosunek mają podobny do mojego. [...] Uf, nie muszę łazić po sklepach. Nie będę trzymał w wannie tego nieszczęsnego karpia. Nie będę odtwarzał z CD kolęd, których pełnych słów nie znamy, a jedynie pierwsze zwrotki i refreny. Nie będę stroił choinki, a przede wszystkim nie będę się stresował. [...] Od teraz będę dawał prezenty komu i kiedy będę chciał, z rodziną i przyjaciółmi spotykał się wtedy, kiedy wszyscy będziemy mieli na to czas i ochotę. A specjalne święta urządzę sobie w czerwcu, bo bardzo lubię ten miesiąc.


Wyznania pana Sawki wcale mnie nie gorszą. Przeciwnie, uważam, że ma w stu procentach rację. Jeśli w centrum świąt Bożego Narodzenia nie ma Narodzin Boga-Człowieka, to kończy się to — musi się skończyć — właśnie tak. Ja też przez długie lata świąt Bożego Narodzenia serdecznie nie znosiłam. I podobnie w końcu zbuntowałam się. Przestałam brać udział w pseudobożonarodzeniowej farsie: ściskaniu się w tłumie w sklepach przybranych krasnoludami w czerwonych kubrakach i kolędami puszczanymi z megafonów nawet w toalecie, kupowaniu i dostawaniu nietrafionych prezentów, siedzeniu godzinami z krewnymi, których co prawda lubię, ale nasze światopoglądy są tak różne, że nie mamy o czym rozmawiać, myciu szafek od środka i malowaniu trawy na biało. Nie licząc skromnej, postnej kolacji, jedynym elementem świątecznym jest u mnie Pasterka. W święta odpoczywam, a w tym roku będę też pisać doktorat. I dopiero teraz, gdy wyrzuciłam to całe komercyjno-familijne opakowanie i zostawiłam tylko nagie (nomen omen) sedno, święta nabrały sensu.

Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym.

czwartek, 15 grudnia 2011

Integralny styl życia

Dobrzy ludzie podrzucili mi ostatnio wywiad-rzekę, jaki z abp. Józefem Michalikiem przeprowadzili G. Górny i T. Terlikowski (Raport o stanie wiary w Polsce, Radom 2001), więc czytam i jak dotąd to, co ksiądz arcybiskup mówi, wydaje mi się bardzo trafne. A zatem kolejny cytat:

Ten sukces polskiego Kościoła [chodzi o dużą liczbę powołań kapłańskich] jest też mam takie wrażenie związany z faktem, że naszych księży wciąż widać. Sutanna czy koloratka to nadal element kapłańskiego stroju. W Hiszpanii czy Holandii, gdy księża zrezygnowali z tych atrybutów, gdy przestali być widoczni publicznie, liczba powołań od razu zaczęła spadać. Czy istnieje związek między tymi faktami?

Nie ma wątpliwości, że katolicka tożsamość kapłańska musi być uniwersalna. Musi przejawiać się we wszystkich elementach życia: myśleniu, mówieniu, zachowaniu, ale też w stroju duchownym. To trzeba bez przerwy przypominać świeckim i księżom. Zarazem trzeba mieć świadomość, że nie jest to wcale problem tak całkiem nowy. Już w XVI wieku Synod Łęczycki apelował do księży, by nosili strój duchowny. I ten apel trzeba stale ponawiać, bo w ten sposób pokazuje się, choćby młodym ludziom, że księdzem można być zawsze, że jest to integralny, całościowy styl życia, rozpoznawalny i będący świadectwem dla innych.

Ale księża i zakonnicy żalą się, że ludzie dziwnie na nich patrzą, gdy pojawiają się w sklepie czy na spacerze w stroju duchownym.

