sobota, 26 października 2013

Brawa dla Pioruna!

Dzisiaj mój kolega z uczelni, Bawer Aondo-Akaa, wstąpił w związek małżeński. Fakt ten, sam w sobie powtarzalny w milionach egzemplarzy, w przypadku Bawera jest warty opisania na moim blogu, bo Bawer jest człowiekiem niezwykłym.

Jest kimś takim jak Nick Vujicič — wydawałoby się, że bez żadnych szans już na starcie, a jednak prowadzącym aktywne i wartościowe życie oraz szczodrze rozdającym innym ludziom radość, nadzieję, siłę i sens życia.

Jest pół-Murzynem, co już samo w sobie jest w naszym kraju utrudnieniem, i człowiekiem niemal zupełnie sparaliżowanym. Jeździ na wózku, który ktoś inny musi popychać, i mówi bardzo niewyraźnie. Mimo to skończył studia magisterskie z teologii, obecnie kontynuuje studia doktoranckie, pisze artykuły, udziela wywiadów, działa społecznie, startował w ostatnich wyborach parlamentarnych jako kandydat na posła, jest duszą towarzystwa (słynął z urządzania w akademiku atrakcyjnych imprez), znalazł wspaniałą dziewczynę, a dzisiaj się z nią ożenił.

Ja poznałam Bawera kilka lat temu, na zajęciach u ojca Jarka Kupczaka OP. Ojciec Jarek wprowadza zawsze na swoich wykładach elementy dyskusji, pozwala wypowiadać się studentom, ale jednocześnie bezwzględnie przerywa, gdy ktoś mówi nieinteresująco, nie na temat albo po prostu za długo. Moją uwagę przykuło to, że Bawerowi ojciec nigdy nie przerywa, choć zrozumienie tego, co mówi, i dojechanie do końca jego wypowiedzi naprawdę wymaga czasem cierpliwości. Kiedy ktoś z trudem i niewyraźnie mówi, w naturalny sposób zakładamy, że ta osoba jest upośledzona umysłowo lub przynajmniej opóźniona. Tymczasem w przypadku Bawera szybko się okazało, że jest człowiekiem wybitnie inteligentnym i o wielkiej wiedzy. To, co mówi, zawsze wyrasta ponad poziom innych studentów, i po prostu warto uzbroić się w cierpliwość, aby wysłuchać go do końca. Nigdy nie zapomnę, jak na wykładzie ojca Jarka nt. feminizmu Bawer jedną celną wypowiedział rozprawił się z postulatami „katolickich” feministek, żądających święceń kapłańskich, bo zakaz wyświęcania kobiet stawia je rzekomo na gorszej pozycji w Kościele i jest brakiem równouprawnienia. A Bawer na to: „Ja jestem osobą niepełnosprawną i nie mogę dostać prawa jazdy, bo nie jestem w stanie prowadzić samochodu. Zrobiłbym krzywdę i sobie, i innym. I nie jest to żadne traktowanie mnie jako gorszego. Po prostu takie są moje ograniczenia i trzeba umieć to uznać! Na tym polega mądrość!”

Bawer stał się sławny na cały kraj po pierwszym Marszu Niepodległości w 2011 r., kiedy to media reżimowe: „Gazeta Wyborcza”, TVN itd., a także lewacy z „Krytyki Politycznej” itp. środowisk usiłowali przedstawić Marsz jako faszystowski i antymniejszościowy, a niemieckich bojówkarzy z Antify jako miłujących wolność obrońców demokracji. Pamiętamy hasło tęczowej kontrdemonstracji homoseksualistów: „Faszyzm nie przejdzie!” Cała ta kłamliwa narracja została obalona jednym zdjęciem, które jak piorun (to właśnie oznacza imię Bawer) rozeszło się po forach internetowych: w pierwszym rzędzie Marszu, pod transparentami i biało-czerwonymi flagami, ciemnoskóry Bawer na swym inwalidzkim wózku, w biało-czerwonym szaliku z polskim orłem. Natychmiast ktoś wpuścił do sieci mema ze zbliżeniem Bawera i przeróbką tamtego hasła: „Faszyzm nie przeszedł, on przejechał!” Zamieszczam je poniżej.

Nigdy nie byłam na ślubie, na którym cała atmosfera byłaby tak przesiąknięta wiarą i gdzie nowożeńcy tak poważnie traktowaliby wszystkie wypowiadane słowa, starannie i powoli je wypowiadając. Nie mam wątpliwości, że to będzie bardzo dobre i szczęśliwe małżeństwo.

