niedziela, 3 grudnia 2017

Adoptuj kościół w Holandii

Adopteer een kerk in Holland.
Przestałam pisywać na tym blogu, bo moje życie w ostatnich latach poszło dalej i przestał on odzwierciedlać moje istotne wewnętrzne przeżycia; projekt, którego nieuczesane początki tu opisywałam, wystartował i konsekwentnie się rozrasta, w wyniku czego moim pierwszym obowiązkiem blogowym stało się prowadzenie strony Ryt dominikański. Poza tym chustka na głowie z powodu najnowszych wydarzeń społeczno-politycznych przestała mi się dobrze kojarzyć.
Od kilku tygodni chodzi mi jednak po głowie pomysł nowego bloga.
A było to tak...
W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy zainteresowałam się  zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samej i w sumie z powodów dość przypadkowych — ale za to głęboko krajem, którego istnieniu wcześniej nigdy nie poświęciłam chwili zainteresowania: Holandią. Zaczęłam o niej czytać, uczyć się holenderskiego, a na wiosnę udało mi się wybrać na całe” trzy dni do Amsterdamu. Kraj ten urzekł mnie swoją tak odmiennością, jak i  pod pewnymi względami — podobieństwem do Polski. Dotyczy to jego kultury, historii i mentalności. Podobnie Holendrzy; potrafią być wspaniali, ale także nie do wytrzymania.
Szczególnie skomplikowana, poplątana i bolesna jest u Holendrów sfera wiary religijnej i moralności. Kryją się za tym poważne zaszłości historyczne i psychologiczne, w tym niestety także z winy katolików.
Kościół katolicki w Holandii przeżywał w ciągu wieków szczyty wyżyn oraz okresy ciężkiego kryzysu czy wręcz upadku, ale niejednokrotnie wnosił do Kościoła powszechnego bardzo cenne dziedzictwo, o którym większość ludzi nawet nie wie. Także związki Holandii z Polską są słabo znane; co ciekawe i wyjątkowe, relacje naszych narodów były zawsze przyjazne i owocne. W bardzo niedawnej przeszłości, zaledwie trzydzieści parę lat temu, Holendrzy udzielili Polakom i polskiemu Kościołowi gigantycznej, w porównaniu z wielkością tego niewielkiego kraju, i niezwykle hojnej pomocy humanitarnej. Nigdy, jako Polacy, nie podziękowaliśmy im za to właściwie.
A dzisiaj to Holendrzy potrzebują pomocy. Mam tu na myśli chrześcijan, a przede wszystkim (z racji mojej własnej wiary) katolików. O kryzysie holenderskiego katolicyzmu (i szerzej chrześcijaństwa) mówi się dużo, ale tylko w formie potępiania, ewentualnie ubolewań. Nikt jednak dotąd nie zauważył, że jest to sytuacja, na którą bracia chrześcijanie z innych krajów powinni odpowiedzieć wsparciem i pomocą. A potrzeb jest wiele i są różnorodne: od wytężonej modlitwy aż po wsparcie materialne (tak!). Stąd mój pomysł akcji: Adoptuj kościół w Holandii, przez analogię do akcji adoptowania na odległość dzieci afrykańskich. Można i warto adoptować duchowo i finansowo dzieci w Afryce, ale dziś potrzebujący pojawiają się w nowych i zaskakujących miejscach także w Europie.
Pomysł tej akcji zrodził się dzięki błogosławionej akcji Różaniec do granic”, w której zupełnym przypadkiem (zwanym Opatrznością) mogłam wziąć udział. Rzadko bywam na granicach kraju, ale akurat 7 października zaczynały się... wczasy odchudzające, które (znacznie wcześniej) wykupiłam z przyjaciółką w Rewie nad Zatoką Pucką. I kiedy wkroczyłyśmy do pensjonatu z bagażami, jego właściciel wraz z żoną właśnie wychodził na plażę, by odmawiać różaniec, a my mogłyśmy od razu za nim podążyć we właściwe miejsce. Udział w tej modlitwie na plaży przedmuchiwanej jesiennym, silnym i zimnym wiatrem z zachodu był hardcoreowym i bardzo wzruszającym przeżyciem. I potem przyszło mi do głowy: ten różaniec nie może się zatrzymać na granicach Polski, musimy z nim iść dalej. Wrażenie to zostało później potwierdzone podczas rozeznawania na IV tygodniu rekolekcji ignacjańskich.
Więc właśnie wyruszam, i zapraszam Was do wspólnej podróży! Adres: http://adoptkhol.blogspot.com
Ps. Dlaczego właśnie Holandia, choć potrzeby w innych krajach zachodnioeuropejskich też są duże, będzie się okazywać po drodze. Ale niech ten blog zachęci Was do myślenia także o dziedzictwie innych starych krajów chrześcijańskich. Na przykład właśnie teraz we Francji potrzeba pieniędzy do uratowania bezcennego kościółka z VI wieku. Myślę, że nas, polskich katolików, zaczyna już być stać na udzielanie wsparcia także finansowego. Zanim pożeglujemy na wietrzne brzegi Holandii, można zacząć od słonecznej Prowansji: Sauvons l’église St Hilaire

