niedziela, 3 listopada 2013

Wszystkim, których kochałam

Tytuł wpisu jest trochę mylący, bo po pierwsze, będzie tylko o dominikanach, a po drugie nie wszystkich z nich kochałam, ale czuję, że mimo to nie chcę go zmieniać. Pewnie winna jest moja skłonność do cytatów i bonmotów, ale może jest w tym i coś więcej...
Poszłam w zaduszkowy wieczór na Cmentarz Rakowicki, pomodlić się przy grobowcu dominikanów. Dawniej raczej nie widziałam takiej potrzeby, ale od czasu, kiedy zmarł ojciec Piotr Prus, mam tam kogo odwiedzać.
Ojciec Piotr Prus na pewno pasuje do tytułu. Wspominam go ciągle ze smutkiem i tęsknotą. Przez braci w klasztorze krakowskim nie był raczej bardzo ceniony, pozwalali sobie na lekceważące uwagi o nim. Nie należał do „Wielkiej Trójki”, którą można się było popisywać (składali się na nią: hr. Badeni, gen. Studziński, prof. Bednarski, wieloletni wykładowca teologii w Rzymie). On był zwykłym księdzem, nie miał hrabiowskiego tytułu, nie pisano o nim książek ani on ich nie pisał. Jego wyjątkowość polegała na czymś innym: lubił ludzi, miał czas dla wiernych i chciał im służyć. Doświadczyłam tego sama, kiedy kilka lat temu szukałam w klasztorze krakowskim, liczącym pięćdziesięciu kapłanów (prezbiterów i diakonów) i drugie tyle kleryków kogoś, kto zgodzi się zrobić 20-minutowe jednorazowe wystawienie Najświętszego Sakramentu dla scholi dziewiątkowej, w której wtedy śpiewałam. Kiedy już udało nam się wywalczyć zgodę na śpiewanie na mszy i salę na próby (co nie było łatwe, bo po co kolejna schola, przecież jest ich tyle?), wpadliśmy na pomysł, że aby pogłębić duchowo naszą posługę, chcielibyśmy zorganizować w gronie scholi adorację Najświętszego Sakramentu. Mnie wyznaczono do trudnego zadania znalezienia w klasztorze kapłana, który zgodziłby się poświęcić 20 minut swojego czasu poza oficjalnym grafikiem liturgicznym (dwie godziny spowiedzi i jedna czy dwie msze dla wiernych na tydzień), byśmy mogli się pomodlić. Szukałam bezskutecznie przez trzy tygodnie. W końcu wpadłam na pomysł, żeby poprosić ojca Piotra Prusa, którego nie znałam i o którym nie wiedziałam nic poza tym, że niektórzy bracia lubią sobie z niego dworować. Kiedy zadzwoniłam do ojca Piotra i przedstawiłam, o co chodzi, padła odpowiedź: „Oczywiście zrobię wystawienie. Wolicie w puszce czy w monstrancji?” Poczułam się jak Tym w „Rozmowach kontrolowanych”, gdy uciekając zimową nocą przez las, napotyka chatę i piękną dziewczynę, i po złożeniu jej propozycji w gruncie rzeczy bez nadziei na pozytywną odpowiedź, słyszy usłużne: „A pan woli w koszuli czy bez?” A później patrzyłam, jak ojciec Piotr modlił się z wytężoną uwagą do Najświętszego Sakramentu. Stary kapłan, który miał już sto razy „prawo” wyrobić sobie na obecność Pana Boga wrażliwość podkładu kolejowego. Adoracja przedłużyła się do ponad pół godziny, bo nie wypadało ojcu przerywać modlitwy. Jak bardzo potrzeba takich pokornych, rozmodlonych i życzliwych wiernym kapłanów! Oj, brakuje ojca Piotra... Nie tylko mi, lecz także Oldze, którą zapraszał na świetną kawę, jaką parzył, i wielu innym świeckim.
