środa, 25 grudnia 2013

Potęga strachu

W nocy na Pasterce w Ewangelii uderzyły mnie słowa, że „anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że bardzo się przestraszyli”. Wcześniej „Zachariasz przeraził się na ten widok i strach padł na niego” i Maryja też się lękała, skoro anioł powiedział do niej „Nie bój się, Maryjo”. Podobnie z Józefem — usłyszał bowiem we śnie: „Nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki”.
Jak często reagujemy strachem — przesadnym i nieuzasadnionym, i jak bardzo strach, którym podszyte są różne zachowania, nawet nieświadomie i mimowolnie, rozbija nam życie i niszczy różne wartości. To jest chyba taka najbardziej pierwotna i niszcząca emocja, bardziej niż gniew, na pewno rozchwierutana po grzechu pierworodnym i na pewno diabeł mocno na niej gra.
Tę podstawową rolę strachu w motywacjach ludzkich działań zauważyła Lucy Maud Montgomery, autorka „Ani z Zielonego Wzgórza”. W bardzo udanej pod względem psychologicznym książce „Błękitny Zamek” główna bohaterka zaczyna się wyzwalać od zniewolenia i upodlenia przez toksyczną, kołtuńską, zakłamaną rodzinę z fałszywą, sztywną religijnością (trochę odpowiednik naszych Dulskich, ale z zapaszkiem protestanckiego purytanizmu) od chwili, gdy w pożyczonej z biblioteki książce natrafiła na słowa: „Strach to grzech pierworodny. Niemal wszystko zło na świecie ma swe źródło w tym, że ktoś się czegoś boi. Jest to zimny, oślizły wąż, który owija się wokół ciebie. Nie ma nic okropniejszego ani bardziej poniżającego, jak żyć w bojaźni”.
Kwestia strachu tak przyciąga moją uwagę, bo badania, które prowadziłam w ramach pracy doktorskiej, potwierdziły, że ludzi dysfunkcyjnych wyróżnia bardzo wysoki poziom lęku, gniewu i poczucia winy — nieadekwatnych, uogólnionych i zinterioryzowanych (utożsamionych z ja), także w życiu religijnym. Zaczęłam podejrzewać, że w ogóle u podłoża dysfunkcji i wynikających z niej problemów leży po prostu strach. Będę starała się to sprawdzić, złożyłam wniosek o grant na kontynuację badań (przy okazji proszę o pobożne westchnienie, żeby mi go przyznali...)
Warto prześledzić w Biblii miejsca, gdy Bóg mówi: „Nie bój się”, „Nie lękaj się”, „Nie bójcie się”, „Nie lękajcie się”. Najczęściej do narodu wybranego lub proroków, ale nie tylko. Jest ich w sumie ponad sto. A także szerzej, miejsca, gdzie tekst święty mówi, że ktoś się bał. Oprócz zacytowanych wyżej chcę teraz wymienić jeszcze jedno miejsce. Bóg mówi do Jeremiasza, powołując go do jego misji: „Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełnił lękiem przed nimi”. Bardzo znaczące: „Nie lękaj się, bym cię nie napełnił lękiem”. Być może tu leży klucz do zagadki potęgi strachu...
Bł. Jan Paweł II zaczął swój wielki pontyfikat słowami „Nie lękajcie się! Otwórzcie drzwi Chrystusowi!”. Wiemy, co się później stało. Gdy ludzie, napełnieni wiarą dzięki słowom papieża-proroka przestali się lękać, upadło niemożliwe, jak się wydawało, do ruszenia imperium zła.
Długo nie pisałam na „Myślach spod chustki”, bo potrzebowałam się wyciszyć, odosobnić, potrzebowałam „klauzury”. Zaczęłam pisać książkę, której celem jest pomoc dorosłym dzieciom alkoholików w rozwiązywaniu problemów ze sferą religijną. Ludzie dysfunkcyjni statystycznie znacznie częściej porzucają Kościół i wiarę niż zdrowi; ich religijność jest obciążona trudnymi emocjami, fałszywymi obrazami Boga, często zniekształcona szkodliwymi przekonaniami. Chciałabym, aby to, co piszę, pozwalało im zdrowieć i prostować ich relacje z Bogiem. Oby ta książeczka pomagała tych ludzi zatrzymać w Kościele, a tym, co odeszli, ułatwić powrót i odnalezienie prawdziwego, miłującego Boga.
I jeszcze prezent gwiazdkowy. Adorujmy wraz ze św. Hieronimem i św. Dominikiem nowo narodzone Dzieciątko i Jego Matkę.



