piątek, 24 maja 2013

Chwalebny samokrytycyzm

„Dobroć Boża w swej niezgłębionej mądrości najczęściej ma zwyczaj odwlekać udzielanie dobra, nie po to, aby go pozbawić, lecz by w odpowiednim czasie ujawniło się ono z jeszcze większą korzyścią. Czy to więc dlatego, że Bóg w swojej Opatrzności postanowił, że tak będzie lepiej dla Kościoła, czy też z powodu wielu różnych opinii na ten temat, niektórzy postępujący drogą prostoty, lecz pozbawieni roztropności uważali, że wystarczy, by nieśmiertelna pamięć o słudze Najwyższego Pana, założycielu Zakonu zwanego Kaznodziejskim, świętym Dominiku, znana była tylko Bogu, i że nie należy starać się o to, by dowiedzieli się o niej ludzie.
Inni natomiast myśleli odmiennie: jednak ogarnięci duchem małoduszności, bali się tamtym sprzeciwić. I stało się tak, że chwała świętego Ojca Dominika przez prawie dwanaście lat pozostawała w uśpieniu, bez żadnej czci. Skarb leżał bezużytecznie w ukryciu. Moc Dominika ujawniała się często, lecz tłumiło ją niedbalstwo jego synów”.
Z listów bł. Jordana z Saksonii, drugiego generała zakonu
Dzisiaj w zakonie dominikańskim obchodzone jest święto (właściwie wspomnienie, ale cieszmy się, że się uratowało, i to pod własną datą :P) przeniesienia relikwii św. Ojca Dominika. Zamieszczony wyżej cytat pochodzi z opisu tych wydarzeń, pozostawionego przez następcę świętego Dominika i czytanego dzisiaj w Godzinie czytań. Nieco więcej można się dowiedzieć z „Książeczki o początkach Zakonu Kaznodziejów”, również autorstwa Jordana:
„Skarb leżał bezużytecznie w ukryciu, i wykradano dobra, pochodzące od tego, kto udzielał mocy z wysoka. Sprawiedliwość zaś domagała się tego, aby zabrano łaskę tym, którzy łaskę i chwałę Bożą starali się ukryć. Ziarno nie wydałoby bowiem owocu, gdyby po zrodzeniu zostało podeptane. Moc Dominika ujawniała się często, lecz tłumiło ją niedbalstwo jego synów. Pan, który jest cierpliwy i wielkiego miłosierdzia, czekał cierpliwie, ale skoro nie słychać było ani głosu, ani pomysłu na to, w jaki sposób oddać świętemu Bożemu, Dominikowi, należną cześć, znalazł okazję, by wyrwać braci z bezczynności. [...] Zaniedbano jednak i to, a gdy bracia prowadzili długie rozmowy na temat odpowiedniego sarkofagu [jakie to dominikańskie, hi hi, czyż nie? — przyp. mój], inni zwrócili się do papieża Grzegorza i powiadomili go o ciągnącym się przedsięwzięciu. On zaś, jako że był mężem bardzo gorliwym i o głębokiej wierze, skarcił ich bardzo surowo za zaniedbanie należnej posługi czci wobec tak wielkiego Ojca. [...] Wszechmogący Bóg, chcąc za sprawą pasterza Kościoła powszechnego rozpędzić obłoki gnuśności, sam otworzył swoją rękę z wysokości i zagrzmiał z nieba rozgłosem cudów...”
Libellus nr 123-126
Dzięki tym wszystkim interwencjom do podniesienia relikwii (i to kanonicznego) w końcu jednak dochodzi w dniu 24 maja 1233 roku:
„Nadchodzi wreszcie sławny dzień uroczystego przeniesienia wielkiego nauczyciela! Przybywa czcigodny arcybiskup Rawenny i wielka liczba biskupów i prałatów. Przybywa mnóstwo pobożnych ludzi z różnych narodów. Przybywają zbrojne hufce bolończyków czuwających nad tym, aby nie odebrano im opieki nad świętym ciałem. Bracia stoją niespokojnie, bledną i modlą się z lękiem, drżąc ze strachu tam, gdzie bać się nie ma czego. Lękają się, by ciało świętego Dominika, tak długo wystawione na działanie deszczu i upału, złożone w lichej trumnie, nie okazało się pełne robactwa, jak każdego innego śmiertelnika...”
Proszę zwrócić uwagę na opis entuzjastycznego zachowania duchowieństwa niedominikańskiego i przede wszystkim laikatu w porównaniu z reakcją samych braci. Trzęsą się oni ze strachu, czy nie będzie wtopy, bo nie ufają tak do końca, iż ich ojciec udowodni swoją świętość (poprzez cudowne zachowanie ciała); tymczasem wierni świeccy czczący Dominika i doznający jego cudów (ich opis zajmuje w Libellusie długi akapit) przybywają tłumnie pod bronią, gotowi zbrojnie walczyć o ciało świętego, czczonego gorliwie przez całe miasto (nie licząc klasztoru dominikanów) i przyciągającego do niego tłumy pielgrzymów. Oczywiście wszystko kończy się dobrze:
„Po zerwaniu nagrobnej płyty z otworu zaczyna się wydobywać przedziwny zapach, którego woń zadziwia wszystkich tam stojących. Zdumiewają się obecni i przerażeni tym upadają na ziemię. Potem słychać pełen słodyczy płacz, mieszający się z radością. Słodycz cudownego zapachu sprawia, że w przestrzeni ducha rodzą się strach i nadzieja, a ci, którzy odczuwają słodycz przedziwnego zapachu, toczą cudowne boje. I my czuliśmy słodycz tej woni i świadczymy o tym, co żeśmy widzieli i czuli”.
Jak widać, pewna dezynwoltura i opieszałość w propagowaniu czci swoich świętych i, szerzej, pielęgnowaniu własnej historii i tradycji cechuje Zakon Braci Kaznodziejów od samego początku. Warto zatem przypomnieć ten chwalebny samokrytycyzm drugiego generała dominikanów dzisiaj, gdy jesteśmy w podobnej sytuacji, jeśli chodzi o jeden z największych skarbów Zakonu, jakim jest jego własna liturgia (ustanowiona przez świętego Dominika i jego bezpośrednich następców). Znowu, tak jak w latach 30. XIII wieku, bracia dominikanie trzymają skarb bezużytecznie w ukryciu, podczas gdy wierni świeccy walczą o dostęp do świętych dóbr, a ich starania wspierają swymi dokumentami najwyżsi pasterze Kościoła:
„Trzymając się wiernie Tradycji, Sobór święty oświadcza, że Matka Kościół uważa za równe w prawach i godności wszystkie prawnie uznane obrządki; chce je na przyszłość zachować i zapewnić im wszechstronny rozwój. Pragnie też, aby w miarę potrzeby zostały one roztropnie i gruntownie zmienione w duchu zdrowej tradycji oraz aby im nadano nową żywotność, stosownie do współczesnych warunków i potrzeb” (wytłuszczenia moje).
Sobór Watykański II, Konstytucja o liturgii świętej, nr 4
„W dziejach Liturgii występują rozwój i postęp, ale nie ma żadnego zerwania. To, co dla poprzednich pokoleń było święte, również dla nas pozostaje święte i wielkie i nie może być nagle całkowicie zakazane lub, tym bardziej, uznane za szkodliwe. Wszystkim wyjdzie na dobre zachowanie bogactw, które wzrastały w wierze i modlitwie Kościoła, i przyznanie im należytego miejsca”.
Benedykt XVI, list do biskupów dołączony do motu proprio Summorum pontificum
Niezrównany ojciec Marek Pieńkowski mawia w takich sytuacjach: „I Duch Święty nie pomoże, gdy kler niszczy dzieło Boże”. A jednak coś się pomału zaczyna dziać, i to we właściwym kierunku. Święty Ojciec Dominik, jak bezpośrednio po swojej śmierci, tak i dzisiaj nie przestaje działać. Obiecał bowiem swoim synom, że będzie ich wspierał, a oni mu to po dominikańsku co wtorek wypominają, śpiewając nadal (przynajmniej w konwencie Świętej Trójcy w Krakowie) responsorium z formularza liturgicznego obchodu św. Dominika, O spem miram:
„Jakże cudowną nadzieję dałeś tym, którzy nad Tobą płakali w ostatniej godzinie,
gdy przyrzekłeś, że po śmierci wspierać będziesz swoich braci.
Ojcze, spełnij swoje słowa, wspieraj nas modłami swymi.
Ty, który cudownie leczyłeś z chorób ludzkie ciała,
wyjednaj nam łaskę Chrystusa, ulecz nasze słabości.
Ojcze, spełnij swoje słowa, wspieraj nas modłami swymi”.
Od niedawna w Krakowie ponownie ruszyły, po przerwie na posoborowy „postęp”, cotygodniowe msze wotywne do świętego Dominika. Może zatem doczekamy się również przywrócenia nabożeństwa 15 wtorków do świętego Dominika, a przede wszystkim celebracji Mszy w rycie dominikańskim. Ufam w to, wierząc uparcie świętemu Ojcu, że spełni swoją obietnicę ;)
Kantorzy krakowscy pod kierunkiem ojca Grzegorza Przechowskiego nagrali responsorium O spem miram dla potrzeb bloga powołaniowego wikariatu Rosji i Ukrainy, prowadzonego przez mojego przyjaciela Ireneusza Pogorelcewa OP. Ich pięknego wykonania można wysłuchać tutaj. A kto rozumie po rosyjsku, może także czytać i samego bloga, noszącego nazwę „Droga w czarno-białych kolorach”. Irek regularnie zamieszcza na nim interesujące materiały z zakresu historii, tradycji i duchowości zakonu.