Ślubu udzielał Maciek Okoński OP, stryjeczny wnuk pani Marii Okońskiej, współpracownicy kardynała Wyszyńskiego. Koncelebrował inny kapłan, wujek panny młodej, przyszło mnóstwo ludzi, skrzyknęliśmy też liczną scholę. A życzenia dla nowożeńców przekazał i udzielił im papieskiego błogosławieństwa sam papież Franciszek! Kuria watykańska wysłała w tej sprawie specjalny list!

Podaję dwa linki do wywiadów z Bawerem, żebyście mogli się przekonać, kim jest:
Radości i smutki ciemnoskórego Polaka
Miłość przedniejsza niż wino

Sto lat młodej parze!

piątek, 4 października 2013

Uroczy człowiek, lecz tragiczna postać



Na portalu „Time” ukazał się list amerykańskiego katolika, który przeszedł na prawosławie. Oto ważniejsze fragmenty bardzo długiego tekstu. Ponieważ nadal jest to długie, kluczowe zdania bolduję (i sorry za brak tłumaczenia):

Just over two decades ago, when I began the process to enter the Roman Catholic Church as an adult convert, I chose to receive instruction at a university parish, figuring that the quality of teaching would be more rigorous. After three months of guided meditations and endless God is love lectures, I dropped out. I agreed that God is love, but that didn’t tell me what He would expect of me if I became a Catholic. Besides, I had spent four years dancing around the possibility of returning to the Christianity of my youth. When I made my first steps back to churchgoing as an adult, I found plenty of good people who told me God is love but who never challenged me to change my life. What needed changing? Lots. My own brokenness was plain to me, and I was ready to turn from my destructive sins and become a new person.
The homilies were wholly therapeutic, almost always some saccharine variation of God is love. Well, yes, He is, but Sunday School simplicities get you only so far. Classical Catholic theology dwells on the paradox of God’s love and God’s justice. As Dante shows in the Divine Comedy, God’s love is God’s justice poured out on those who reject Him. In the Gospels, Jesus offers compassion to sinners rejected by religious rigorists, but he also tells them to reform their lives, to “go forth and sin no more.”
The contemporary era of global Catholicism began in 1959, when the newly elected Pope John XXIII sought to “open the windows” of the fusty old Church to the modern world by calling the Second Vatican Council. Three years later, in his opening address to the council, the charismatic and avuncular pope called for “a new enthusiasm, a new joy and serenity of mind in the unreserved acceptance by all of the entire Christian faith,” without compromising on doctrine. A fierce spirit of the age blasted through those newly-opened windows, scouring nearly everything in its path. The coming decades would see a collapse in Catholic catechesis and Catholic discipline. The so-called “spirit of Vatican II” — a perversion of the Council’s actual teaching — justified many subsequent outrages.
If I had to pinpoint a single moment at which I ceased to be a Roman Catholic, it would have been that one. I fought for two more years to hold on, thinking that having the syllogisms from my catechism straight in my head would help me stand firm. But it was useless. By then I was a father, and I did not want to raise my children in a church where sentimentality and self-satisfaction were the point of the Christian life. It wasn’t safe to raise my children in this church, I thought — not because they would be at risk of predators but because the entire ethos of the American church, like the ethos of the decadent post-Christian society in which it lives, is not that we should die to ourselves so that we can live in Christ, as the New Testament demands, but that we should learn to love ourselves more.
I finally broke. Losing my Catholic faith was the most painful thing that ever happened to me. Today, as much as I admire Pope Francis and understand the enthusiasm among Catholics for him, his interview makes me realize that the good, if incomplete, work that John Paul II and Benedict XVI did to restore the church after the violence of the revolution stands to be undone. Though I agree with nearly everything the Pope said last week in his interview and cheer inwardly when he chastises rigorist knotheads who would deny the healing medicine of the church to anyone, I fear his merciful words will be received not as love but license. The “spirit of Pope Francis” will replace the “spirit of Vatican II” as the rationalization people will use to ignore the difficult teachings of the faith. If so, this Pope will turn out to be like his predecessor John XXIII: a dear man, but a tragic figure.
In his interview, the Pope used a metaphor for the church that is often employed by Eastern Orthodox Christianity: he called it a “field hospital” where the walking wounded can receive treatment. He’s right, but it’s important to discern the nature of the cure on offer. Anesthesia is a kind of medicine that masks pain, but it’s not the kind of medicine that heals the underlying sickness.
There is, of course, no such thing as the perfect church, but in Orthodoxy, which radically resists the moralistic therapeutic deism that characterizes so much American Christianity, I found a soul-healing balance. In my Russian Orthodox country mission parish this past Sunday, the priest preached about love, joy, repentance and forgiveness — in all its dimensions. Addressing parents in the congregation, he exhorted us to be merciful, kind and forgiving toward our children. But he also warned against thinking of love as giving our children what they want as opposed to what they need. “Giving them what they want may make it easier for us,” he said, “but we must love our children enough to teach them the hard lessons and compel them toward the good.”