niedziela, 3 listopada 2013

Wszystkim, których kochałam

Tytuł wpisu jest trochę mylący, bo po pierwsze, będzie tylko o dominikanach, a po drugie nie wszystkich z nich kochałam, ale czuję, że mimo to nie chcę go zmieniać. Pewnie winna jest moja skłonność do cytatów i bonmotów, ale może jest w tym i coś więcej...
Poszłam w zaduszkowy wieczór na Cmentarz Rakowicki, pomodlić się przy grobowcu dominikanów. Dawniej raczej nie widziałam takiej potrzeby, ale od czasu, kiedy zmarł ojciec Piotr Prus, mam tam kogo odwiedzać.
Ojciec Piotr Prus na pewno pasuje do tytułu. Wspominam go ciągle ze smutkiem i tęsknotą. Przez braci w klasztorze krakowskim nie był raczej bardzo ceniony, pozwalali sobie na lekceważące uwagi o nim. Nie należał do „Wielkiej Trójki”, którą można się było popisywać (składali się na nią: hr. Badeni, gen. Studziński, prof. Bednarski, wieloletni wykładowca teologii w Rzymie). On był zwykłym księdzem, nie miał hrabiowskiego tytułu, nie pisano o nim książek ani on ich nie pisał. Jego wyjątkowość polegała na czymś innym: lubił ludzi, miał czas dla wiernych i chciał im służyć. Doświadczyłam tego sama, kiedy kilka lat temu szukałam w klasztorze krakowskim, liczącym pięćdziesięciu kapłanów (prezbiterów i diakonów) i drugie tyle kleryków kogoś, kto zgodzi się zrobić 20-minutowe jednorazowe wystawienie Najświętszego Sakramentu dla scholi dziewiątkowej, w której wtedy śpiewałam. Kiedy już udało nam się wywalczyć zgodę na śpiewanie na mszy i salę na próby (co nie było łatwe, bo po co kolejna schola, przecież jest ich tyle?), wpadliśmy na pomysł, że aby pogłębić duchowo naszą posługę, chcielibyśmy zorganizować w gronie scholi adorację Najświętszego Sakramentu. Mnie wyznaczono do trudnego zadania znalezienia w klasztorze kapłana, który zgodziłby się poświęcić 20 minut swojego czasu poza oficjalnym grafikiem liturgicznym (dwie godziny spowiedzi i jedna czy dwie msze dla wiernych na tydzień), byśmy mogli się pomodlić. Szukałam bezskutecznie przez trzy tygodnie. W końcu wpadłam na pomysł, żeby poprosić ojca Piotra Prusa, którego nie znałam i o którym nie wiedziałam nic poza tym, że niektórzy bracia lubią sobie z niego dworować. Kiedy zadzwoniłam do ojca Piotra i przedstawiłam, o co chodzi, padła odpowiedź: „Oczywiście zrobię wystawienie. Wolicie w puszce czy w monstrancji?” Poczułam się jak Tym w „Rozmowach kontrolowanych”, gdy uciekając zimową nocą przez las, napotyka chatę i piękną dziewczynę, i po złożeniu jej propozycji w gruncie rzeczy bez nadziei na pozytywną odpowiedź, słyszy usłużne: „A pan woli w koszuli czy bez?” A później patrzyłam, jak ojciec Piotr modlił się z wytężoną uwagą do Najświętszego Sakramentu. Stary kapłan, który miał już sto razy „prawo” wyrobić sobie na obecność Pana Boga wrażliwość podkładu kolejowego. Adoracja przedłużyła się do ponad pół godziny, bo nie wypadało ojcu przerywać modlitwy. Jak bardzo potrzeba takich pokornych, rozmodlonych i życzliwych wiernym kapłanów! Oj, brakuje ojca Piotra... Nie tylko mi, lecz także Oldze, którą zapraszał na świetną kawę, jaką parzył, i wielu innym świeckim.
