niedziela, 31 maja 2015

Polecam dobrą książkę

Od pewnego czasu boleśnie odczuwam swoją ignorancję w zakresie ascetyki. Coraz bardziej przekonywałam się, że nie da się prowadzić głębszego życia duchowego bez ascezy, ale formacja religijna, jaką odebrałam w Kościele „posoborowym” — na dwóch uczelniach katolickich i u dominikanów — nie dostarczyła mi nawet podstawowej wiedzy praktycznej na ten temat (poza wbiciem mi do głowy, że koncentracja na życiu moralno-ascetycznym w Kościele potrydenckim była be, odcinała ludzi od mistyki i była toksyczna dla ich psychiki i osobowości).
W końcu o. Marek Grzelczak („to też dominikanin, ale całkiem autre chose”) podsunął mi książkę o. Fryderyka Williama Fabera, oratorianina, słynnego XIX-wiecznego klasyka ascetyki katolickiej. Została ona kilka lat temu wznowiona po polsku (w dwóch częściach) i jest także dostępna za darmo w Internecie pod adresem http://www.ultramontes.pl/faber.htm. Mimo upływu ponad 150 lat od chwili napisania okazała się strzałem w dziesiątkę. Czytam ją teraz kawałeczkami, smakując ją jak wykwintny deser, i notuję kolejne odkrycia.
Niektóre rzeczy wzbudzają na początku sprzeciw w świetle tego, czego nauczono mnie poprzednio. Na przykład jeżę się, gdy czytam: „Nie jest rzeczą niemożliwą, iż przeszkodą postępu jest nam brak nabożeństwa do Matki Najświętszej. Bez tego nabożeństwa życie duchowne jest niemożliwe... To część integralna chrześcijaństwa. Religia bez Maryi, ściśle biorąc, nie jest chrześcijańską”, bo odzywa się we mnie grzmienie kard. Ives’a Congara OP przeciwko ohydnej mariodulii Kościoła potrydenckiego, odbierającej prawowitą cześć Panu Bogu oraz więżącej katolików w infantylizmie i sentymentalizmie. Po czym dochodzę do zdania: „Ją Bóg uczynił łożyskiem swej łaski, o czym świadczy najlepiej ta świadoma nienawiść złego ducha i te instynktowne uprzedzenia wszystkich herezyj przeciwko Niej... Jest to nabożeństwo rzetelne, gdyż jego nieustanną dążnością jest znienawidzenie grzechu, a nabycie cnót gruntownych”, reflektuję nad znanymi mi postawami ojca Congara i ludzi uformowanych w jego duchowości, i nagle przychodzi olśnienie: „Cholera, to naprawdę tak jest”.
Dużo w tej książce rzetelnej wiedzy o chrześcijańskim życiu duchowym i o ludzkiej psychice. Na przykład taka perełka:
Równowaga jest rzeczą niełatwą dla ludzkiej natury, zwykle też każda nowość wydaje walkę temu, co stare i zadomowione. Nic więc dziwnego, że choć mało kto odważyłby się to wyznać, taki początkujący, przejęty prawdziwą, lecz świeżą dla niego myślą o wyższości życia wewnętrznego nad zewnętrznym, uważa to drugie za bezwartościowe, owszem szkodliwe, bo pełne pokus. Poważanie jednego rodzi w nim, niestety, lekceważenie drugiego, zwłaszcza że rozpoczynając życie całkowicie oddane Bogu, zawsze nieufnie i pogardliwie odnosi się do ludzi i świata. Ta pogarda bywa najczęstszą pokusą początkujących. [...]
Lecz jakże się to dzieje, że początkujący – choć bowiem pierwszy okres mamy za sobą, nie przestajemy być, jak powiedziałem, początkującymi na drodze doskonałości – zazwyczaj rażą w swym otoczeniu, ściągając na samą pobożność niechęci i uprzedzenia? – Nie chcę tak cierpko o tym mówić, jak zwykł to czynić świat, bo wiem, jakie trudności ich otaczają, jak wyrozumiale trzeba ich sądzić i jak wielką jest rzeczą to ich oddanie się sercem i duszą sprawie Bożej. Zresztą wszystko, co w ich postępowaniu odraża i drażni, nie pochodzi z tych zasad, które właśnie obrali, lecz ze starego kwasu, który w nich pozostał po życiu światowym.
Razi u nich brak roztropności, nieliczenie się z chwilą, miejscem, wiekiem, osobą czy okolicznościami; razi niekonsekwencja, której nie można wytłumaczyć, jeśli się nie pojmie tej walki, jaką sobie wydali; razi rozdrażnienie, które bez wątpienia wybaczyłby im najostrzejszy krytyk, gdyby wiedział o ich bojach wewnętrznych i znużeniu ducha, które jest następstwem walki i pokusy; razi ich dziwactwo, ponieważ trudno jest człowiekowi naraz oswoić się z nowymi zasadami i stosować je poprawnie do tylu sprzecznych wymagań; razi w nich wreszcie to, co jest nie tyle zgorszeniem dawanym przez nich, co raczej zgorszeniem przyjmowanym przez nich od świata, który tak biegunowo różni się w swoich hasłach od zasad Ewangelii.
Głęboko więc bądźmy przekonani, iż naprawdę doniosłą jest rzeczą dla naszego duchownego postępu i dla wewnętrznej świętości, byśmy dużo troski wkładali w nasze pożycie z drugimi, stając się dla nich wonnością Chrystusową. Zaniedbanie w tym względzie jest przyczyną, dlaczego wielu ustaje w swym porywie ku doskonałości; szukają oni źródeł swego niepowodzenia w samym swoim szlachetnym zamiarze, podczas gdy te kryją się w ich zewnętrznym postępowaniu.
Inny cytacik:
Duch reformatorski jest antytezą ducha ascezy.
Polamp i wszystko jasne!