czwartek, 23 maja 2013

Uwaga! Dobry pies!

Jakub Kruczek OP
Źródło: www.krakow.dominikanie.pl

Przedwczoraj obchodziliśmy dwudziestą piątą rocznicę święceń kapłańskich ojca Jakuba Kruczka, wieloletniego przeora krakowskiego, jarosławskiego i poznańskiego, obecnie magistra braci studentów, świetnego przełożonego, wytrawnego spowiednika, mądrego, świętego i pobożnego kapłana, właściciela najpiękniejszego uśmiechu na świecie oraz ciepłego, inteligentnego i subtelnego poczucia humoru.
Ojciec Jarosław Kupczak powiedział na kazaniu podczas mszy jubileuszowej, że ojciec Jakub wyrządził mu krzywdę; od czasu bowiem, gdy mu podlegał jako przełożonemu, każdego przeora wciąż porównuje do niego. Szczerze mówiąc, podsumował w ten sposób bardzo wielu ludzi łącznie ze mną, a nawet obecnym przeorem, który uczciwie wyznał, a nie zaprzeczył, że czyni to samo :) Myślę, że jeszcze przez kilkadziesiąt lat każdy kolejny przeor krakowski będzie miał przechlapane — wszystko, cokolwiek zrobi, będzie nadal porównywane do ojca Jakuba...
Ponieważ bez osobistego poznania ojca Jakuba i tak nie da się zrozumieć jego fenomenu, więcej opisów nie będzie. Będzie za to historyjka z cyklu „kwiatków dominikańskich”. Wyciekła zza klauzury za sprawą ludzi Chloe.
Było to osiem czy dziesięć lat temu, kiedy jeszcze odpust Świętej Trójcy był w krakowskim klasztorze obchodzony tak, jak odpusty obchodzić należy — czyli z wieloma imprezami charakteru nie tylko liturgicznego. Między innymi w ogrodzie klasztornym, otwieranym tego dnia dla wiernych, na boisku do siatkówki (które dziś już zarosło chwastami) odbywał się tradycyjny mecz między dominikanami a przedstawicielami krakowskiej palestry; dominikanie zaś go równie tradycyjnie wygrywali (w znacznej mierze za sprawą ojca profesora Kupczaka, który w młodości zawodowo trenował siatkówkę). Działy się też inne ciekawe rzeczy, tak że przez klasztor, łącznie z ogrodem, cały dzień przewalały się tłumy ludzi. Wieczorem, kiedy już udało się pozbyć z klasztoru całego laikatu, zmęczeni ojcowie siedzieli na salce rekreacyjnej i próbowali powrócić do życia, jak rodzice po hucznym kinderbalu swoich pociech. Niektórzy dzielili się wrażeniami. Tymczasem ojciec Jakub, który był wtedy przeorem, milczał, myślał, myślał... W końcu nachylił się do subprzeora i powiedział: „Zauważyłem, że żeńskie życie zakonne nie jest interesujące ani dla mężczyzn, ani dla kobiet... Męskie życie zakonne nie jest interesujące dla mężczyzn... ale jest za to bardzo interesujące dla kobiet!”

