środa, 30 maja 2012

Przeprowadził Polskę przez Morze Czerwone


Dwa dni temu minęła 31. rocznica śmierci księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przemilczana. Nie było o niej mowy w mediach ani — o dziwo — nikt poza mną nie wrzucił żadnego wspomnieniowego posta na Facebooka, choć wśród znajomych i ulubionych stron mam dużą liczbę aktywnych katolików, konserwatystów i narodowców.
Specjalnie zostałam dzień dłużej w Warszawie, by w katedrze warszawskiej pw. św. Jana uczestniczyć we Mszy świętej w intencji beatyfikacji wielkiego kardynała. Msze te odbywają się 28. dnia każdego miesiąca o godz. 19, a w maju mają szczególnie uroczysty charakter. W tym roku wyjątkowo zdarzyło się, że rocznica śmierci kardynała Wyszyńskiego przypadła w dniu święta Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła. Mały prezent od Matki dla wiernego syna.
Inaczej niż rok temu, nie było żadnego biskupa — kolejne rozczarowanie, wziąwszy pod uwagę fakt, że kardynał Wyszyński był przed kilkadziesiąt lat ordynariuszem warszawskim. Celebrował o. Gabriel Bartoszewski, kapucyn, wicepostulator procesu beatyfikacyjnego. W katedrze zgromadziło się kilkunastu kapłanów, klerycy warszawskiego seminarium (szli przez Plac Zamkowy w sutannach; także część kapłanów, zapewne pamiętając o umiłowaniu sutanny przez kardynała Wyszyńskiego, przyszła w pełnym stroju kapłańskim... w Warszawie jest to ewenement tylko trochę mniejszy od lądowania UFO!), poczty sztandarowe kilku szkół, kilkuset wiernych.
Ojciec Bartoszewski przypomniał w kazaniu ogłoszenie przez Pawła VI Maryi Matką Kościoła w odpowiedzi na apel polskich biskupów, w tym kardynała Wyszyńskiego. Po mszy jak zwykle odczytano wypowiedź wielkiego prymasa. Tym razem wybrano jedno z ostatnich wystąpień publicznych — przemówienie wygłoszone podczas odsłonięcia tablicy ku czci prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego w dniu 1 marca 1981 r. Wszystkich obecnych uderzyła jego niezwykła aktualność, sądząc po temperaturze oklasków, jakie się potem rozległy... Ja miałam wrażenie, że wielki prymas stoi wśród nas i komentuje aktualne wydarzenia społeczno-polityczne w Polsce z wiosny roku 2012:
„Dziś wiemy, że dokonano straszliwej wiwisekcji i alienacji narodowej i historycznej młodego pokolenia, pozbawiając je wiedzy historycznej o Narodzie i o polskiej twórczości literackiej, a przez to pozbawiając kultury narodowej. To słowo »wiwisekcja« znaczy coś więcej niż tylko brak dostępu do informacji, to uśmiercanie żywej duszy narodu. [...] Polska nie pożywi się alienacją, ani odejściem od kultury historycznej, twórczej, literackiej. Polska nie pożywi się ani argumentami, gdy pisma były ateizujące, ani groteskową laicyzacją, ani uwstecznioną ateizacją. Polska nie pożywi się odzieraniem dusz z kultury narodowej, z własnych dziejów. Pamiętajmy — Polskę sprzedano raz, nie w Warszawie, ale na Sejmie Grodzieńskim przed dwoma wiekami. My nie chcemy handlu Polską!”

Po mszy celebransi i wierni udali się do kaplicy, w której znajduje się sarkofag kardynała, i odczytali modlitwę o jego beatyfikację. Za miesiąc czy rok przyjdziemy znowu. Modlitwa trwa; może nareszcie proces beatyfikacyjny, z niezrozumiałych względów wlokący się jak spaghetti, dobiegnie końca.