I bardzo dobrze, że patrzą. O to chodzi, żeby widzieli w nas księży, niezależnie od tego, jaki mają do nas stosunek. Tego zresztą nie trzeba się bać ani wstydzić. Gdy chodzę po Warszawie, gdzie ludzie mnie nie znają, zawsze mam na sobie sutannę lub przynajmniej koloratkę i bardzo często młodzi ludzie pozdrawiają mnie słowami Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest z ich strony całkowicie naturalne i spontaniczne. Ponadto oznaki wrogości wobec księży mogą stać się okazją do duchowej ofiary, znoszenia przykrości, ale i dania świadectwa swej tożsamości. To może stać się przyczyną refleksji, a nawet początkiem dialogu. Mam jednak wrażenie, że zdecydowanie częściej ten opór przed noszeniem kapłańskiego stroju to rezultat zwyczajnego lęku lub wstydu przed własnym kapłaństwem. A to nie przyciąga młodych.

środa, 14 grudnia 2011

Taka wiara opaskudzi człowieka

„Taka wiara, że post, jak nie ma co jeść, a święto, jak nie ma co robić — to zawsze opaskudzi człowieka, co z nią żyje”.

Tak mówi jeden z bohaterów powieści „Czahary” Marii Rodziewiczówny, prawosławny Białorusin Kasjan, o religii innej bohaterki książki, ewangeliczki. Ten bonmot Kasjana (jeden z wielu rewelacyjnych bonmotów, bo Kasjan to niewątpliwie najciekawsza postać „Czaharów”) miałam w głowie podczas całego tygodnia rekolekcji ignacjańskich u jezuitów w Częstochowie. Bardzo dobre rekolekcje — wiadomo, jezuici to sprawdzona marka: cisza, sprawny mechanizm organizacyjny, wysoki poziom punktów. Ale... jest jeden problem: kuchnia. Trwa Adwent. Tymczasem z wyjątkiem piątku wszystkie posiłki są oparte na mięsie i wędlinach (zresztą najbardziej niezdrowych — wieprzowych). Nie ma żadnej możliwości zachowania postu z wyjątkiem niejedzenia przez ponad tydzień niczego poza chlebem, ziemniakami, kapustą i plasterkiem białego sera (dżemu też z reguły nie ma).
Wyjątku nie przewidziano nawet dla 2 księży grekokatolickich z Białorusi i Ukrainy, którzy są z nami, a którzy mają teraz, o ile wiem, post filipowy, wykluczający wszelkie produkty zwierzęce i cały nabiał. A w Kościołach wschodnich post to post, a nie zabawa. Można było najwyżej przed turnusem zgłosić, że się jest na diecie. Ale ja nie jestem na diecie. Nie jestem chora. Zresztą niewiele by to pomogło — wyżywienie „dietowe” różni się od „niedietowego” tylko tym, że niektóre wędliny wieprzowe są zastąpione drobiowymi, a obiadowa wieprzowina smażona — duszoną.
Trzeciego dnia rekolekcji słuchamy nagranej konferencji ojca Józefa Augustyna. Ojciec Augustyn mówi:
„Jeśli w miłości brakuje ofiary, staje się ona tylko uczuciem, zmiennym i nietrwałym. Niektórzy wierni błędnie odczytali zniesienie zbyt rygorystycznych przepisów, które narosły w Kościele przez wieki. W efekcie wiara za mało nas kosztuje i dlatego nie ma większego wpływu na nasze życie”.