Ps. Tajemnicę fenomenu ojca Jakuba wyjaśnił jednak mimowolnie sam jubilat, prosząc podczas wtorkowej mszy: „Módlmy się także za mnie, abym bardziej kochał Boga i JESZCZE bardziej kochał ludzi, do których jestem posłany”...

sobota, 18 maja 2013

Nadmierna roztropność

Przyznam się, że nałogowo czytam świętą Teresę z Avili. To najlepsza komentatorka życia publicznego i kościelnego, przewodniczka po życiu duchowym, znawczyni ludzi i ich charakterów, opowiadaczka pasjonujących i pełnych humoru historii, pocieszaczka w trudnych chwilach, zarażająca entuzjazmem i gorliwością, wlewająca motywację i siłę do nawrócenia w upadkach, depresjach i duchowym lenistwie. Jej analizy zdradzają wnikliwą inteligencję i złośliwą spostrzegawczość. Stratfor wysiada. Na przykład przed chwilą natknęłam się (Księga życia 16,7) na coś takiego:
„Szczerość i śmiałość w mówieniu prawdy tak dzisiaj u nas jest rzadka. [...] Otwartość w mowie już teraz nie jest w użyciu. Sami nawet kaznodzieje tak układają kazania swoje, aby snadź kogo nie obrazili; zapewne dobrą mają w tym intencję i rzecz sama może być dobra, ale i to prawda, że po takim kazaniu mało kto się poprawia! Bo czemuż to nie widać grzeszników gromadami wskutek usłyszanego kazania jawnie grzechy swoje porzucających? Wasza miłość [chodzi tu o o. Garcię de Toledo, spowiednika świętej) wie, co myślę? — Że to dlatego, iż ci, którzy im przepowiadają Słowo Boże, są nadto roztropni. Nie pochłania w nich tej roztropności ludzkiej, jak pochłaniał w Apostołach, wielki ogień miłości Bożej i dlatego ten płomień mało ich grzeje; nie mówię, by miłość Boża miała być w nich tak wielka, jak była w Apostołach, ale chciałabym, by była większa, niż ją widzę. — Czy mam powiedzieć, co słowu ich dawało taką skuteczność? To, że już mieli w obrzydzeniu to życie i mało się troszczyli o sławę świata, że gdy chodziło o wyznanie prawdy i obronę jej dla chwały Bożej, zarówno im było wszystko stracić czy wszystko zyskać. — Kto bowiem naprawdę wszystek poświęcił siebie Bogu, ten z równą gorliwością znosi czy jedno, czy drugie”.
Myślę, że jest to bardzo dobry komentarz do dzisiejszej fejsbukowej wymiany zdań na temat prozaicznych, doczesnych przyczyn niejakiej „spolegliwości” Episkopatu Polski wobec władzy, dobrze zauważalnej w ciągu ostatnich 20 lat (do chwili wybuchu gwałtownego antyklerykalizmu w warstwach rządzących i mediach z tzw. salonu kilkanaście miesięcy temu), w której pewien dyskutant napisał, co następuje:
„Konieczność utrzymywania "dobrych stosunków" między "państwem a kościołem", które jest zresztą pozostałością komuny i tamtejszej polityki hierarchów, sprawia, że w imię tych dobrych stosunków o wielu sprawach nie mówi się wprost. Owszem. Są listy biskupów o tym i o tamtym, ale zarazem ci sami biskupi, którzy krytykują aborcję jako największe zło udzielają Komunii Świętej tym, którzy takie prawo stanowią. Przykłady można by mnożyć”.
Owa przypadłość nadmiernej roztropności nie dotyka zresztą dzisiaj tylko hierarchów, lecz schodzi w dół, przez księży, zakonników itd. aż po ostatniego z wiernych świeckich. W Polsce, Europie i na całym świecie. Nie przez przypadek papież Franciszek cieszy się taką popularnością wśród świeckich (podczas gdy duchowieństwu nierzadko jest nie w smak, jak trafnie zauważył jego współbrat zakonny, ojciec Józef Augustyn) także z tego powodu, że wali prosto z mostu, piętnuje grzechy (dzisiaj na przykład plotkarstwo), krytykuje odchodzenie od radykalizmu Ewangelii i zakopywanie się w wygodnym fotelu i ciepłych papuciach.
Dzisiaj w bazylice Świętej Trójcy w Krakowie wyświęciliśmy (tzn. zrobił to bp Ryś, ale my mu pomagaliśmy) dziesięciu dominikanów. W tej i dla nich, i dla nas pełnej radości i szczęścia chwili życzę im, by nie byli niemymi, bezzębnymi psami, lecz odważyli się oszaleć dla Boga jak król Dawid i święty Paweł, i mówili prawdę w oczy i prosto z mostu — „byśmy nie stali się chrześcijanami dobrych manier i złych nawyków”, dopowiada papież Franciszek.