Jest jakimś absurdem różnica, z jaką traktowane są w Polsce — także przez hierarchię kościelną — postaci Jana Pawła II i kardynała Wyszyńskiego. Bez tego drugiego nie byłoby tego pierwszego; są równie wielcy, a ich pisma, słowa i wstawiennictwo w niebie równie ważne dla nawrócenia i przetrwania narodu. Tymczasem w przypadku pierwszego mamy oficjalny kult jednostki, ocierający się momentami o śmieszność, momentami o bałwochwalstwo, a momentami o biznes (o naginaniu przepisów kościelnych, aby przyspieszyć beatyfikację w czynie partyjnym na 22 lipca, czy papagodzillach nie wspominając; jak trafnie zauważyła moja bratowa–ateistka, papież w Polsce pełni rolę Myszki Miki — to znaczy niewiele brakuje, aby jego obrazki drukowano na gumach do żucia); w przypadku drugiego jest wielkie milczenie.
Nie ulega wątpliwości, że kardynał Wyszyński — uważający, że dobrze się stało, iż komuniści zabrali Kościołowi majątki, bo dzięki temu wreszcie może zająć się duszpasterstwem, przy każdej okazji napominający księży, by chodzili w sutannach, twardo wymagający od nich wytężonej pracy i najwyższych standardów moralnych — jest dzisiaj dla bardzo wielu środowisk w Polsce kamieniem upadku i skałą zgorszenia co najmniej w takim stopniu jak za życia. Wystarczy przeczytać choćby świetną biografię pióra Ewy Czaczkowskiej, aby się przekonać, że kardynał musiał się bronić jednocześnie na dwóch frontach; zwalczali go na równi komuniści oraz niemała część biskupów, księży i inteligencji katolickiej (warto tu wspomnieć niesławny list pana Mazowieckiego). I nadal kult Wyszyńskiego ogranicza się do wąskich grup wiernych; jedynym aktem publicznym było nadanie jego imienia dawnej ATK. Ale nawet tam — o czym dobrze wiem, bo studiowałam na tej uczelni w sumie kilkanaście lat — Wyszyńskiego praktycznie się nie wspomina; jest tylko trzema ozdobnymi literkami w logo szkoły. (Aha, żeby nie przekłamać: prymas ma jeszcze w Warszawie ulicę i skwerek).
Miłym zaskoczeniem podczas Mszy była dla mnie niemal „trydencka” staranność i pobożność, z jaką odprawiana była liturgia, w tym zachowanie diakonów, czterech ministrantów do kadzidła i świec oraz kleryków — na przykład jak jeden mąż pochylających głowy na Imię Jezus w Gloria. To kolejne pozytywne zaskoczenie po klerykach krakowskich (videGaude Mater Polonia”). Idzie ku lepszemu! Przynajmniej w seminariach diecezjalnych.
Po mszy grupa społeczników zbierała podpisy przeciwko likwidacji lekcji historii w szkołach ponadgimnazjalnych. Ja też z pełnym przekonaniem podpisałam i zachęcam do tego również was.
A na deser jeszcze jedna niewygodna wypowiedź Prymasa Tysiąclecia:
„Nie mogę odłożyć pióra, zanim nie dotknę tu jeszcze jednej sprawy, która ma dla wspólnoty kleru większe, niż się wydaje znaczenie, a dla Ludu Bożego jest społecznym wyznaniem wiary. Mam na myśli sutannę kapłańską. Sutanna nie jest ubiorem w szeregu innych strojów, ale jest wyznaniem wiary przed ludźmi, jest odważnym świadectwem danym Chrystusowi, jest przyznaniem się do Kościoła. Dlaczego zdjąłem znak wiary i kapłaństwa. Czy z lęku? Ze słabości? Nie! Zdjęcie stroju duchownego to to samo, co usunięcie krzyża przydrożnego, aby już nie przypominał Boga”.
Stefan kard. Wyszyński

piątek, 18 maja 2012

Pani Sprzątaczka

U krakowskich dominikanów pracuje Pani Sprzątaczka. Pani Sprzątaczka jest dostojną, starszą, krakowską matroną. Przychodzi w żakiecie, a zimą w płaszczu i kapeluszu, po czym przebiera się do pracy. Zakłada fartuch i szaleje w bazylice z odkurzaczem, mopem czy innymi insygniami swojego zawodu. Pod koniec pracy oporządza się, chowa fartuch, przebiera się z powrotem w elegancki strój.
Pani Sprzątaczka pracuje przy sprzątaniu kilka godzin dziennie. Fartuch służy jej do ochrony ubrania przed zniszczeniem. Potem go zdejmuje i wraca do domu, do bliskich, aby prowadzić prywatne życie.
Fartuch jest strojem roboczym. Nie konstytuuje tożsamości Pani Sprzątaczki, podobnie jak nie konstytuuje jej wykonywanie zawodu sprzątaczki.