Amsterdam, sklepienie Oude Kerk.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Ireneusz z Lyonu zaorał

Z dzisiejszej (25 kwietnia, św. Marka Ewangelisty) godziny czytań:

Chociaż na świecie różne są języki, to jednak jedna jest i ta sama moc tradycji. I nie inaczej wierzą, i nie inaczej uczą te kościoły, które zostały założone w Germanii, i te, które istnieją w Irlandii, i te, które istnieją wśród Celtów, i te, które są na Wschodzie, i te, które są w Egipcie, i te, które są w Libii, i te, które zostały założone w środku świata [Rzymie, przyp. mój]; jak słońce, dzieło Boga, jedno i to samo jest na całym świecie, podobnie i przepowiadanie prawdy wszędzie jaśnieje i oświeca wszystkich ludzi, którzy chcą dojść do poznania prawdy. I nawet najlepszy mówca spośród rządców Kościoła nie powie niczego innego, niż to zostało przekazane (nikt bowiem nie jest większy od Mistrza); także słaby w mowie nie pomniejszy tradycji. Skoro bowiem jedna jest i ta sama wiara, dlatego nie powiększy jej ten, kto może o niej wiele powiedzieć, ani niczego nie ujmie ten, kto może powiedzieć mniej.
Może nie powinnam o tym pisać, ale dzieło, z pochodzi którego ten cytat, nosi tytuł Adversus haereses (Przeciwko herezjom). Zastanawiam się, jak w tym kontekście powinni być oceniani wszyscy aktualni purpuraci mówiący o różnych interpretacjach nauczania w sprawie małżeństwa i rodziny, w zależności od uwarunkowań danego Kościoła lokalnego, i generalnie cała sprawa synodu o rodzinie oraz adhortacji papieża Franciszka Amoris laetitia?
Święty Ireneusz z Lyonu, żyjący w II wieku, rozsiekał na plasterki w swym sławnym dziele wszystkie ówczesne herezje. Podobno jest ono dzisiaj zdumiewająco aktualne. (W każdym razie tak twierdzi mój znajomy, autor książki Apostazja w Adversus haereses Ireneusza z Lyonu).

czwartek, 18 lutego 2016

Kultura według III RP (a nawet początków IV)

Fragment wywiadu ze scenografem Małgorzatą Szczęśniak, żoną reżysera Krzysztofa Warlikowskiego (i to z „Wyborczych” Wysokich Obcasów!)
„Gdzie mamy grać? W namiocie? Taką propozycję dostaliśmy kiedyś od miasta. «Kupimy wam piękny namiot», powiedzieli. To jest dla mnie niepojęte! Ostatecznie chyba prawie 40-milionową Polskę powinno być stać na parę budynków, które pokazują nowoczesne myślenie o sztuce. W Warszawie nie ma ani jednego nowoczesnego teatru, tylko same kurniki. To jest moim zdaniem oburzające. Teatr Powszechny to jakaś szopa, Współczesny to salka przyparafialna, Muzeum Sztuki Nowoczesnej dostało sklep meblowy, a my mamy siedzibę w garażu na śmieciarki. To właśnie proponuje nam nasza III Rzeczpospolita, tyle mogą nam dać urzędnicy. A cała Warszawa nam tego zazdrości? Czego? Że mamy śmieciarki? Że mieliśmy nieogrzewaną salę prób pokrytą grzybem i toaletę na zewnątrz, w której można się było nabawić zapalenia pęcherza? Tego nam zazdroszczą?”