Zdjęcie pożyczone z serwisu Polskiej Prowincji Dominikanów (dominikanie.pl)

niedziela, 12 maja 2013

Teraz my weźmy się do pracy

Jestem przekonana, że pani Maria Okońska była święta i znajduje się już w niebie. Jej pierwszy mały cud polega na tym, że mogłam być na jej pogrzebie. Nie pojechałabym specjalnie — nie mam na to pieniędzy ani czasu. Tymczasem jej pogrzeb wypadł właśnie wtedy, gdy akurat byłam w Warszawie na delegacji, choć ostatnio zdarza się to bardzo rzadko.

Msza pogrzebowa była celebrowana w mojej ulubionej od dzieciństwa katedrze św. Jana Chrzciciela. Były setki ludzi, trzech biskupów i 60 kapłanów, ale na mnie największe wrażenie zrobił poczet sztandarowy Rajdu Katyńskiego — dobrze zbudowani panowie w średnim wieku (zapewne nieźle sytuowani, bo wiadomo, kogo stać na harleya) w strojach motocyklowych z mnóstwem patriotycznych naszywek. Spotkałam ich wcześniej dwukrotnie, w tym przed kościołem dominikanów w Czortkowie, jest to niezwykła inicjatywa, którą warto bliżej poznać. Jeden z panów trzymał także patenę podczas rozdawania komunii i był to chyba najdziwniejszy ministrant, jakiego widziałam w życiu. W pierwszej chwili wzięłam go za ochroniarza lub gromowca :)

En passant, o ile oficjalne przemówienia na pogrzebach ważnych osób i w innych tp. okolicznościach są z reguły drętwe, sztampowe, pełne klisz językowych i myślowych (i zawsze za długie), o tyle mówcy duchowni nie są jeszcze tacy źli. Naprawdę okropni są świeccy. Gdy przemawiają na uroczystościach kościelnych, a nie daj Boże w imieniu jakiejś instytucji, próbują być bardziej duchowi od duchownych i bardziej dostojni od dostojników kościelnych. Są wyjątkowo podniośli, świadomi wyjątkowego momentu i miary naszych czasów. Efekt jest traumatyczny. Zawsze w takich chwili staję się jeszcze gorętszym zwolennikiem Kościoła hierarchicznego i jeszcze bardziej zaciekłym przeciwnikiem posoborowej promocji świeckich ;)

Po mszy pojechaliśmy na cmentarz bródnowski. Kwatera członkiń Instytutu znajduje się w jego najstarszej części, w pobliżu drewnianego kościółka św. Wincentego. Drzewa i krzewy stały pachnące po świeżym deszczu w kwiatach i młodych liściach. To był bardzo przyjemny pogrzeb. Wyglądał raczej na nabożeństwo majowe. Zaczęło się od „Zwycięzca śmierci”, łącznie ze zwrotkami „Ustąpcie od nas, smutki i trosk fale, gdy Pan Zbawiciel tryumfuje w chwale” oraz „Cieszy swych uczniów, którzy wierni byli”, a potem Litania loretańska, „Chwalcie, łąki umajone”, „Z dawna Polski Tyś Królową” i tak dalej. Śpiewała (po wiele zwrotek) większość uczestników — zupełnie inaczej, niż się dzieje normalnie.