To samo co Pani Sprzątaczka robi przeważająca większość księży. Przebierają się w sutannę lub habit na czas wykonywania obowiązków zawodowych: aby spowiadać, odprawić mszę, poprowadzić katechezę w szkole. Następnie zdejmują ją i chowają, i prowadzą prywatne życie po godzinach. W prywatnym ubraniu wychodzą na miasto, na spacer, na zakupy.

Tylko że kapłaństwo nie jest czynnością przypadłościową, zawodem wykonywanym przez pewną część czasu, aby zarobić pieniądze na utrzymanie. Kapłaństwo konstytuuje tożsamość kapłana. Jest pieczęcią Boga wypisaną na czole. A sutanna jest tego widzialnym znakiem, podobnie jak obrączka na palcu małżonka.
Jeszcze głębsza symbolika dotyczy habitu. Święci zakonnicy i mistrzowie życia duchowego napisali o habicie i swoim umiłowaniu tego znaku całe tomy. Są to myśli bardzo piękne i teologiczne. Wystarczy zresztą wrzucić do Google’a hasła „habit życie zakonne symbolika”, żeby zobaczyć, ile nawet dzisiaj zakony piszą na ten temat. Tutaj tylko jeden cytat, z adhortacji apostolskiej bł. Jana Pawła II Vita consecrata, będącej najnowszym dużym dokumentem papieskim, poświęconym życiu konsekrowanemu:
„Zawsze, ale zwłaszcza we współczesnej kulturze, nieraz bardzo już zeświecczonej, a mimo to wrażliwej na język znaków, Kościół winien zabiegać o to, aby jego obecność była dostrzegalna w codziennym życiu. Ma przy tym prawo oczekiwać, że znacznie przyczynią się do tego osoby konsekrowane, powołane, aby w każdej sytuacji dawać konkretne świadectwo swojej przynależności do Chrystusa. Ponieważ ubiór jest znakiem konsekracji, ubóstwa i przynależności do określonej rodziny zakonnej, wraz z Ojcami synodalnymi gorąco zalecam zakonnikom i zakonnicom, aby nosili właściwy sobie strój, odpowiednio przystosowany do okoliczności miejsca i czasu. Tam, gdzie jest to konieczne z ważnych względów apostolskich, mogą także nosić zwykłe ubranie, odpowiadające ich godności oraz przepisom danego zgromadzenia, oprócz tego zaś stosowny symbol wskazujący na ich konsekrację”.

Proszę zauważyć — zwykłe ubranie mogą nosić, jeśli jest to „konieczne z ważnych względów apostolskich”, ale nawet wtedy muszą mieć na sobie jakiś znak, który ujawnia, że są zakonnikami.

Ojciec Święty ma całkowitą rację. Pochodzę z jednego z najbardziej zeświecczonych miast w Polsce. Na mszę niedzielną chodzi może kilkanaście procent mieszkańców, szerzy się buddyzm i hare kriszna, miejscem niedzielnego oddawania czci sacrum dla większości ludzi stał się hipermarket i galeria handlowa, czas spędza się na zarabianiu i wydawaniu pieniędzy, w fitnessach, klubach itp. Religia, wiara zniknęły z obszaru świadomości społecznej.
Milczące przypominanie o istnieniu Innej Rzeczywistości, jej widzialny znak, jakim jest habit czy sutanna, jest w tym mieście naprawdę rozpaczliwie potrzebne. I to wcale nie w kościele, do którego 80% mieszkańców nigdy nie wchodzi — lecz w galerii handlowej, kawiarni, kinie, tam, gdzie ci ludzie przesiadują.

