Podłęże nie jest moją rodzinną parafią; przeprowadziłam się tutaj dopiero kilka lat temu z wielkiego miasta odległego o 300 kilometrów. Choć wieś jest bardzo stara — należała do założonego prawie 800 lat klasztoru benedyktynek w sąsiednich Staniątkach — parafię erygowano dopiero po II wojnie. Kościół został zbudowany w latach sześćdziesiątych XX wieku i do złudzenia przypomina elewator zbożowy. Estetyka wnętrza również jest, delikatnie mówiąc, nieudana.
Jest to jednak jedyna wada mojej parafii i uważam za wielkie szczęście, że trafiłam właśnie tutaj. W Podłężu dzieją się bowiem rzeczy wyjątkowe, które w Polsce są niezmierną rzadkością. Nie ma ich nawet u dominikanów krakowskich, cieszących się w kręgach miłośników godnej i pięknej liturgii niezmiennie wysoką renomą.
Nasza wieś, choć leży tylko kilkanaście kilometrów od Krakowa, jest ostoją prawdziwego śpiewu tradycyjnego — takiego, jakiego można posłuchać już tylko w nielicznych regionach kraju, jak Podhale, Kurpie czy Biłgorajskie. W chórze parafialnym śpiewają wyłącznie mężczyźni, mocnymi, niskimi, białymi głosami. Jest to śpiew nietemperowany, modalny, ze wszystkimi koniecznymi ciążeniami, w powolnym tempie marsza, tak jak śpiewano jeszcze w latach pięćdziesiątych, zanim wyedukowani w nowoczesnych szkołach muzycznych organiści wprowadzili do kościołów tempa zbliżone do kankana. Panowie mają grube segregatory z dawnymi pieśniami, pisanymi piękną staropolszczyzną, których w większości nie znam, choć muzyką liturgiczną interesuję się od lat. I oczywiście, skoro śpiewają w sposób tradycyjny, nie doświadczają powszechnego w zachodnioeuropejskich chórach i scholach problemu z opadającą intonacją. Mogą zaśpiewać i dwadzieścia zwrotek, jak podczas procesji Bożego Ciała, a trzymają stale tę samą dominantę. Słuchanie naszego chóru jest dla mnie po prostu rozkoszą.
Mamy też dwóch organistów. Jeden z nich jest zawodowcem, ale umie uszanować tradycje muzyczne miejsca, w którym się znalazł, i wie, że pracuje w kościele, a nie w filharmonii (zdaje się, że wśród organistów takie podejście nie jest wcale częste). Wtóruje w dość tradycyjny — jak na obecne czasy — sposób, nie uprawia estradowych solówek i nie przeszkadza ludowi w śpiewie. Drugi to miejscowy chłopak. Grać uczy się dopiero od kilku miesięcy, ale jest urodzonym śpiewakiem tradycyjnym. Organista z tradycyjną emisją głosu, której nie zniszczyła szkoła organistowska z pretensjami do opery, to po prostu skarb.
W dni powszednie często żadnego z organistów nie ma i wtedy śpiew prowadzi pani Mitoń. Pani Mitoń oczywiście jest śpiewaczką tradycyjną i repertuar też ma tradycyjny. Słychać ją doskonale w całym kościele, a pewnie i na zewnątrz, bo śpiewacy tradycyjni nie potrzebują do wykonywania swego kunsztu mikrofonu — niezbędnej protezy poczucia wartości każdego dzisiejszego organisty i księdza. Czuję się wtedy, jakbym wskoczyła do książek o historii śpiewu kościelnego, do czasów, gdy organów i organistów na wsiach jeszcze nie było i śpiewał zgromadzony w kościele lud, któremu przewodził miejscowy kantor. Tej sztuki nie uczy się w szkole — kantorstwo to powołanie rodzące się w lokalnej wspólnocie śpiewaczej.
Niestety w parafii powstała typowa młodzieżowa schola z gitarami, wykonująca z estradową manierą szansonetki sacro polo a la Edyta Górniak. Podobno tak musi być, gdyż inaczej młodzieży się do kościoła dzisiaj nie przyciągnie. Nie jestem do końca przekonana i skrycie pielęgnuję nadzieję, że ten nowomodny pseudoliturgiczny wynalazek, pod wpływem kilkusetletniej miejscowej tradycji śpiewaczej, w końcu zaniknie sam. Na szczęście na mszach dziewczyny wykonują dość rzadko. Myślę, że nic się nie stanie, jeśli ograniczą się do uatrakcyjniania parafialnych ognisk i wycieczek dla młodzieży.
Śpiew nie wyczerpuje zalet mojej parafii. Jakieś trzy lata temu naszym proboszczem został ksiądz prałat Tomasz Boroń, który wcześniej przez kilkanaście lat był dyrektorem Księżówki (domu rekolekcyjnego Episkopatu Polski w Zakopanem). Oprócz niego mamy też rezydenta, starszego księdza Teodora, który mówi naprawdę dobre kazania, oraz młodego wikarego Piotra, tuż po seminarium. Ksiądz Boroń jest zwolennikiem starannej i godnej liturgii, i w ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy zdołał postawić liturgię w naszym kościele, wcześniej bardzo niechlujną i pośpieszną, na naprawdę wysokim poziomie. Ryt jest posoborowy, ale księża odprawiają msze w pobożnym i modlitewnym skupieniu, podobnie jak „trydenci”, starannie wykonując wszystkie gesty. Włożono dużo pracy w edukację liturgiczną ludu i ministrantów, a z szuflad zakrystii wyjęto dostojne, pięknie haftowane ornaty „skrzypce” (choć niestety brak jest wszystkich kolorów). W dni powszednie księża dość często „bez powodu” odmawiają Kanon Rzymski — jest to cymes, którego nigdy nie udało mi się wyprosić u dominikanów...
Dzięki kilkuletnim obserwacjom mogę stwierdzić, że stawiana przez obrońców pięknej liturgii teza, iż starannie odprawiana liturgia przyciąga ludzi do kościoła, jest prawdziwa. Frekwencja na mszach w tygodniu po „reformie liturgicznej” księdza proboszcza wyraźnie wzrosła, choć trwają one teraz trochę dłużej.
Zdjęcia przedstawiają szopkę w naszym kościele — ruchomą, przyciągającą dzieci, a jednocześnie estetyczną i wykonaną z naturalnych materiałów. Wraz z pojawieniem się proboszcza Boronia z kościoła zanikły styropianowe dekoracje a la akademia pierwszomajowa.
Zapraszam do Podłęża :)
Bardzo zazdroszczę parafii :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Kaszub!