Ps. Skoro wspominam o ojcu Marku Grzelczaku oraz XX-wiecznych kontrowersjach wokół tradycyjnej katolickiej pobożności maryjnej, to polecam także mój wywiad z nim, w którym staje on w jej obronie: „Matka Boża niczego nie zgubi, niczego nie pozwoli skraść”.

piątek, 1 maja 2015

Niewolnicy żołądka

Pozostajemy w wątku infantylizmu, otwartym poprzednimi tekstami.
Udzielenie przez Episkopat Polski dyspensy od wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych na dzisiejszy piątek wywołało konsekwencje, które do głębi mnie zadziwiły. Otóż wielu znanych mi osobiście katolików, którzy zarówno w moich, jak i w ich własnych oczach wydają się obdarzeni dojrzałą wiarą i pewnym zaawansowaniem w życiu religijnym, wśród nich działacze kościelni i ksiądz zakonny, epatowało na Facebooku entuzjastycznymi opowieściami o jedzeniu mięsa i krytykowało lub podśmiewało się z tych, którzy dzisiaj mięsa nie jedli, mimo że Kościół pozwolił. Drudzy za to chwalili się, że dziś mięsa nie jedzą; niektórzy, bo niezdrowe, inni — bo potępiają politykę Episkopatu ciągłego majstrowania przy kalendarzu liturgicznym i likwidowania ostatnich resztek postów i wyrzeczeń, i tak wielkości ułamka paznokcia w porównaniu z praktykami obowiązującymi w tak podziwianych (werbalnie) przez Zachód Kościołach wschodnich. Była to więc motywacja jakby wyższa; jednakże człowiek entuzjazmujący się niejedzeniem mięsa jest faktycznie tak samo uzależniony od prawa, jak entuzjazmujący się jego jedzeniem. Trudno mówić o dojrzałej wierze — w obu wypadkach. I jedni, i drudzy koncentrują się na brzuchu. Są niewolnikami swojego ciała, więc nie mogą rozwijać ducha. I nawet trzecie mieszkanie św. Teresy jest dla nich zamknięte.
Zdziwiło mnie, że niektórzy z dzisiejszych propagatorów jedzenia mięsa potępiali osoby, które postanowiły pozostać przy rybach i nabiale. Najwyraźniej nikt z nich, nawet jeśli posiada celebret czy magisterium z teologii, nie rozumie, że dyspensa jest przywilejem, a nie obowiązkiem. Nie ma więc żadnych powodów, aby sugerować, że osoby, które z niej nie skorzystały, są „tradsami”, nie są posłuszne biskupom czy też myślą w kategoriach Starego Testamentu (en passant, utożsamianie przepisów Kościoła katolickiego z prawem żydowskim, a osób je zachowujących z faryzeuszami, to jedna z najzabawniejszych dla mnie aberracji formacji religijnej, zwłaszcza gdy czynią to księża).