Księży i zakonników w moim mieście na ulicach się nie widuje. Wszyscy chodzą po świecku. Ksiądz Jan Twardowski opowiadał anegdotę, która w zamierzeniu miała świadczyć o jego ludzkiej słabości. Mianowicie szedł kiedyś ulicą w centrum Warszawy, gdy podszedł jakiś człowiek i zapytał, czy może zrobić mu zdjęcie. Ksiądz Twardowski ucieszył się, że rozpoznano w nim znanego poetę, i zapytał: „Dlaczego chce mi pan zrobić zdjęcie?” Usłyszał: „Bo to niezwykły widok: ksiądz w sutannie na ulicy!”
Potrzebna jest jak najszybsza zmiana mentalności duchowieństwa i zakonników. Nawet nie nawrócenie — bo nie wątpię, że większość z nich jest naprawdę gorliwa — lecz zrozumienie, że znak stroju duchownego jest w dzisiejszym zeświecczonym, zagubionym, ale wbrew pozorom bardzo wrażliwym świecie podstawą praeparatio evangelica. W społeczeństwie, które nie chce już słuchać pasterzy, potrzebne jest najpierw milczące świadectwo ich zewnętrznego wyglądu i zachowania.

Jeszcze jedna migawka. Świętą Teresę od Dzieciątka Jezus pytano, jak siostry mogą nosić takie grube habity w upał. (Wtedy habitów nie robiono z materiałów na łazienkowe zasłonki). Odpowiedziała: „Pan Bóg wynagrodzi nam te grube habity”.

Warto przeczytać tekst o. Leona Knabita:
Ojca Leona słów kilka – sutanna i habit to przeżytek?

wtorek, 8 maja 2012

Gaude Mater Polonia

Znajomi klerycy zaprosili mnie na święcenia diakonatu. Wybrałam się więc dzisiaj — w uroczystość świętego męczennika biskupa Stanisława, patrona Polski — do Katedry Wawelskiej, kościoła biskupa krakowskiego.
Nie spodziewałam się, że przeżyję tę uroczystość z takim wzruszeniem; w święceniach i ślubach wieczystych uczestniczę regularnie, tyle że gdzie indziej. Tymczasem stałam w tłumie ludzi, nawet w dobrym miejscu — na stopniu i z bezpośrednim widokiem na konfesję świętego Stanisława; przyglądałam się srebrnej, bogato zdobionej trumnie, arrasom wawelskim, wielkim skrzydłom gotyckiego ołtarza wiszącym na filarach za konfesją, grobowcom królów polskich, barokowym epitafiom, filigranowym maswerkom w gotyckich oknach. Wcześniej zwiedzałam katedrę wielokrotnie, ale teraz, gdy po raz pierwszy byłam w niej na liturgii, wszystko to przemówiło do mnie z ogromną świeżością i siłą.
Jakie znaczenie mają te wszystkie trudności, jakie przeżywa teraz Kościół polski: laicyzacja, spadek liczby powołań, odejścia i skandale? Katedra biskupa krakowskiego stoi od tysiąca lat; w tym czasie odbyły się w niej niezliczone święcenia kapłańskie i biskupie, koronacje i pogrzeby królów polskich. Jej kosztowny wystrój jest świadectwem siły i trwałości zarówno Polski, jak i Kościoła krakowskiego. Były przecież czasy, gdy to święte miejsce deptały buty pruskich żołdaków, zrywających wota i rabujących insygnia królewskie. Ale to święte, symboliczne miejsce przetrwało wszystko. I przetrwa także dzisiejsze zawirowania i zagrożenia, które nam wydają się takie przytłaczające.
Myślałam o świętym Stanisławie, Wacławie i Wojciechu. Wszyscy odnieśli zwycięstwo po śmierci — trwające do dzisiaj. A ich krótkie życia były pasmem niepowodzeń. Jak ktoś niedawno trafnie powiedział o jednym z nich, można go nazwać patronem nieudaczników — za życia, po ludzku, nic mu się nie udało. Czy to przypadek, że patronami Polski i Krakowa są „nieudacznicy”? Czy może metafora?
Może się też zdarzyć, że pewnego dnia tego miejsca już nie będzie. Zginie zgromadzone w nim piękno, świadectwa wielkiej historii i kultury. Ale to też nie będzie koniec, bo silniejsza i bardziej prawdziwa rzeczywistość, której te wszystkie ręką uczynione rzeczy są tylko widzialnym symbolem, będzie trwała nadal.
Pod koniec mszy dostrzegłam siedzącego, przygarbionego kardynała z pochyloną głową i po raz pierwszy poczułam z nim związek: to mój biskup, mój ojciec (w pewnym sensie). Jest zapewne zmęczony i obciążony, i na mnie spoczywa odpowiedzialność za wspieranie go modlitwą...
Ceremonia była odprawiana bardzo starannie, godnie i pobożnie, a jednocześnie w ciepłej i rodzinnej atmosferze. Jest dobrze, gdy celebracja w katedrze biskupiej — matce wszystkich kościołów diecezji — jest na wysokim poziomie i może stanowić wzorzec dla innych kościołów.
Z liturgii święceń uderzyła mnie głęboka prawda słów wypowiadanych przy wręczaniu Ewangeliarza nowo wyświęconym diakonom: „Przyjmij Chrystusową Ewangelię, której głosicielem się stałeś; wierz w to, co będziesz czytać, nauczaj tego, w co uwierzysz, i pełnij to, czego będziesz nauczać”. Czyż to nie dotyczy oprócz kapłanów także każdego z nas?
Było Gaude Mater Polonia, którego melodia zawsze mnie wzrusza, chorał i tradycyjne pieśni wielkanocne, i jeszcze małe, przyjemne niespodzianki jak rodzynki w cieście:
* Celebracja przodem do konfesji — nie lubię, gdy kapłan odprawia mszę tyłem do Najświętszego Sakramentu, krucyfiksu czy wschodu symbolizującego przychodzącego Chrystusa, i jeszcze się na niego wypina przy pochylaniu się.
* Zgromadzony lud śpiewał wraz z chórem gregoriańskie ordinarium (Missa de angelis), a wiele osób pochyliło głowy na imię Jezus w „Chwała na wysokości”. W ogóle śpiew był mocny i powszechny; także pieśni i Te Deum.
* Ksiądz kardynał zaintonował Pater noster po łacinie.
* Piękna gra pana Zalewskiego, organisty wawelskiego.