Ojciec Joachim Badeni. Nie podzielam powszechnego uwielbienia dla tej postaci i jej natrętnego lansowania wraz z wypuszczaniem balonów próbnych w kwestii procesu beatyfikacyjnego, zwłaszcza od czasu, gdy jeden z braci opowiedział mi, jak to ojciec Badeni w refektarzu zareagował na przechodzącego biskupa Nycza: „Biskup, biskup... A tam biskup. Mój dziad jego dziada w skórę bił!” W wyniku czego od tej pory trzeba było pilnować, żeby ojca Badeniego schować, kiedy biskup Nycz miał znowu przyjść. Bardzo pilnuję okazywania szacunku biskupom, to moi zwierzchnicy i pasterze mojego Kościoła, i naprawdę nie lubię, gdy ich podwładni odnoszą się do nich z lekceważeniem. A jest to niestety bardzo modne. W krytykowaniu i podważaniu autorytetu biskupów dominikanie przez jakiś czas wiedli prym; na szczęście ostatnio trochę się zreflektowali i wyciszyli, zarówno prywatnie, jak i publicznie. Nie toleruję odnoszenia się do ludzi z pogardą, nie toleruję i już. Podważania hierarchii i demontowania systemów zasad i zwyczajów, które zapewniają ludziom poczucie bezpieczeństwa (o czym wiedzą psycholodzy), też nie znoszę. Cenię jednak ojca Badeniego za dwie rzeczy. Po pierwsze, za uwagę w kontekście procesu beatyfikacyjnego ojca Jacka Woronieckiego, iż dominikanie mają skłonność do celebrowania arystokratów. Zdaniem ojca Joachima ojciec Woroniecki wcale się nie wyróżniał świętością tak, aby zasługiwać na beatyfikację. Uważał, że prawdziwym świętym, którego proces beatyfikacyjny powinien zostać wszczęty, był natomiast śp. ojciec Emanuel Działa. Ale tego procesu nie będzie, bo ojciec Działa był tylko synem szewca, pointował ojciec Joachim. Trudno nie zauważyć wielkiej trafności i ponadczasowości tej konstatacji! Druga rzecz, za którą go cenię, to siostra — śp. arcyksiężniczka Maria Krystyna Habsburg, i cała familia. Jak bardzo potrzeba nam elit, jak bardzo Polska cierpi wskutek zlikwidowania i wymordowania jej elit politycznych, społecznych, gospodarczych, kulturalnych. Nasza arystokracja, te wielkie stare rody, była prawdziwą elitą, ARISTOI (najlepsi), w dobrym tego słowa znaczeniu. I było to widać w kontakcie z ojcem Joachimem, a w kontakcie z arcyksiężniczką jeszcze bardziej. Wymarłe ostatnie mamuty z pokolenia, które miało jeszcze prawdziwą klasę i erudycję.
Ojciec generał Adam Studziński, bohater spod Monte Cassino. Jak wyżej; potrzeba nam i elit, i bohaterów. Nie nawiązałam z ojcem Studzińskim osobistego kontaktu, więc w pamięć wbił mi się przede wszystkim jego pogrzeb: z delegatem prezydenta i ministra obrony, politykami, harcerzami, kombatantami, pocztami sztandarowymi szkół imienia Bohaterów Monte Cassino... Wyglądało to wspaniale i budziło uczucia patriotyczne, bardzo potrzebne w dzisiejszych czasach, ale dla mnie najważniejsze było co innego. Pod bazyliką stał zaparkowany willis — prawdziwy, oryginalny willis, którym ojciec Studziński jeździł po polu bitwy pod Monte Cassino!!! Pilnowany przez żołnierza w mundurze z epoki. Szał! Mam fioła nie tylko na punkcie parowozów, lecz także zabytkowych pojazdów wojskowych. Ci, co też go mają, rozumieją z pewnością mój entuzjazm.