Ojciec Joachim Badeni. Nie podzielam powszechnego uwielbienia dla tej postaci i jej natrętnego lansowania wraz z wypuszczaniem balonów próbnych w kwestii procesu beatyfikacyjnego, zwłaszcza od czasu, gdy jeden z braci opowiedział mi, jak to ojciec Badeni w refektarzu zareagował na przechodzącego biskupa Nycza: „Biskup, biskup... A tam biskup. Mój dziad jego dziada w skórę bił!” W wyniku czego od tej pory trzeba było pilnować, żeby ojca Badeniego schować, kiedy biskup Nycz miał znowu przyjść. Bardzo pilnuję okazywania szacunku biskupom, to moi zwierzchnicy i pasterze mojego Kościoła, i naprawdę nie lubię, gdy ich podwładni odnoszą się do nich z lekceważeniem. A jest to niestety bardzo modne. W krytykowaniu i podważaniu autorytetu biskupów dominikanie przez jakiś czas wiedli prym; na szczęście ostatnio trochę się zreflektowali i wyciszyli, zarówno prywatnie, jak i publicznie. Nie toleruję odnoszenia się do ludzi z pogardą, nie toleruję i już. Podważania hierarchii i demontowania systemów zasad i zwyczajów, które zapewniają ludziom poczucie bezpieczeństwa (o czym wiedzą psycholodzy), też nie znoszę. Cenię jednak ojca Badeniego za dwie rzeczy. Po pierwsze, za uwagę w kontekście procesu beatyfikacyjnego ojca Jacka Woronieckiego, iż dominikanie mają skłonność do celebrowania arystokratów. Zdaniem ojca Joachima ojciec Woroniecki wcale się nie wyróżniał świętością tak, aby zasługiwać na beatyfikację. Uważał, że prawdziwym świętym, którego proces beatyfikacyjny powinien zostać wszczęty, był natomiast śp. ojciec Emanuel Działa. Ale tego procesu nie będzie, bo ojciec Działa był tylko synem szewca, pointował ojciec Joachim. Trudno nie zauważyć wielkiej trafności i ponadczasowości tej konstatacji! Druga rzecz, za którą go cenię, to siostra — śp. arcyksiężniczka Maria Krystyna Habsburg, i cała familia. Jak bardzo potrzeba nam elit, jak bardzo Polska cierpi wskutek zlikwidowania i wymordowania jej elit politycznych, społecznych, gospodarczych, kulturalnych. Nasza arystokracja, te wielkie stare rody, była prawdziwą elitą, ARISTOI (najlepsi), w dobrym tego słowa znaczeniu. I było to widać w kontakcie z ojcem Joachimem, a w kontakcie z arcyksiężniczką jeszcze bardziej. Wymarłe ostatnie mamuty z pokolenia, które miało jeszcze prawdziwą klasę i erudycję.
Ojciec generał Adam Studziński, bohater spod Monte Cassino. Jak wyżej; potrzeba nam i elit, i bohaterów. Nie nawiązałam z ojcem Studzińskim osobistego kontaktu, więc w pamięć wbił mi się przede wszystkim jego pogrzeb: z delegatem prezydenta i ministra obrony, politykami, harcerzami, kombatantami, pocztami sztandarowymi szkół imienia Bohaterów Monte Cassino... Wyglądało to wspaniale i budziło uczucia patriotyczne, bardzo potrzebne w dzisiejszych czasach, ale dla mnie najważniejsze było co innego. Pod bazyliką stał zaparkowany willis — prawdziwy, oryginalny willis, którym ojciec Studziński jeździł po polu bitwy pod Monte Cassino!!! Pilnowany przez żołnierza w mundurze z epoki. Szał! Mam fioła nie tylko na punkcie parowozów, lecz także zabytkowych pojazdów wojskowych. Ci, co też go mają, rozumieją z pewnością mój entuzjazm.