Z chwilą śmierci pani Okońskiej, której nie znałam osobiście, ale która była dla mnie łącznikiem z wielce czczonym przeze mnie kardynałem Wyszyńskim, a także wraz ze śmiercią Cezarego Chlebowskiego, który zmarł w tym samym tygodniu, wymarło już całe pokolenie, które mnie ukształtowało — moją religijność, światopogląd, stosunek do Polski i historii. Odkryłam jednak, że po raz pierwszy nie czuję osamotnienia i osierocenia, jak zawsze wcześniej w takich chwilach. Po tamtej stronie jest już tak dużo ludzi, którzy byli dla mnie ważni, drodzy i bliscy, że niezauważalnie zmieniła mi się perspektywa. Teraz już czekam, kiedy dołączę do nich tam, a nie tylko patrzę, kto jeszcze jest ze mną tutaj.

Ale jednocześnie śmierć tych wielkich ludzi nakłada na nas obowiązek przejęcia ich zadań. Jak napisała autorka jednego z komentarzy na profilu Instytutu Prymasa Wyszyńskiego na Facebooku, pani Elżbieta: „A więc wypełniajmy śluby a nie je zrywajmy. Nie przyzwalajmy nie zamykajmy oczu nie mówmy to nas nie obchodzi. Ona nie była obojętna. Teraz my weźmy się do pracy”. Nasz krakowski dominikanin Maciek Okoński, duszpasterz Beczki, który przemawiał na pogrzebie w imieniu rodziny, powiedział, że w ostatnich latach Ciocia Marysia mówiła już tylko o rzeczach ważnych: o tym, że mamy być święci i zostać zbawieni. (To samo napisała w książkowej dedykacji dla mnie, którą Maciek zdążył mi załatwić przed jej śmiercią, zamieściłam ją we wpisie „Kobieta niezwykła”). Opowiedział też drobną, ale znaczącą historię z jej życia. Była kiedyś na plaży i spotkała tam mężczyznę. Wyglądał, jakby czegoś potrzebował, więc podeszła i zapytała go. Odpowiedział: Potrzebuję człowieka. Zapytała, zdziwiona: Tutaj, w katolickiej Polsce, nie ma pan żadnego człowieka? Wtedy mężczyzna odpowiedział: Potrzebuję człowieka, który będzie w pełni mi oddany. Zrozumiała, że to był Jezus Chrystus.

Teraz my musimy być tymi ludźmi: Maciek, ja, pani Elżbieta i inni. Musimy być ludźmi dla ludzi wokół nas, musimy nieść im Chrystusa. Kardynał Wyszyński i pani Okońska gorąco pragnęli, by Polska została wierna Bogu; wierna Jezusowi Chrystusowi i Maryi. Poświęcili temu całe życie. Teraz to zadanie — zobowiązanie — przeszło na nas.

Jeszcze ostatnia refleksja: w najgorszych czasach prześladowań komunistycznych Prymas Tysiąclecia powtarzał, że zwycięstwo, gdy przyjdzie, przyjdzie przez Maryję. Na pogrzebie pani Okońskiej zobaczyłam Kościół liczny, wierny, żywy, modlący się, śpiewający, pobożny, aktywny. Kościół polski i maryjny, chciałoby się powiedzieć: „taki jak kiedyś”. Nie mam wątpliwości, że obecny upadek wiary w narodzie, odejście od Boga, niemal zupełna i zapewne nie do odwrócenia ateizacja młodego pokolenia są skutkiem tego, co zwolennicy tradycyjnej liturgii nazywają „posoborowiem”, a co z opóźnieniem dotarło także do Polski — za przyzwoleniem hierarchii. Zwalczanie kultu maryjnego i tradycyjnej pobożności było i jest jedną z głównych trosk modernizujących „ideologów soboru” i tzw. inteligencji katolickiej. I udało im się — wyśmiewaną „mariodulię”, zacofaną ludową pobożność i mocną pozycję kapłana jako ojca i przywódcy świeckich po soborze wyeliminowano na Zachodzie doszczętnie. Wraz z nimi niepostrzeżenie odeszła wiara w Boga... U nas proces ten powstrzymywali kardynał Wyszyński i Jan Paweł II. Niestety od czasu, kiedy ich zabrakło, szybko się „unowocześniamy” także w sferze religijnej. I nie są za to odpowiedzialni politycy, Unia, hipermarkety, feministki czy geje. Oni nie mogliby nic, gdyby Kościół nie rozmontowywał się sam.