Ojciec Feliks Bednarski. Sławny tomista, wieloletni profesor rzymskich uczelni, który do Krakowa przybył jako emeryt na kilka lat przed śmiercią. Na niedługo przed jego śmiercią znajomy kleryk załatwił mi u niego dedykację na książce „Suma Teologiczna w skrócie”: „Wielmo[żnej] Pani Hannie z życzeniem wszelkich łask Bożych oddany o. Feliks Wojciech Bednarski O.P.” Niepewne, pochyłe pismo starca, zdradzające dawne piękno XIX-wiecznej jeszcze kaligrafii. „Wielmożnej Pani”, „oddany o. Feliks”. Formuły towarzyskie wyrażające szacunek dla nieznanej osoby. Jak bardzo dzisiaj, w czasach królowania narcyzmu, chamstwa i „bycia zajętym”, brakuje tamtych przedwojennych ludzi, którzy okazywali rozmówcom szacunek, odpisywali na listy, używali słów „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”...
Ojciec Albert Krąpiec. Zdążyłam uczestniczyć w uroczystej mszy św. na 70-lecie (chyba) jego święceń kapłańskich. Znowu delegacje, goście, przemówienia. Cieszę się, że miałam okazję choć ten jeden raz zetknąć się z tym wielkim człowiekiem i modlić się w jego intencji.
Ojciec Walenty Potworowski. Podobnie, tylko rocznica święceń inna. Wielki dominikanin, zasłużony dla Polski, i wyróżniający się tym, że u kresu życia chciał spełniać prawdziwy charyzmat swojego zakonu i głosić słowo tak jak święty ojciec Dominik: w drodze, nieznanym ludziom, którzy być może są daleko od Boga, zamiast duszpasterzować stałym bywalcom kruchty lub spełniać się w obsłudze spowiedziowo-konferencyjnej wszelkiej maści zakonnic.
Ojciec Kalikst Suszyło. Autor boleśnie aktualnego wiersza o starym poganinie, u którego woda święcona nie wszędzie, gdzie trzeba, jeszcze dotarła. Widziałam go tylko raz, podczas obchodów 750-lecia śmierci św. Jacka. Schola Teatru Węgajty wraz ze Scholą Gregorianą Silesiensis śpiewały wówczas na zlecenie dominikanów przez tydzień całą liturgię godzin, ma się rozumieć dominikańską, chorałową i po łacinie. Bracia — ci, co w ogóle byli obecni w środku sierpnia w klasztorze — przyłączali się do chóru nie bardziej ochoczo niż na co dzień. Natomiast ojciec Kalikst przybył na tę okazję z odległego o kilkaset kilometrów Czortkowa, gdzie dożywał kresu dni. Jeździł na wózku inwalidzkim, który popychał ojciec Andrzej Kamiński. „To ostatni, co tak poloneza wodził” — mawia o ojcu Kalikście Marcin Bornus Szczyciński, największy polski znawca chorału dominikańskiego. Wraz z ojcem Kalikstem umarła cała dawna tradycja tego śpiewu, praktycznie zamordowanego po reformach pseudosoborowych, i drobiazgowa wiedza o sposobach i okolicznościach jego wykonywania. Był wybitnym znawcą chorału swojego zakonu, to on między innymi opracował notację antyfony ku czci św. Jacka Ave florum, powstałej w Polsce w XVI wieku i do końca II wojny przekazywanej w tradycji ustnej.
Ojciec Kalikst łączył dwa moje kochane miejsca: Sandomierz, z którego pochodził, i Czortków, w którym umarł. Podobno właśnie w intencji, by wyprosić odzyskanie przez dominikanów klasztoru sandomierskiego, zgłosił się do wyjazdu na Ukrainę. I udało się; w 2001 roku dominikanie do swojego prastarego klasztoru, kryjącego prochy błogosławionego Sadoka i towarzyszy, męczenników sandomierskich, powrócili. Po śmierci ojca Kaliksta pomagałam braciom w Czortkowie czyścić jego pokój. Przeczytałam wtedy jego wiersze, które pisał od wczesnej młodości. Nieznane publicznie, intymne, autentyczne i po prostu piękne. Mam nadzieję, że ten kajecik nie zginął i ktoś kiedyś te wiersze wyda.
Requiescant in pace.
Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana!
Jak bardzo mi brakuje tych ojców, tych kapłanów, tego pokolenia.