Ojciec Feliks Bednarski. Sławny tomista, wieloletni profesor rzymskich uczelni, który do Krakowa przybył jako emeryt na kilka lat przed śmiercią. Na niedługo przed jego śmiercią znajomy kleryk załatwił mi u niego dedykację na książce „Suma Teologiczna w skrócie”: „Wielmo[żnej] Pani Hannie z życzeniem wszelkich łask Bożych oddany o. Feliks Wojciech Bednarski O.P.” Niepewne, pochyłe pismo starca, zdradzające dawne piękno XIX-wiecznej jeszcze kaligrafii. „Wielmożnej Pani”, „oddany o. Feliks”. Formuły towarzyskie wyrażające szacunek dla nieznanej osoby. Jak bardzo dzisiaj, w czasach królowania narcyzmu, chamstwa i „bycia zajętym”, brakuje tamtych przedwojennych ludzi, którzy okazywali rozmówcom szacunek, odpisywali na listy, używali słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”...
Ojciec Albert Krąpiec. Zdążyłam uczestniczyć w uroczystej mszy św. na 70-lecie (chyba) jego święceń kapłańskich. Znowu delegacje, goście, przemówienia. Cieszę się, że miałam okazję choć ten jeden raz zetknąć się z tym wielkim człowiekiem i modlić się w jego intencji.
Ojciec Walenty Potworowski. Podobnie, tylko rocznica święceń inna. Wielki dominikanin, zasłużony dla Polski, i wyróżniający się tym, że u kresu życia chciał spełniać prawdziwy charyzmat swojego zakonu i głosić słowo tak jak święty ojciec Dominik: w drodze, nieznanym ludziom, którzy być może są daleko od Boga, zamiast duszpasterzować stałym bywalcom kruchty lub spełniać się w obsłudze spowiedziowo-konferencyjnej wszelkiej maści zakonnic.
Ojciec Kalikst Suszyło. Autor boleśnie aktualnego wiersza o starym poganinie, u którego woda święcona nie wszędzie, gdzie trzeba, jeszcze dotarła. Widziałam go tylko raz, podczas obchodów 750-lecia śmierci św. Jacka. Schola Teatru Węgajty wraz ze Scholą Gregorianą Silesiensis śpiewały wówczas na zlecenie dominikanów przez tydzień całą liturgię godzin, ma się rozumieć dominikańską, chorałową i po łacinie. Bracia — ci, co w ogóle byli obecni w środku sierpnia w klasztorze — przyłączali się do chóru nie bardziej ochoczo niż na co dzień. Natomiast ojciec Kalikst przybył na tę okazję z odległego o kilkaset kilometrów Czortkowa, gdzie dożywał kresu dni. Jeździł na wózku inwalidzkim, który popychał ojciec Andrzej Kamiński. „To ostatni, co tak poloneza wodził” — mawia o ojcu Kalikście Marcin Bornus Szczyciński, największy polski znawca chorału dominikańskiego. Wraz z ojcem Kalikstem umarła cała dawna tradycja tego śpiewu, praktycznie zamordowanego po reformach pseudosoborowych, i drobiazgowa wiedza o sposobach i okolicznościach jego wykonywania. Był wybitnym znawcą chorału swojego zakonu, to on między innymi opracował notację antyfony ku czci św. Jacka Ave florum, powstałej w Polsce w XVI wieku i do końca II wojny przekazywanej w tradycji ustnej.
Ojciec Kalikst łączył dwa moje kochane miejsca: Sandomierz, z którego pochodził, i Czortków, w którym umarł. Podobno właśnie w intencji, by wyprosić odzyskanie przez dominikanów klasztoru sandomierskiego, zgłosił się do wyjazdu na Ukrainę. I udało się; w 2001 roku dominikanie do swojego prastarego klasztoru, kryjącego prochy błogosławionego Sadoka i towarzyszy, męczenników sandomierskich, powrócili. Po śmierci ojca Kaliksta pomagałam braciom w Czortkowie czyścić jego pokój. Przeczytałam wtedy jego wiersze, które pisał od wczesnej młodości. Nieznane publicznie, intymne, autentyczne i po prostu piękne. Mam nadzieję, że ten kajecik nie zginął i ktoś kiedyś te wiersze wyda.
Requiescant in pace.
Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!
Jak bardzo mi brakuje tych ojców, tych kapłanów, tego pokolenia.