Ps. Dzisiaj mija sześć miesięcy od założenia mojego bloga. W tym czasie odwiedziliście go 3540 razy. Dziękuję :)

piątek, 4 maja 2012

Nie widzę dla siebie miejsca w kościele

Jak moi znajomi wiedzą, przeprowadzam obecnie ankietę badającą religijność dorosłych dzieci alkoholików. (Jest mi ona potrzebna do pracy doktorskiej; przy okazji proszę o rozpowszechnianie mojej prośby wśród krewnych-i-znajomych-królika; kontakt do mnie znajduje się na blogu). Jako osoba zajmująca się rodziną alkoholową i znająca te klimaty także z autopsji, jestem przyzwyczajona do mocnych rzeczy i wiele trzeba, żeby mnie wytrącić z równowagi; podobnie mają dziennikarze śledczy, policjanci jeżdżący na wypadki i tak dalej. Wczoraj jednak dostałam ankietę, która mnie zmroziła.
Osoba ankietowana wierzy w Boga i jest raczej religijna. Korzysta z różnych propozycji Kościoła dla ludzi poszukujących uzdrowienia wewnętrznego, ocenia, że jej stan się dzięki nim poprawił, i chciałaby otrzymywać jeszcze większą pomoc. Lecz kiedy pojawia się pytanie: „Jak odbierasz swoje miejsce w Kościele jako społeczności wiernych?”, pisze: „Jako osoba orientacji homoseksualnej nie widzę dla siebie miejsca w kościele”.
Nie postrzegam homoseksualizmu jako normalnej orientacji seksualnej, równorzędnej heteroseksualizmowi. Podoba mi się wyważone nauczanie Kościoła, że podczas gdy czynne relacje homoseksualne są grzechem — podobnie zresztą jak heteroseksualne poza małżeństwem sakramentalnym — sama orientacja homoseksualna grzechem nie jest. Na podstawie tego, co wiem o homoseksualistach znanych mi osobiście czy z mediów, takich jak pan poseł Robert Biedroń, doszłam do przekonania, że homoseksualizm z reguły rozwija się wtórnie jako skutek padnięcia ofiarą jakiejś krzywdy: skrajnie zaburzonych relacji w domu rodzinnym, ciężkiej przemocy, wykorzystania seksualnego, gwałtu. Jest objawem świadczącym, że ktoś przeżył traumę, która go wykoślawiła. A cała reszta jest skutkiem, wołaniem o pomoc — nawet zachowania, które odbieramy jako agresywne wobec nas czy naruszające nasze wartości.
Do uleczenia zranionej sfery seksualnej konieczne jest całościowe uzdrowienie człowieka we wszystkich wymiarach: somatycznym, psychicznym i duchowym. Może się ono udać tylko pod warunkiem dostarczenia takiej osobie olbrzymiej ilości nie uwarunkowanej akceptacji i mądrej (!) miłości, a w każdym wypadku zajmuje wiele lat.
Moja matka była rozwódką i zawarła drugie małżeństwo cywilne, które również się rozpadło; bardzo smutna historia jej życia, będąca tylko elementem wielopokoleniowej dysfunkcji naszej rodziny, była w większej mierze skutkiem czynników i nacisków zewnętrznych, które wpływały na nią od najwcześniejszego dzieciństwa, niż efektem jej własnych, wolnie podjętych decyzji. Przez całe moje życie nie pamiętam, aby choć raz przestąpiła próg kościoła, z wyjątkiem zabierania mnie i mojego rodzeństwa do ruchomej szopki u kapucynów na Miodowej i odwiedzania grobów Pańskich (ale tylko w godzinach, kiedy można było oczekiwać, że w kościele nie będzie ludzi). Kiedy po nawróceniu się namawiałam ją, by poszła za mną na mszę czy nabożeństwo, zawsze odpowiadała z goryczą: „Kościół mnie wyrzucił; dla takich jak ja nie ma w nim miejsca”. Była przekonana, że jest ekskomunikowana, i to nieodwołalnie.
Niech Bóg strzeże każdego z nas przed przedstawianiem wymagań moralnych chrześcijaństwa w taki sposób, aby choć jeden człowiek poczuł się z naszego powodu przez Kościół ODRZUCONY. Aby doszedł do przekonania, że po tym, co zrobił, w Kościele — a jeszcze gorzej, u Boga, bo takich ludzi też znam — nie ma dla niego miejsca. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi.