sobota, 26 października 2013

Brawa dla Pioruna!

Dzisiaj mój kolega z uczelni, Bawer Aondo-Akaa, wstąpił w związek małżeński. Fakt ten, sam w sobie powtarzalny w milionach egzemplarzy, w przypadku Bawera jest warty opisania na moim blogu, bo Bawer jest człowiekiem niezwykłym.

Jest kimś takim jak Nick Vujicič — wydawałoby się, że bez żadnych szans już na starcie, a jednak prowadzącym aktywne i wartościowe życie oraz szczodrze rozdającym innym ludziom radość, nadzieję, siłę i sens życia.

Jest pół-Murzynem, co już samo w sobie jest w naszym kraju utrudnieniem, i człowiekiem niemal zupełnie sparaliżowanym. Jeździ na wózku, który ktoś inny musi popychać, i mówi bardzo niewyraźnie. Mimo to skończył studia magisterskie z teologii, obecnie kontynuuje studia doktoranckie, pisze artykuły, udziela wywiadów, działa społecznie, startował w ostatnich wyborach parlamentarnych jako kandydat na posła, jest duszą towarzystwa (słynął z urządzania w akademiku atrakcyjnych imprez), znalazł wspaniałą dziewczynę, a dzisiaj się z nią ożenił.

Ja poznałam Bawera kilka lat temu, na zajęciach u ojca Jarka Kupczaka OP. Ojciec Jarek wprowadza zawsze na swoich wykładach elementy dyskusji, pozwala wypowiadać się studentom, ale jednocześnie bezwzględnie przerywa, gdy ktoś mówi nieinteresująco, nie na temat albo po prostu za długo. Moją uwagę przykuło to, że Bawerowi ojciec nigdy nie przerywa, choć zrozumienie tego, co mówi, i dojechanie do końca jego wypowiedzi naprawdę wymaga czasem cierpliwości. Kiedy ktoś z trudem i niewyraźnie mówi, w naturalny sposób zakładamy, że ta osoba jest upośledzona umysłowo lub przynajmniej opóźniona. Tymczasem w przypadku Bawera szybko się okazało, że jest człowiekiem wybitnie inteligentnym i o wielkiej wiedzy. To, co mówi, zawsze wyrasta ponad poziom innych studentów, i po prostu warto uzbroić się w cierpliwość, aby wysłuchać go do końca. Nigdy nie zapomnę, jak na wykładzie ojca Jarka nt. feminizmu Bawer jedną celną wypowiedział rozprawił się z postulatami „katolickich” feministek, żądających święceń kapłańskich, bo zakaz wyświęcania kobiet stawia je rzekomo na gorszej pozycji w Kościele i jest brakiem równouprawnienia. A Bawer na to: „Ja jestem osobą niepełnosprawną i nie mogę dostać prawa jazdy, bo nie jestem w stanie prowadzić samochodu. Zrobiłbym krzywdę i sobie, i innym. I nie jest to żadne traktowanie mnie jako gorszego. Po prostu takie są moje ograniczenia i trzeba umieć to uznać! Na tym polega mądrość!”