Za to są pieniądze na kolejne Rady Narodowego Programu Rozwoju Humanistycznego (i krzyk, jak ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i to ciało zlikwidował), centra i instytuty dublujące pracę ministerstw, wynagrodzenia na pisanie kolejnych programów i strategii.
A dotarłam do tego tekstu, ponieważ od znajomego, świetnego śpiewaka holenderskiego, dowiedziałam się, że przedstawienie „Wozzecka” Albana Berga, w którym będzie śpiewał, w Holenderskiej Operze Narodowej w Amsterdamie, będzie reżyserował właśnie Warlikowski. Polak reżyserujący w Operze w Amsterdamie, i to w chwili uroczystych obchodów jej pięćdziesięciolecia! Inny Polak, Krzysztof Pastor, jest stałym choreografem holenderskiego baletu narodowego. I to jest właśnie promocja Polski za granicą. Ale o takich rzeczach w mediach, ani lewych, ani prawych, się nie pisze. Ważniejsze są pokrzykiwania polityków i ich cyngli dziennikarskich na siebie (dzisiaj na topie akurat kwity na Wałęsę, ataki na rząd — temat wiecznie żywy jak Lenin, i złapanie mordercy, który uciął głowę ofierze).



A swoją drogą, jeśli już lewicowo-liberalni politycy chcą prowadzić politykę antyhomofobiczną, to dlaczego wkładają pieniądze w odbudowę i całodobową ochronę plastikowego paskudztwa, naprawdę wieśniackiego i ohydnego, zamiast zbudować teatr zdolnemu reżyserowi, który wcale nie ukrywa podobnych skłonności? Ja poproszę o takie docenianie homoseksualizmu, jeśli jakieś być musi.
Kojarzy mi się z tym inny fragment z wywiadu ze Szczęśniak, gdzie mówi ona o hołdowaniu rozrywce zaspokającej niskie gusta gawiedzi kosztem finansowania kultury i sztuki. To najlepsze podsumowanie polityki kulturalnej salonu III RP, do którego, żeby było śmieszniej, Szczęśniak i Warlikowski sami należą:
„W ramach polskiej fantazji mieści się jeszcze co najwyżej stadion za ileś miliardów. Nowoczesny teatr już nie bardzo. Szczególnie dla prywatnych sponsorów. Oni dają kasę tylko na komercyjne teatry, gdzie pan prezes z panem dyrektorem będą się mogli spotkać na promocji buta, wypić whisky, mrugnąć do siebie oczkiem i już. Tak się w Polsce załatwia sponsoring. Bo jaką korzyść może mieć prywatny sponsor ze wsparcia takiego artystycznego teatru jak nasz? Warlikowski nie napije się z nim drinka, bo nie znosi raucików. Poza tym cały czas intensywnie pracuje. Może ich wnukowie zrozumieją, że warto dawać na ambitną sztukę, a nie wspomagać populistyczną rozrywkę, w którą chcieliby zamienić teatry”.

Chciałabym wierzyć, że w IV RP te priorytety się zmienią. Choć o 5% na korzyść kultury...

czwartek, 28 stycznia 2016

Zapomnieli o seksie oralnym

Z serwisu info.wiara.pl:

„Bóg każe się całować, bo to On stworzył usta” – konferencja walentynkowa zorganizowana przez Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Diecezji Kieleckiej jest zaplanowana na 6 lutego...

Rozumiem, że zdaniem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Diecezji Kieleckiej Bóg każe również uprawiać seks oralny, skoro stworzył usta. A także dłubać palcem w nosie, skoro stworzył palec i nos.

Zaraz powyżej tej informacji (jest to dział „Z Kościoła”) umieszczono dwie kolejne:
„Ajatollah w kadrze papieskiego uniwersytetu”.
„Muzułmanie: Boli nas zła opinia”.