To na nas spoczywa zadanie, aby odwrócić ten proces. Jestem pewna, że może się to stać tylko w jeden sposób — przez powrót do nauczania i wizji Kościoła kardynała Wyszyńskiego, których kustoszką była pani Okońska i jej Instytut. O Wyszyńskim niemal się nie mówi, jest niewygodny; Kościół w Polsce poszedł dokładnie w przeciwną stronę, niż on chciał (warto przypomnieć, że nie tylko ciągle mówił o Maryi, lecz także był zwolennikiem silnego jednoosobowego przywództwa w Kościele, a nawet uważał, że dobrze się stało, iż komuniści zabrali Kościołowi majątki, bo oddzielały go od ludzi i odciągały od duszpasterstwa!). A jednak zwycięstwo, gdy przyjdzie, przyjdzie przez Maryję. Wróćmy do Maryi, do silnej, ojcowskiej i przywódczej roli księdza, do tradycyjnej ludowej pobożności.

Na szczęście wszystkie te rysy — łącznie z naciskiem na zmniejszanie statusu materialnego instytucjonalnego Kościoła — odnajduję w nowym papieżu Franciszku.


Więcej o tym, kim była pani Maria Okońska, można przeczytać tutaj.

środa, 8 maja 2013

Ergo felix Cracovia Deum benedic omni tempore

W pewnym sensie w Krakowie znajdują się trzy katedry. Zgodnie bowiem ze starą chrześcijańską zasadą liturgia sprawowana w katedrze — wyjątkowo godna, uroczysta i piękna ze względu na udział swego pasterza i zgromadzonego wokół niego duchowieństwa — jest wzorem dla całego lokalnego Kościoła.
Dosłownie rzecz biorąc, katedra biskupia — matka krakowskiego Kościoła — jest oczywiście jedna; a sprawowana w niej liturgia jest rzeczywiście na bardzo wysokim poziomie i z pewnością warto by było, aby naśladowano ją w innych kościołach archidiecezji. Jednak ma ona także dwie córki: kościoły św. św. Piotra i Pawła w opactwie tynieckim i Świętej Trójcy w samym historycznym Krakowie, które również są wybitnymi ośrodkami liturgicznymi. Pierwszy z nich związany jest z tradycją mniszą, benedyktyńską; drugi zaś — z kanoniczą, dominikańską. W obu tych tradycjach zakonnych sprawowana bez ustanku wspólna modlitwa liturgiczna jest centrum życia duchowego i źródłem całej działalności zewnętrznej.
W obu kościołach, bez wątpienia dzięki impulsowi nadanemu przez pontyfikat papieża Benedykta, poziom sprawowanej liturgii znacznie w ostatnich latach się podniósł. Dominikanie krakowscy i benedyktyni tynieccy, współpracujący zresztą ze sobą (Dominikański Ośrodek Liturgiczny wspólnie z opactwem tynieckim organizują co roku w Tyńcu ogólnopolskie spotkanie środowisk zaangażowanych w odnowę liturgiczną), włożyli duży wysiłek w oczyszczenie swojej liturgii z niechlujstw i naleciałości, przestrzeganie przepisów liturgicznych, pielęgnowanie tradycji i zwyczajów, podniesienie jakości śpiewu, czynności i gestów liturgicznych. Dotyczy to szczególnie oficjalnej liturgii klasztornej: Mszy konwentualnej oraz gregoriańskiej liturgii godzin.
Promieniowanie celebrowanej w Tyńcu i bazylice Świętej Trójcy liturgii sięga nie tylko na Kraków, lecz i cały kraj. Liturgia godzin, mimo że ze swej natury zakonna, obejmuje coraz szerzej ludzi świeckich. W Tyńcu na klasztorne nieszpory przychodzi wiele osób i są dla nich przygotowane specjalne książki; na Stolarskiej regularnie odbywają się przygotowywane przez świeckich gregoriańskie matutina i wigilie. I zarówno dominikanie, jak i benedyktyni regularnie organizują i prowadzą warsztaty chorału gregoriańskiego.