Zamykam dzisiejszy dzień z dużym rozczarowaniem. Oto myślenie ludzi, których uważałam za duchowych, kręci się wokół obżarcia mięchem i opicia piwskiem. Horyzont, jakby się wydawało, elity intelektualnej i duchowej Kościoła (w porównaniu z „przeciętnymi” wiernymi) kończy się tak naprawdę na poszukiwaniu okazji, aby przekraczać przepisy bez ich niedozwolonego łamania... i okazuje taki podobno dojrzały katolik euforię, że może robić coś, co normalnie jest niedozwolone. Czyli w gruncie rzeczy ciągle przebywa na poziomie mentalności dziecinnej (nie dziecięcej) — bo to przecież na tym etapie rozwoju człowiek szuka każdej sposobności, by przekraczać ustalone granice i zasady, i cieszy się tym, jakby mu się udało spłatać psikusa nauczycielce; na etapie dojrzałym zaś akceptuje istnienie zasad i widzi wartość granic, jeśli jest wolny od dysfunkcji psychologicznych. W obszarze zaś teologii moralnej wciąż koncentruje się na grzechu i zakazach, zamiast na kształtowaniu cnót. Święty Tomasz z Akwinu i S. Th. Pinckaers OP, piewca Tomaszowej moralności opartej na dążeniu do dobra i rozwijaniu cnót, przewracają się w grobach...
Ludzkie zwierzęta rzuciły się na mięso, wypuszczone na chwilę z klatki opresyjnych przepisów przez wyrozumiały Episkopat.
A miało być tak pięknie. Zaetykietowano, że moralność koncentrująca się na grzechu i zakazach jest paskudnym skutkiem ubocznym epoki trydenckiej, od której Sobór Watykański II szczęśliwie nas wyzwolił. Jednak 50 lat po soborze Kościół katolicki en masse nadal myśli w kategoriach „Czy będę miał grzech, jeśli zrobię to i to?” i „Dzisiaj wolno mi robić to, co normalnie zakazane, i nie mieć grzechu!” Nawet ten dojrzały i aktywny katolik. Nawet księża. Nawet zakonnicy. Czy ktoś poza wykładowcami uniwersyteckimi, specjalizującymi się w teologii moralnej św. Tomasza, wie, że istnieje inna katolicka moralność niż ta wieczna zabawa w policjantów i złodziei z kodeksami karnymi oraz szukanie pretekstów do dyspens?
O wartości ascezy chrześcijańskiej i znaczeniu postów i wyrzeczeń nie będę pisać. Nie czuję się kompetentna. W zamian polecę piękne rozważania (ostrzegam, przedsoborowe, więc brak w nich ducha ludyzmu i laksyzmu dzisiejszego katolicyzmu) o. Sylwestra van Veghela, kapucyna, Miłość krzyża. Rozmyślania na tle Męki Pańskiej. Kupiłam tę książkę kiedyś za 2 złote u karmelitów bosych w Czernej; wydana w dużym nakładzie w latach 80., może gdzieś jeszcze leżeć na półkach z tanią literaturą. W zamyśle autora była przeznaczona dla zakonników, ale dla świeckich też dobrze się nadaje. Jeśli ktoś chce podążać wąską drogą naśladowania Jezusa w walce z własną pychą, obżarstwem i innymi grzechami głównymi, w eliminowaniu wad i rozwijaniu cnót, wynagradzaniu za grzechy własne i cudze, to jest to pozycja właśnie dla niego. Może też szukać inspiracji w Dzienniczku siostry Faustyny. O tym, czy naprawdę właściwie postrzega się dzisiaj jej nauczanie o Miłosierdziu Bożym, będzie w jednym z następnych tekstów.

Ps. Na temat kompulsywnej obsesji jedzenia mięsa w dzisiejszym Kościele katolickim napisałam już kiedyś inny post, „Taka wiara opaskudzi człowieka”.