To mnie zachęca do zwrócenia się z prośbą o bardziej postne wyżywienie. Jednak prośba o dżem czy cokolwiek innego niż wędlina nie przynosi efektu. Życzliwy kierownik duchowy zwraca uwagę, że przecież przepisy kościelne są zachowywane i nie muszę wcale bardziej pościć. Albo mogę potraktować jako umartwienie jedzenie mięsa. A skoro już się tak bardzo upieram, to proponuje mi niejedzenie cukierków. Tia... Kiedy byłam dzieckiem, czyli za życia kardynała Wyszyńskiego, niejedzenie cukierków w poście proponowano małym dzieciom, których post nie obowiązywał. A teraz „asceza cukierkowa” zupełnie na serio wskazywana jest dorosłym jako podstawowa (oprócz nieużywania internetu) forma umartwienia w Adwencie i Wielkim Poście. Słyszałam to już z wielu kapłańskich i kaznodziejskich ust. Cały świat dziecinnieje, więc katolicy też. Czemu nie.
Nie chodzi mi o wytykanie palcem. Z podobnymi sytuacjami, jak ta w Częstochowie, spotykałam się wcześniej. Niestety szkodliwa, tucząca i ciężkostrawna wieprzowina trzy razy dziennie przez sześć dni w tygodniu stała się w Polsce powszechną normą kulturową, spod której jest równie trudno uciec jak od przymusu picia towarzyskiego. Na przykład w pewnym klasztorze mniszek, do którego jeździłam kiedyś na prywatne dni skupienia, nie pozwalano mi zachowywać postu w poniedziałki i środy wraz z siostrami, lecz specjalnie gotowano dla mnie mięso, bo byłam gościem. I powiedziano mi, że prosząc o odstępstwo od zwyczaju, powoduję tylko zamieszanie i kłopot. Tam też mi radzono, abym jako post traktowała jedzenie mięsa.
Do tego, że w klasztorach jem znacznie lepiej niż w domu, zdążyłam się już przyzwyczaić. Jednak brak możliwości zamówienia postnego wyżywienia w Adwencie (choćby na życzenie) w zakonnym domu rekolekcyjnym jest dla mnie przykrym zgrzytem. Razi mnie to tym bardziej, że święty Ignacy Loyola kładł wielki nacisk na umartwienia podczas odprawiania Ćwiczeń Duchownych.
Zapewne niektórzy tradycyjnie zarzucą mi pychę i wyższość. Przecież obecne przepisy kościelne, wyznaczające minimalne wymogi w zakresie postów, nie zostały złamane. Jednak to nie jest pycha. Chcę tylko, jak wszyscy chrześcijanie przez niemal dwadzieścia wieków, a Kościoły wschodnie do tej pory, móc oczekiwać przyjścia Pana (czy uczestniczyć w rekolekcjach zamkniętych) poszcząc, w wyrzeczeniu. Zwłaszcza gdy rozważam Mękę Pańską (III tydzień „Ćwiczeń”). I nie chcę się czuć w zakonnym czy rekolekcyjnym refektarzu jak na komunistycznej stołówce.
Oczywiście poradziłam sobie. Nie umiera się od jedzenia przez tydzień chleba z twarogiem i ziemniaków z kapustą. Przeciwnie, czułam się zapewne lepiej niż wszyscy pozostali — podobnie jak Daniel, gdy odmówił jedzenia potraw ze stołu króla babilońskiego :) Nie chodzi też o wytykanie palcem tego czy innego zakonu czy klasztoru. Na przykład w obecnie obowiązujących adwentowych tekstach Liturgii Godzin udało mi się znaleźć jak dotąd tylko jedno miejsce, gdzie w ogóle jest mowa o jakimkolwiek wyrzeczeniu czy umartwieniu (jutrznia wtorku I i III tygodnia, prośba „Dopomóż nam przynosić godne owoce pokuty”). Problem jest zatem szerszy: w ostatnich dziesięcioleciach w Kościele łacińskim zanikła kultura pokuty, umartwienia i ascezy. A bez tego naprawdę nie da się robić chrześcijaństwa. Zostaje pusta wydmuszka. I sądzę, że albo rzymscy katolicy nawrócą się w sprawie postów (a także przestaną traktować liturgię jako obowiązek do odwalania byle łatwiej i byle szybciej), albo Kościół łaciński zaniknie — tak jak tyle innych Kościołów, w których zamarł duch pokuty, wyrzeczenia i ofiary. A wraz z nim miłość. Ojciec Józef Augustyn jak zwykle ma rację.
I nie on jeden o tym mówi. Oto cytat z niedawno opublikowanego wywiadu-rzeki z arcybiskupem Józefem Michalikiem:
Dziennikarz: Zapytałem uczestników [panelu nt. tożsamości księdza, gdzie wspomniano umartwienia św. Jana Marii Vianneya]: „Czy nie powinniście, wy księża, także obecnie podejmować takie umartwienia?”. Wówczas znany, medialny, nowoczesny ksiądz wybuchnął: „Nie po to przeszliśmy Sobór, żeby teraz się umartwiać”. Choć spotkał się potem z mocnym odporem, to jednak mam wrażenie, iż jego styl myślenia jest bardzo popularny wśród pewnej części duchowieństwa, uznającej, że dość już ascezy, pokuty, umartwienia.
Abp Michalik: I to jest początek raka, który będzie toczył Kościół, jeśli się z nim nie uporamy. Nie wolno nam oddzielać ascezy od wiary i modlitwy, wyrzeczeń od życia, bo to w istocie skazuje na obumarcie życie duchowe chrześcijanina. Trzeba wrócić do starych, wypróbowanych przez stulecia zasad i zwyczajów. Jeśli, ograniczając się, nie ukierunkowujemy naszego życia, to skazujemy się na życiowy dramat. Każde ukierunkowanie jest ograniczeniem. Dotyczy to nie tylko życia duchowego, lecz także innych dziedzin. Każdy ogrodnik musi przycinać gałęzie, aby drzewo lepiej rosło i dawało więcej owoców. W świetle Ewangelii każde ukierunkowanie na Boga jest zarazem nieodłącznie związane z ukierunkowaniem na drugiego człowieka. W tym tkwi właśnie klucz do ludzkich serc.