Te refleksje przyszły mi do głowy dzisiaj, w uroczystość świętego Stanisława Biskupa, podczas Mszy konwentualnej u dominikanów krakowskich, gdy śpiewaliśmy Gaude mater Polonia (nie tylko schola braci, lecz i cały zgromadzony lud, zaopatrzony w kartki z dwujęzycznym tekstem), byliśmy okadzani przez diakona i słuchaliśmy Kanonu rzymskiego. Każda Msza konwentualna u dominikanów (o godz. 12.00 w południe), nawet w dzień powszedni, jest bowiem sprawowana z taką czcią i starannością, jakby w kalendarzu była solemnitas; a niedziele i uroczystości są celebrowane jeszcze uroczyściej.
„Szczęśliwy Kraków”, totius Poloniae urbs celeberrima, był pierwszą ziemią polską, na której zakwitło chrześcijaństwo — już w IX wieku, w ramach misji cyrylometodiańskiej, gdy wchodził w skład państwa „potężnego księcia na Wiślech”; później zaś przez kilkaset lat był kulturalną stolicą kraju. Tutaj działali Wincenty Kadłubek, Jan Długosz, Wit Stwosz, Filip Kallimach, Grzegorz Gerwazy Gorczycki..., a w okresie rozbiorów podtrzymywano trwanie polskiej kultury i idei narodowej. Tutaj powstał największy i najpiękniejszy ołtarz gotycki na świecie i tutaj kulturowe zetknięcie się Wschodu z Zachodem zaowocowało innym zabytkiem na skalę światową: bizantyjskimi freskami w Katedrze Wawelskiej. Tutaj wreszcie działała największa liczba polskich świętych, tak że nosi on przydomek „miasta świętych”.
Odważę się postawić tezę, że za sprawą kardynała Stanisława Dziwisza, dominikanów i benedyktynów Kraków staje się dzisiaj głównym polskim ośrodkiem wymarzonej przez papieża Benedykta odnowy liturgicznej. Podczas gdy wielu wydaje się, że chrześcijaństwo w Polsce upada, także wskutek panującego wszędzie w liturgii posoborowego i postsowieckiego dyktatu niechlujstwa, olewactwa, bylejakości i kiczu, szczęśliwy Kraków idzie w zupełnie inną stronę. Nie wątpię, że tak jak podczas zaborów ocalił kulturę narodu polskiego, dzisiaj może uratować jego wiarę dzięki odnowieniu i ożywieniu świętej liturgii — źródła i szczytu całego życia chrześcijańskiego (Sobór Watykański II).
Na koniec jeszcze jedna refleksja. Ojciec Tomasz Grabowski, dyrektor Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, sprawujący dzisiejszą Mszę, zadał na kazaniu pytanie, jaki jest nasz stosunek do naszego biskupa, następcy świętego Stanisława. Czy on nas obchodzi? Czy tak jak recenzenci oceniamy go, co zrobił źle, a co dobrze? Tymczasem, jeśli dominikanie są współpracownikami biskupa (taki jest charyzmat zakonu), to i ludzie, którzy do nich przychodzą, powinni niejako nimi być. Co zatem zamierzam zrobić, aby wspomóc mojego biskupa w jego misji?
Sądzę, że dzisiaj, w dniu świętego Stanisława Biskupa, który umarł „za wolność Kościoła Bożego i godność ludzi krzywdzonych”, odpowiedź na to pytanie powinien sformułować nie tylko laikat dominikański, któremu zlecił to ojciec Tomasz, lecz także każdy polski katolik.

Do P.T. krytyków internetowych: Oczywiście zdaję sobie sprawy, że wymienione osoby i instytucje nie są wcielonymi anielskimi bezgrzesznymi doskonałościami niepopełniającymi żadnych uchybień i błędów. Nie oczekuję tego. Dotyczy to także mnie i niniejszego tekstu.