środa, 1 lipca 2015

Pielgrzymka nadchodzi, ratuj się, kto może

Niedaleko Jaktorowa pod Warszawą — na cennych przyrodniczo terenach, stanowiących ostoję zwierząt i zapewniających ciszę oraz kontakt z naturą ludziom uciekającym od miejskiego hałasu i zanieczyszczeń — pewna moja znajoma prowadzi w starym, zabytkowym gospodarstwie niewielką stadninę koni i szkołę jazdy konnej. I dzisiaj ta znajoma wrzuciła na Facebooka następujący wpis:
„Dziś wzdłuż naszych padoków przemaszerowała pielgrzymka piesza, machając flagami, wrzeszcząc do megafonów i płosząc zwierzęta, które stratowały padoki i rzuciły się do ucieczki. Z tej okazji przypominamy Wam, katolicy, że żyjemy w świeckim państwie, w którym każdy koń ma swobodę wyznania religijnego. Dlatego apelujemy o umiar. Módlcie się w swoich kościołach, a idąc przez wsie i lasy, zachowujcie się stosownie do tego, gdzie jesteście! Po drodze mieszkają ludzie i zwierzęta”.
Nie zgadzam się ze znajomą w obwinianiu za ten incydent religii i Kościoła katolickiego. To nie religia i Kościół tu winne, ani nawet nie zwyczaj pielgrzymowania. Te instytucje wypada raczej umieścić po stronie ofiar, razem ze spłoszonymi końmi i właścicielką padoków. Winne jest rozwrzeszczanie, które wraz z mikrofonami i wzmacniaczami wlało się do kościołów i niszczy liturgię oraz przeżycie religijne tak samo jako ostoje zwierząt. Winni są ludzie, którzy mimo że skoro praktykujący, powinni doznawać conversio mentis et morum, zwłaszcza jeśli są kapłanami, kierownikami (jak się domyślam) tej pielgrzymki, w rzeczywistości nadal są częścią rozwrzeszczanego współczesnego świeckiego zgiełku, który wnoszą ze sobą do miejsc kultu i, jak widać, poza nie. Pan Bóg przychodzi w ciszy, o tym wie doskonale każdy, kto liznął chociaż okładki jakichkolwiek dzieł jakichkolwiek duchowych pisarzy, nie ważne z jakiej epoki i z którego odłamu chrześcijaństwa. W ciszy serca, w ciszy ducha, w szmerze modlitwy. W szmerze łagodnego powiewu, jak do Eliasza. A nie w grzmotach, wzmocnionych mikrofonami, ryków z głośników i brzękliwej kakofonii gitar (które dotarły już nawet do bazyliki dominikanów na Stolarskiej w Krakowie, przez całe lata jednego z nielicznych miejsc kultu katolickiego wolnych od ogłuszającego łomotu „sacro polo”). Przed laty na tę „szarpaninę nieskoordynowanych tonów i melodii, które ranią i kolą” skarżył się prymas Wyszyński, jego wypowiedź cytowałam w tekście „Ratunek od szarpaniny mózgów i nerwów”. Kardynał Wyszyński o śpiewie gregoriańskim. Rozryczany hałas, w którym żyje Kościół dzisiaj, jest w porównaniu z ówczesnymi problemami istnym wpadnięciem z deszczu pod rynnę, a w zasadzie pod Niagarę — stosownie do upowszechnienia się i zwiększenia mocy mikrofonów oraz innych elektronicznych urządzeń służących do nagłaśniania, także w plenerze. Dzisiejszy ksiądz może celebrować bez ołtarza, bez szat liturgicznych, bez odpowiednich naczyń i bielizny ołtarzowej, bez godnego odzienia i obuwia, nawet bez mszału i lekcjonarza — także w świątyni Bożej — ale nie może celebrować bez głośników i mikrofonu. Mikrofon jest najcenniejszym sprzętem liturgicznym, ustawionym centralnie na ołtarzu w miejsce krzyża.
I jeszcze jedno. Winne jest nie tylko rozwrzeszczanie i brak prawdziwego kontaktu z Bogiem, który przychodzi do głębi serca w szmerze łagodnego powiewu. Winne jest chamstwo. Zwykłe, brutalne chamstwo, z którym zetknął się chyba każdy, kto ma do czynienia z klerem — i to tym mocniej, im szerszy ma ten kontakt. Rozplenione obficie wskutek odrzucenia w posoborowej formacji kleru ducha umartwienia i ascetyki jako „niehumanistycznego ciemnogrodu”. A kultury bez kindersztuby nikogo nauczyć się nie da.
Zatem zwykłe chamstwo i egocentryczna, butna postawa nazwana kiedyś barwnie TKM: „Teraz, k..wa, my”. Jeśli katolicy się tak zachowują w miejscach publicznych, to niech się nie dziwią, że wzbiera ku nim coraz większa niechęć i pogarda, że rośnie antyklerykalizm, święcą triumfy hasła o zamknięciu religii w murach kościołów i uwolnieniu od katolicyzmu przestrzeni publicznej. I że paradoksalnie takie hasła padają często właśnie z ust ludzi wrażliwych, poszukujących wartości, pragnących działać na rzecz wspólnego dobra. Sami to sobie, drodzy współbracia w wierze, ściągacie na własne (i niestety nasze) głowy.