Czy ktoś może mi powiedzieć, jaką wiarę reprezentuje serwis info.wiara.pl? A przy okazji papieski uniwersytet?

sobota, 23 stycznia 2016

Dla Agathy Christie

Bardzo lubię kryminały Agathy Christie. Chociaż fabuły i język są proste, a wszystkie jej książki umiem już niemal na pamięć, przez całe życie regularnie do nich wracam (pierwszą, Morderstwo odbędzie się, przeczytałam w wieku lat ośmiu dzięki wyrozumiałej mamie). Co rok czy dwa czytam ponownie cały komplet, najczęściej podczas choroby lub dłuższej przerwy w pracy, gdy odpoczywam od nadmiernego pośpiechu i aktywizmu. Wiem, czego w nich poszukuję: atmosfery i nastroju „dobrej, starej Anglii”, good old England, tych prowincjonalnych wsi i małych miasteczek, gdzie ludzie żyli zgodnie z dawnymi rytuałami, bez pośpiechu celebrując codzienną egzystencję, przerywaną niedzielnym odpoczynkiem połączonym z wizytą w kościele i przychodzeniem do sąsiadów i krewnych na herbatę i ciasteczka, a od wielkiego dzwonu — podróżami do stołecznego, rojnego Londynu.
Kiedyś myślałam, że ten świat naprawdę istnieje, i nawet pojechałam do Anglii go szukać. Wtedy, w 1991 roku, jakieś jego ostatnie resztki jeszcze zastałam. Teraz nie zostało już nic.
Gdy dzisiaj czytam książki Agathy Christie, odczytuję je ponownie w zupełnie innym kluczu. Kilka lat temu dotarło do mnie, że pisała je — te powojenne, co widać już na pierwszy rzut oka, ale także te powstałe w międzywojniu — z tej samej potrzeby serca, którą odczuwał Mickiewicz, przelewając w Paryżu na papier strofy Pana Tadeusza: aby przynajmniej na kartach literatury ocalić bezpowrotnie utracony, piękny świat dzieciństwa i młodości. Agatha Christie nie ukrywa w swoich książkach ani postępów stopniowej, barbarzyńskiej zagłady angielskiego społeczeństwa, jego gospodarki, edukacji, kultury, religii i wartości duchowych, jakiej na jej oczach dokonują socjaliści i liberałowie przy akceptacji większości (sześćdziesiąty ósmy rok nie spadł z nieba; był tylko szczytowym momentem tendencji, które rozwijały się w ukryciu od lat dwudziestych i trzydziestych, a od lat pięćdziesiątych zaczęły działać nieskrępowanie dzięki wyborom politycznym toczonego przez powojenną traumę społeczeństwa brytyjskiego), ani swojej krytyki tych zjawisk i głębokiego smutku. Książki Christie nie są teoretycznymi traktatami intelektualistów, ale opisują tę rzeczywistość równie skutecznie jak one; krytyka zawarta jest w opisie postaci, ich dialogach, charakterystykach miejsc i ludzi, doborze faktów do fabuły i ogólnych wnioskach płynących z treści książek (na przykład, jeśli kto chce mieć trafną analizę tego, jak i dlaczego są dzisiaj traktowani na Zachodzie przestępcy-imigranci, a jak ich ofiary, niech sięgnie po Strzały w Stonygates).
Louis de Funès, podobna historia. Mój ulubiony aktor, na którego komediach zarykiwałam się ze śmiechu. Dopiero w ostatnich latach zaczęłam dostrzegać, że był postacią równie tragiczną jak Christie, to samo przyszło mu przeżywać i w swoich filmach ostrzegał przed niszczeniem cywilizacji europejskiej przez lewactwo podobnie jak Christie w książkach. Tragedia, którą przeżywał jako wierny katolik, i jego pomoc dla arcybiskupa Marcela Lefebvre’a są dobrze znane. Podobnie jak fakt, że także Christie, chociaż anglikanka, protestowała przeciwko likwidacji przez Watykan autentycznego, organicznie rozwijającego się przez wieki rytu rzymskiego i przenoszonych przez niego wartości kulturowych. Ludzie kultury dostrzegają to, czego nie widzą technokraci na stołkach.
Od lat nie ukrywałam, że mój stosunek do Europy Zachodniej to zaorać. Remontowanie tej ruiny, w którą przez kilkadziesiąt lat zamieniło ją tamtejsze liberalne lewactwo, cywilne i kościelne, to zlecenie dla Herkulesa. Łatwiej wpuścić buldożer, a potem zacząć od nowa. A poza tym tamte społeczeństwa wcale sobie tego nie życzą, z wyjątkiem jednostek. Im się to podoba, a my się mamy mieszać wbrew ich woli?
Pierwszą osobą, która usiłowała mnie przekonywać, że tę „Europę” jednak warto ratować, był ojciec Andrzej Bielat, dominikanin, autor rewelacyjnej książki Ocalić Europę. Ojciec Andrzej powoływał się przy tym na Sienkiewicza, stanowiącego dla mnie niepodważalny autorytet. (Polecam mój wywiad z ojcem Bielatem, w którym on to wszystko wykłada: Z niego wyrastamy). Próba ta nie była jednak bardzo udana, zwłaszcza że potem poznałam trochę osób z Europy Zachodniej i przekonałam się, że ich mózgi są nieodwołalnie zlasowane przez lewacką propagandę. Goebbels się chowa. Dla własnego bezpieczeństwa uciekać od tej niebezpiecznej zarazy i wystawić na zachodnich granicach Grupy Wyszehradzkiej kontrolę sanitarną.
Ale kilka dni temu obejrzałam — żeby było śmieszniej po słowacku, w słowackiej telewizji, w słowacko-węgierskim miasteczku na granicy słowacko-węgierskiej — Oscara, jeden z najlepiej zaplanowanych i zrealizowanych filmów de Funèsa. A dzisiaj podeszłam do regału z kryminałami (mam cały regał, a nie półkę :D), żeby wyszukać do czytania jakąś Agatkę. I nagle poczułam ściśnięcie w sercu. Mimo wszystko, trzeba próbować ratować Europę, jej historyczne tradycje, duchowość i cywilizację. Jeśli nawet nie z innego powodu, to dlatego, że jesteśmy to winni Agacie Christie i de Funèsowi, i kilku innym takim jak oni. Żeby odwdzięczyć się im za to wszystko, czym nas od kilkudziesięciu lat obdarzają.