Bawer stał się sławny na cały kraj po pierwszym Marszu Niepodległości w 2011 r., kiedy to media reżimowe: „Gazeta Wyborcza”, TVN itd., a także lewacy z „Krytyki Politycznej” itp. środowisk usiłowali przedstawić Marsz jako faszystowski i antymniejszościowy, a niemieckich bojówkarzy z Antify jako miłujących wolność obrońców demokracji. Pamiętamy hasło tęczowej kontrdemonstracji homoseksualistów: „Faszyzm nie przejdzie!” Cała ta kłamliwa narracja została obalona jednym zdjęciem, które jak piorun (to właśnie oznacza imię Bawer) rozeszło się po forach internetowych: w pierwszym rzędzie Marszu, pod transparentami i biało-czerwonymi flagami, ciemnoskóry Bawer na swym inwalidzkim wózku, w biało-czerwonym szaliku z polskim orłem. Natychmiast ktoś wpuścił do sieci mema ze zbliżeniem Bawera i przeróbką tamtego hasła: „Faszyzm nie przeszedł, on przejechał!” Zamieszczam je poniżej.

Nigdy nie byłam na ślubie, na którym cała atmosfera byłaby tak przesiąknięta wiarą i gdzie nowożeńcy tak poważnie traktowaliby wszystkie wypowiadane słowa, starannie i powoli je wypowiadając. Nie mam wątpliwości, że to będzie bardzo dobre i szczęśliwe małżeństwo.

Ślubu udzielał Maciek Okoński OP, stryjeczny wnuk pani Marii Okońskiej, współpracownicy kardynała Wyszyńskiego. Koncelebrował inny kapłan, wujek panny młodej, przyszło mnóstwo ludzi, skrzyknęliśmy też liczną scholę. A życzenia dla nowożeńców przekazał i udzielił im papieskiego błogosławieństwa sam papież Franciszek! Kuria watykańska wysłała w tej sprawie specjalny list!

Podaję dwa linki do wywiadów z Bawerem, żebyście mogli się przekonać, kim jest:
Radości i smutki ciemnoskórego Polaka
Miłość przedniejsza niż wino

Sto lat młodej parze!

piątek, 4 października 2013

Uroczy człowiek, lecz tragiczna postać



Na portalu „Time” ukazał się list amerykańskiego katolika, który przeszedł na prawosławie. Oto ważniejsze fragmenty bardzo długiego tekstu. Ponieważ nadal jest to długie, kluczowe zdania bolduję (i sorry za brak tłumaczenia):