Niestety, diagnoza autora jest prawdziwa. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Kościół katolicki odszedł faktycznie od podstaw całego dwutysiącletniego głoszenia: że za decyzją o wyborze Boga musi iść realna zmiana życia na lepsze, realna walka z grzechami. Nastąpiła histeria walki z tzw. „moralnością podręcznikową skupioną na grzechach zamiast na cnotach”. Ale kiedy przestano mówić o grzechu i piekle, nie wprowadzono zamiast tego pozytywnej wersji tej nauki. W zamian za to w teologii moralnej powstała pustka, którą wypełniło wlewające się z dogorywającego protestantyzmu popchrześcijaństwo. Znikła cała ascetyka, okrzyknięta przedsoborowym i antyhumanistycznym ciemnogrodem, a w zamian za to księża powtarzają: ”Bóg cię kocha! Bóg cię kocha!”, jak niegdyś Żydzi: „Świątynia Pańska! Świątynia Pańska!” Wiemy z księgi Jeremiasza, jak to się skończyło (rozdz. 7). Tak jest zawsze, gdy znaki obecności Pana stają się zewnętrznym palladium i sedatywem, zamiast zachętą do własnej wysilonej pracy i odpowiedzialności.
Doświadczam tego mocno w kontaktach ze spowiednikami. Tylko najstarsze pokolenie księży upomina mnie, abym zerwała z grzechami i podjęła konkretną decyzję o zmianie życia i wprowadziła je w czyn. Młodsi, a szczególnie najmłodsi, zniechęcają mnie, kiedy wyznaję grzechy, mówiąc, żebym nie patrzyła na swoje postępowanie tak negatywnie, że jestem w porządku, żebym nie usiłowała sama się poprawić, tylko poprosiła Boga i czekała, aż On to zrobi itd. Dzisiaj miano pelagianisty nosi każdy, kto chce jakkolwiek pracować nad eliminowaniem swoich grzechów i rozwijaniem cnót, zamiast siedzieć i nic nie robić. Obawiam się, że faktycznie mają rację ci, którzy mówią, że spowiedź została zastąpiona przez psychoterapię. Nawet jeśli ktoś idzie do spowiedzi, zamiast do terapeuty, ma dużą szansę trafić na spowiednika, który będzie próbował bawić się w psychoterapeutę amatora, zamiast upomnieć i wskazać drogi poprawy.
Wszystko to przyszło z protestantyzmu, po tym, jak odrzucono w nim dogmaty, sakramenty i Tradycję, i utracono płynące z nich łaski Boże. I uważam, że faktyczna protestantyzacja (z zewnętrznym pozostawieniem dogmatów i sakramentów, ale na boku i bez konsekwencji) jest dziś dla Kościoła katolickiego śmiertelnym zagrożeniem. Ona dokonuje się pomału, niezauważenie i od wewnątrz. Coś w tym jest, co prawosławni powtarzają, iż protestantyzm jest wewnętrzną herezją Kościoła rzymskiego...
Jednak z drugiej strony to właśnie protestantka, teolog i psychoterapeuta z Kościoła ewangelikalnego (powstałego w ramach tzw. III reformy protestanckiej jako reakcja na degenerację duchową i dogmatyczną Kościołów protestanckich I i II reformy), Sandra D. Wilson, przeciwstawia się tzw. ckliwej (ang. sloppy) agape, której celem jest jedynie sprawianie, aby wszyscy byli zadowoleni i było ogólnie przyjemnie. Piszę o tym w swojej pracy doktorskiej, która ma być wydana, więc tutaj nie wyjaśniam dłużej.
Podobnie jak autor tekstu w „Time”, ja również odnajduję w prawosławiu to, czego brakuje obecnie w katolicyzmie, chociaż nie zmieniam przynależności kościelnej. Księża prawosławni, których kazań miałam okazję słuchać, mówili o miłości Boga, ale także o grzeszności człowieka, o konieczności jego nawrócenia — nie abstrakcyjnej, tylko tu i teraz, ty i od zaraz. I nie wahali się mówić rzeczy trudnych i nieprzyjemnych. Jak sam Jezus w Ewangeliach, którego celem nie było, aby poszli za Nim wszyscy Żydzi. Godził się, że tłumy odchodziły, bo nie mogły znieść Jego trudnego nauczania, i specjalnie stawiał sprawę na ostrzu noża, aby wypróbować tych, którzy chcieli za Nim iść — jak bogatego młodzieńca.