wtorek, 29 grudnia 2015

Cholerne partnerstwo czy promieniowanie ojcostwa?

„To cholerne partnerstwo demokratyczne, które nie zna autorytetu ojca, jest ogromnie smutne i samotne. Rodzi relacje poziome, a przede wszystkim blokuje rozwój. Wszyscy są równi, wszyscy kolesie, sami bracia. Nie ma tatusia, same sieroty. Każdy ma jeden tylko głos – głupi czy mądry. Taki sam. Tymczasem głosów nie trzeba liczyć, trzeba ważyć. To bardzo niedemokratyczna postawa. Od kolegi nie można wymagać, bo powie: »Zjeżdżaj«. A ojciec ma prawo wymagać. Stąd też kształty mojej miłości do młodych to stawianie wymagań. A oni odwzajemniają mi się z nawiązką”.
To są słowa ojca Jana Góry z jego ostatniej książki ...znaczy ksiądz. Zacytował je arcybiskup Damian Zimoń we wspomnieniu o ojcu Janie: „Gdy dowiedziałem się o jego śmierci, kończyłem lekturę tej książki. I podkreśliłem fragment, który moim zdaniem jest kluczowy – Góra odpowiada na pytanie, jak rozumie sens i promieniowanie ojcostwa, to jest jak testament”.
Nie czytałam jeszcze tej książki, ale pierwsza książka ojca Góry, Mój dom, wywarła na mnie podobnie silne wrażenie, jak ostatnia na arcybiskupie Zimoniu. Uczyłam się z niej tradycyjnej, polskiej pobożności, której dotknęłam w dzieciństwie w podwarszawskiej parafii, ale później zapomniałam pod wpływem różnych oaz i dominikanów. Nie byłabym tu, gdzie jestem, bez tej książki, a być może w ogóle odeszłabym od wiary.
Ojciec Góra do końca życia celebrował wyłącznie nowy ryt rzymski, ale z tego, co wiem, do naszych wysiłków na rzecz przywrócenia Mszy św. w rycie dominikańskim odnosił się z życzliwym zainteresowaniem. Szanował tradycję i rozumiał jej znaczenie dla przetrwania wiary.
Jak mało kto rozumiał też ojcostwo. Był prawdziwym, mądrym i hojnym ojcem.