Amen :)

Nowe odkrycia biblijne i coś

I niech ktoś powie, że biblistyka się nie rozwija... Oto nowa wersja upadku pierwszych ludzi:
„Któż ci powiedział, że jesteś nagi? Czy może zjadłeś z drzewa, z którego ci zakazałem jeść?” Mężczyzna odpowiedział: „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa, i zjadłem”.
Wtedy Pan Bóg rzekł do niewiasty: „Dlaczego to uczyniłaś?” Niewiasta odpowiedziała: „Mąż mnie zwiódł, i zjadłam”.

Tak w każdym razie odczytał kleryk na mszy o 12.00 w dniu 8 grudnia u dominikanów w Krakowie. W Krakowie w ogóle były chyba wtedy wyjątkowe warunki biometeorologiczne, bo z kolei na roratach (jak mi doniesiono przez ludzi Chloe) można było się dowiedzieć od diakona czytającego Ewangelię (zresztą nie tę, co trzeba), że:
Między narodzonymi z niewiast nie ma większej od Jana.

Ale żeby było sprawiedliwie, kamyczek do ogródka pallotynów. Odmawiam sobie dziś spokojnie nieszpory (I tom Liturgii Godzin, ten poprawiony, Pallottinum 2006, s. 807), aż tu nagle...
Ci, którzy we łzach sieją,
żąć będą w radości.
Idą i płaczą niosąc ziarno na zasiew,
lecz powrócą z radością niosąc swoje stopy.

To wszystko pobudza moją wyobraźnię teologiczną oraz wprawia w dobry humor. Tym bardziej, że dzisiaj (14 grudnia) obchodzimy wspomnienie liturgiczne nie tylko Jana od Krzyża, o którym wszyscy słyszeli, lecz także równie fajnego, choć prawie nikomu nie znanego świętego Wenancjusza Fortunata, żyjącego w VI wieku autora wielu poematów religijnych i hymnów liturgicznych, między innymi hymnu z nieszporów Tempore Passionis Vexilla Regis (Sztandary Króla się wznoszą) oraz spopularyzowanego dzięki ślicznej muzyce Pawła Bębenka „Jaśnieje krzyż chwalebny”. Był dla Kościoła łacińskiego tym, kim dla chrześcijaństwa wschodniego jest święty Roman Melodos.