czwartek, 3 maja 2012

Jak żeś się najął za psa, to szczekaj jak on

Mój dziadek, przedwojenny adwokat po UJ-ocie, lubił mawiać: „Nikt ci nie każe być ... [tu wpisać dowolne określenie: pianistą, studentem, katolikiem, członkiem partii itd.]. Ale jak żeś się najął za psa, to szczekaj jak on. Dopóki jesteś w tej instytucji, przestrzegaj obowiązujących w niej przepisów i zasad. Jak ci się nie podoba, możesz się zapisać do stowarzyszenia hodowców kanarków”.
Pochodząc z prawniczej rodziny, mam równie ciasny, prawniczy umysł tudzież klapki na oczach, i uważam, że przepisów i zasad należy przestrzegać (poza przewidzianym przez Kościół i św. Tomasza wyjątkiem praw tyrańskich, sprzecznych z prawem Bożym; wtedy obowiązuje to ostatnie jako wyższe niż ludzkie). Tym bardziej przepisów powinni przestrzegać ci, którzy je stanowią i wymagają ich przestrzegania od innych.
Dlatego kiedy widzę newsa podrzuconego przez niezawodną Kronikę Novus Ordo:


scyzoryk otwiera mi się w kieszeni. Obrazek jest opatrzony odredakcyjnym komentarzem:
Darmowy wstęp za 25 zł
Czyli filharmonia „u Dominikanów
Przypomnijmy, że instrukcje Stolicy Świętej zabraniają pobierania opłat za wstęp na koncerty organizowane w świątyniach katolickich.

Na stronie KNO na Facebooku są też komentarze internautów, z których najbardziej podobał mi się następujący: „A co się dziwicie. To na biednych dominikanów. Większości z nich nawet na habit nie stać”.
Tu dygresja. Wiele osób krytykuje KNO za szyderczość, wyzłośliwianie się, brak wyrozumiałości dla błędów ludzkich, brak miłości chrześcijańskiej. Zgadzam się w teorii. W praktyce niestety ciągle okazuje się, że publiczne ujawnianie i krytykowanie łamania przepisów kościelnych i liturgicznych, i to z nazwami kościołów i nazwiskami księży, jest w obecnym Kościele polskim jedyną skuteczną metodą walki o zachowywanie ww. przepisów, dostępną szeregowym wiernym. Jacy duchowni, tacy świeccy.
A teraz kilka cytatów ze wspomnianej instrukcji. Naprawdę uważam, że nie jest w porządku, że księża (w tym zajmujący się liturgią i organizowaniem koncertów) dowiadują się ze szlachetnym zdziwieniem o jej istnieniu ode mnie. A zdarza się to dość regularnie. Czy wyobrażacie sobie adwokata, który dowiaduje się od swojego klienta o brzmieniu przepisów, nauczyciela, którego uczniowie uczą jego przedmiotu, albo lekarza, który pyta pacjenta o metody leczenia? Owszem, czasami się to zdarza, ale wszyscy dobrze wiemy, co mówimy o takim adwokacie, nauczycielu, lekarzu.