 „Od czasu, kiedy Pan wyprowadził przodków naszych z ziemi egipskiej, aż do dnia dzisiejszego byliśmy niewierni wobec Pana, Boga naszego, byliśmy niedbali w posłuszeństwie na głos Jego. Przylgnęły przeto do nas nieszczęścia i przekleństwa, jakimi zagroził przez Mojżesza, sługę swego, w dniu, w którym wyprowadził przodków naszych z Egiptu, aby nam dać ziemię opływającą w mleko i miód, jak to jest i obecnie. Nie byliśmy posłuszni głosowi Pana, Boga naszego, przekazanemu we wszystkich mowach proroków posłanych do nas. Każdy chodził według zamysłów swego złego serca, służyliśmy bowiem obcym bogom i czyniliśmy zło przed oczami Pana, Boga naszego”
„Jezus powiedział: Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno by się nawróciły, siedząc we włosiennicy i w popiele. Toteż Tyrowi i Sydonowi lżej będzie na sądzie niżeli wam. A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz!”

To są dzisiejsze czytania mszalne. Bóg przez cały czas mówi to samo.
Z faktyczną dekonstrukcją teologii moralnej ręka w rękę poszła liturgia — i nie przez przypadek cała jej posoborowa reforma poszła w kierunku, żeby było cool, żeby wierni na mszy bawili się dobrze i było ciekawie i wesoło. Żeby zlikwidować wszystko, co wymaga czasu i wysiłku, a wprowadzić znaną z psychologii natychmiastową gratyfikację. Żeby imprezowością i atrakcyjnością zewnętrzną przyciągnąć tłumy (które, jak już wiadomo, i tak nie przyszły, a za to większość dotychczasowych wiernych odeszła; tu pytanie dodatkowe: Czy Jezus starał się przyciągać i utrzymywać tłumy?).
Dlatego właśnie praca świeckich katolików, którzy znienawidzeni i wyśmiewani przez kler rozpaczliwie walczą o dostojną, świętą i pełną czci Bożej liturgię (nie mówię, jakoby byli rycerzami bez trwogi i skazy, ale jestem przekonana, że nawet gdyby nimi byli, to i tak by się błoto na nich znalazło), jest w tej chwili tak ważna — bo lex orandi lex credendi. Obrońcy życia i chrześcijańskiej moralności zgodnej z prawem naturalnym (to ostatni filar katolickiej nauki moralnej, który jeszcze jakoś się trzyma po upadku ascetyki) oraz świętej liturgii — przede wszystkim wierni świeccy, choć duchowni też się wsród nich zdarzają — są teraz na pierwszej linii frontu w samym Kościele, bo walka ze „światem” przeniosła się z zewnątrz do wewnątrz. Przyszłość Kościoła katolickiego rozstrzygnie się na tych dwóch polach.
Myślę, że albo Kościół łaciński wkrótce się opamięta, albo będzie coraz szybciej rozmywać się i zanikać jak protestantyzm, rzucając się w konwulsjach od laksyzmu moralnego i liturgicznego po skrajny purytanizm i odwrotnie. W perspektywie kilku stuleci ocaleje Reszta katolicka, podobnie jak z zalewu herezji arianizmu (ortodoksji katolickiej bronił w pewnym momencie tylko jeden ważniejszy biskup, jeśli dobrze pamiętam; wszyscy poszli za Ariuszem i jego następcami). Ona ocaleje, bo będzie twardo stała przy oryginalnym nauczaniu chrześcijańskim i katolickim, głoszonym przez wszystkie sobory (łącznie z Watykańskim II, gdy bierze się jego dokumenty in extenso). Te Resztki zaczynają się już zresztą ujawniać i to, że dostają zewsząd w Kościele po głowie, rodzi nadzieję.