O koncertach w kościołach — instrukcja Kongregacji Kultu Bożego
(można kliknąć, całość dostępna w Internecie za darmo dla każdego)
Rzym, 5 listopada 1987

5. Zgodnie z tradycją, którą ukazuje ryt poświęcenia kościoła i ołtarza, świątynie są przede wszystkim miejscem, w którym gromadzi się lud Boży. Lud Boży, „zgromadzony w jedności Ojca, Syna i Ducha Świętego, jest Kościołem, świątynią Boga zbudowaną z żywych kamieni, gdzie w duchu i prawdzie wielbi się Ojca. Już w najdawniejszych czasach pojęciem kościół został objęty również budynek, w którym wspólnota chrześcijańska gromadziła się, by słuchać słowa Bożego, razem się modlić, przyjmować sakramenty, sprawować Eucharystię” i wielbić ją tam jako trwający nieustannie sakrament.
Tak więc kościołów nie można uważać za zwyczajne miejsce „publiczne”, mogące służyć wszelkiego rodzaju zgromadzeniom. Są to miejsca święte, przeznaczone wyłącznie i na stałe, od momentu ich konsekracji lub poświęcenia, do sprawowania kultu Bożego. [...]
Jednakże dzieje się tak tylko wtedy, gdy kościoły zachowują swoją tożsamość. Wykorzystanie kościołów do celów niezgodnych z ich przeznaczeniem zagraża właściwej im funkcji znaku chrześcijańskiej tajemnicy, wyrządzając mniej lub bardziej poważną szkodę pedagogii wiary i wrażliwości ludu Bożego. Jak bowiem mówi Pan: „Mój dom będzie domem modlitwy” (Łk 19,46). [...]
8. Użytkowanie kościołów reguluje kanon 1210 Kodeksu Prawa Kanonicznego: „W miejscu świętym dopuszcza się tylko to, co służy sprawowaniu i szerzeniu kultu, pobożności i religii, a zabrania się tego, co jest obce świętości miejsca”.
Zasada, że kościół może być wykorzystywany do celów, które nie sprzeciwiają się świętości miejsca, stanowi kryterium pozwalające otwierać podwoje kościoła przed koncertami muzyki sakralnej lub religijnej bądź je zamykać przed muzyką innego rodzaju. Wszak najpiękniejsza nawet muzyka symfoniczna sama w sobie nie jest muzyką religijną. Takie określenie musi wyraźnie wynikać z pierwotnego przeznaczenia utworów muzycznych lub pieśni, a także z ich treści. Jest niezgodne z prawem wykonywanie w kościele muzyki, która nie zrodziła się z inspiracji religijnej i została skomponowana z myślą o określonych środowiskach świeckich, niezależnie od tego, czy jest to muzyka dawna, czy współczesna, czy stanowi dzieło reprezentujące najwyższy poziom, czy też posiada charakter sztuki ludowej. [...]
10. Zezwolenie per modum actus na zorganizowanie koncertu w budynku kościoła wydawane jest przez ordynariusza. Może ono dotyczyć jednego koncertu. Wyklucza się możliwość objęcia jednym zezwoleniem większej ilości imprez, wchodzących na przykład w skład festiwalu czy też cyklu koncertów. [...]
c) wstęp do kościoła winien być wolny i bezpłatny;
d) strój i zachowanie zarówno wykonawców, jak i widzów, winny odpowiadać sakralnemu charakterowi kościoła;
e) muzycy i śpiewacy nie powinni występować w prezbiterium. Najwyższym szacunkiem należy otaczać ołtarz, krzesło celebransa i ambonę.
[...]

A zatem, pomijając opłatę 25 zł (cóż to jest w porównaniu z 200 zł za koncert Garbarka u poznańskich dominikanów kilka miesięcy temu, info tutaj), jaki to sakralny koncert odbędzie się 9 maja u krakowskich dominikanów, w bazylice Świętej Trójcy? W opisie na stronie Filharmonii Krakowskiej, organizatora, czytamy, że jest to projekt „In feminea” [Na rzecz kobiecości — dopisek mój]: „Przez stulecia szanse na twórcze życie kobiet były mocno ograniczone, zarówno przez obowiązki rodzinne, jak i obyczajowe realia Europy. Utalentowanej damie, zazwyczaj niezamężnej, do artystycznej działalności niezbędna była też determinacja oraz finansowa i społeczna niezależność. Sytuacja ta powoli zaczęła zmieniać się w XIX w., ale i tak twórczość kompozytorska kobiet była długo lekceważona. Do niedawna niewiele znaliśmy utworów przez nie stworzonych. Jednak ostatnio świat muzyczny zdaje się wypełniać tę lukę, odkrywając i z coraz większym powodzeniem wykonując ten repertuar” itd., itp. Będą zatem wykonywane m.in. „motety religijne do intymnych, namiętnych tekstów” napisane przez niejaką Izabellę Leonardę, zakonnicę.
Fakt, coś wspólnego z religią to ma ;> Nie można powiedzieć, żeby Instrukcja Kongregacji była CAŁKIEM łamana.
Problem jest bardzo poważny; nie chodzi tylko o drobne 25 zeta czy paradowanie po ulicy w T-shircie i bojówkach (krakowscy dominikanie i księża z UPJPII mają faktycznie strasznego pecha — Kraków to grajdołek i dowolny przechodzień na ul. Stolarskiej, Grodzkiej, Franciszkańskiej czy Kanoniczej natychmiast rozpoznaje każdego po facjacie). Jego istotą jest fakt, że wielu księży wybiera sobie na własną rękę przepisy kościelne, które ich zdaniem ich nie obowiązują, i mówią to głośno wszem i wobec. A jeśli nie mówią, to czynią.
Dotyczy to w pierwszym rzędzie stroju duchownego (kanon 284 kpk co prawda oddaje decyzję o formie stroju Episkopatom lokalnym i zaleca uwzględniać miejscowe zwyczaje, ale przyjmijmy, że nie obejmują one T-shirta i bojówek) oraz przepisów liturgicznych — łamanych powszechnie i na potęgę. Słyszałam nawet księży twierdzących, iż przestrzeganie przepisów kościelnych jest faryzeizmem (dla mniej biegłych w polszczyźnie: prawdziwe znaczenie słowa „faryzeizm” według Słownika wyrazów obcych PWN to: fałszywa pobożność, obłuda, hipokryzja), a ich nieprzestrzeganie — dowodem głębszej duchowości.
Rozumiem, że przepisy mogą się zestarzeć, mogą być nieżyciowe itd. — ale w takim razie należy apelować o ich zmianę. Nie można natomiast przeciwstawiać litery duchowi i mówić, że coś jest w porządku „duchowo”, mimo że łamie przepisy kościelne, bo to tylko „litera”. Kto ustanowił tę nieważną „literę”, którą można łamać? Czyż nie Kościół? Stolica Apostolska, biskupi lub powołane przez nich ciała, dla jakichś celów, zgodnie z procedurami.
Polscy duchowni ochoczo krytykują i napominają świeckich, że zachowują się w Kościele jak w hipermarkecie i wybierają na własną rękę przykazania i przepisy, które stosują, a inne odrzucają. W tzw. mediach katolickich nazywają to „pobożnością supermarketową”. A sami robią dokładnie to samo.
Uważam, że to właśnie jest jeden z najpoważniejszych obecnych problemów polskiego Kościoła. To właśnie powoduje, że świeccy przestają słuchać Kościoła i odchodzą od niego. Czemu bowiem mieliby być wierni nauczaniu Kościoła, skoro ich pasterze dają im przykład niewierności? „Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią”.
Jeśli ktoś nie jest wierny w małych rzeczach, jak może być postawiony nad wieloma?