Just over two decades ago, when I began the process to enter the Roman Catholic Church as an adult convert, I chose to receive instruction at a university parish, figuring that the quality of teaching would be more rigorous. After three months of guided meditations and endless God is love lectures, I dropped out. I agreed that God is love, but that didn’t tell me what He would expect of me if I became a Catholic. Besides, I had spent four years dancing around the possibility of returning to the Christianity of my youth. When I made my first steps back to churchgoing as an adult, I found plenty of good people who told me God is love but who never challenged me to change my life. What needed changing? Lots. My own brokenness was plain to me, and I was ready to turn from my destructive sins and become a new person.
The homilies were wholly therapeutic, almost always some saccharine variation of God is love. Well, yes, He is, but Sunday School simplicities get you only so far. Classical Catholic theology dwells on the paradox of God’s love and God’s justice. As Dante shows in the Divine Comedy, God’s love is God’s justice poured out on those who reject Him. In the Gospels, Jesus offers compassion to sinners rejected by religious rigorists, but he also tells them to reform their lives, to “go forth and sin no more.”
The contemporary era of global Catholicism began in 1959, when the newly elected Pope John XXIII sought to “open the windows” of the fusty old Church to the modern world by calling the Second Vatican Council. Three years later, in his opening address to the council, the charismatic and avuncular pope called for “a new enthusiasm, a new joy and serenity of mind in the unreserved acceptance by all of the entire Christian faith,” without compromising on doctrine. A fierce spirit of the age blasted through those newly-opened windows, scouring nearly everything in its path. The coming decades would see a collapse in Catholic catechesis and Catholic discipline. The so-called “spirit of Vatican II” — a perversion of the Council’s actual teaching — justified many subsequent outrages.
If I had to pinpoint a single moment at which I ceased to be a Roman Catholic, it would have been that one. I fought for two more years to hold on, thinking that having the syllogisms from my catechism straight in my head would help me stand firm. But it was useless. By then I was a father, and I did not want to raise my children in a church where sentimentality and self-satisfaction were the point of the Christian life. It wasn’t safe to raise my children in this church, I thought — not because they would be at risk of predators but because the entire ethos of the American church, like the ethos of the decadent post-Christian society in which it lives, is not that we should die to ourselves so that we can live in Christ, as the New Testament demands, but that we should learn to love ourselves more.
I finally broke. Losing my Catholic faith was the most painful thing that ever happened to me. Today, as much as I admire Pope Francis and understand the enthusiasm among Catholics for him, his interview makes me realize that the good, if incomplete, work that John Paul II and Benedict XVI did to restore the church after the violence of the revolution stands to be undone. Though I agree with nearly everything the Pope said last week in his interview and cheer inwardly when he chastises rigorist knotheads who would deny the healing medicine of the church to anyone, I fear his merciful words will be received not as love but license. The “spirit of Pope Francis” will replace the “spirit of Vatican II” as the rationalization people will use to ignore the difficult teachings of the faith. If so, this Pope will turn out to be like his predecessor John XXIII: a dear man, but a tragic figure.
In his interview, the Pope used a metaphor for the church that is often employed by Eastern Orthodox Christianity: he called it a “field hospital” where the walking wounded can receive treatment. He’s right, but it’s important to discern the nature of the cure on offer. Anesthesia is a kind of medicine that masks pain, but it’s not the kind of medicine that heals the underlying sickness.
There is, of course, no such thing as the perfect church, but in Orthodoxy, which radically resists the moralistic therapeutic deism that characterizes so much American Christianity, I found a soul-healing balance. In my Russian Orthodox country mission parish this past Sunday, the priest preached about love, joy, repentance and forgiveness — in all its dimensions. Addressing parents in the congregation, he exhorted us to be merciful, kind and forgiving toward our children. But he also warned against thinking of love as giving our children what they want as opposed to what they need. “Giving them what they want may make it easier for us,” he said, “but we must love our children enough to teach them the hard lessons and compel them toward the good.”

Niestety, diagnoza autora jest prawdziwa. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat Kościół katolicki odszedł faktycznie od podstaw całego dwutysiącletniego głoszenia: że za decyzją o wyborze Boga musi iść realna zmiana życia na lepsze, realna walka z grzechami. Nastąpiła histeria walki z tzw. „moralnością podręcznikową skupioną na grzechach zamiast na cnotach”. Ale kiedy przestano mówić o grzechu i piekle, nie wprowadzono zamiast tego pozytywnej wersji tej nauki. W zamian za to w teologii moralnej powstała pustka, którą wypełniło wlewające się z dogorywającego protestantyzmu popchrześcijaństwo. Znikła cała ascetyka, okrzyknięta przedsoborowym i antyhumanistycznym ciemnogrodem, a w zamian za to księża powtarzają: ”Bóg cię kocha! Bóg cię kocha!”, jak niegdyś Żydzi: „Świątynia Pańska! Świątynia Pańska!” Wiemy z księgi Jeremiasza, jak to się skończyło (rozdz. 7). Tak jest zawsze, gdy znaki obecności Pana stają się zewnętrznym palladium i sedatywem, zamiast zachętą do własnej wysilonej pracy i odpowiedzialności.
Doświadczam tego mocno w kontaktach ze spowiednikami. Tylko najstarsze pokolenie księży upomina mnie, abym zerwała z grzechami i podjęła konkretną decyzję o zmianie życia i wprowadziła je w czyn. Młodsi, a szczególnie najmłodsi, zniechęcają mnie, kiedy wyznaję grzechy, mówiąc, żebym nie patrzyła na swoje postępowanie tak negatywnie, że jestem w porządku, żebym nie usiłowała sama się poprawić, tylko poprosiła Boga i czekała, aż On to zrobi itd. Dzisiaj miano pelagianisty nosi każdy, kto chce jakkolwiek pracować nad eliminowaniem swoich grzechów i rozwijaniem cnót, zamiast siedzieć i nic nie robić. Obawiam się, że faktycznie mają rację ci, którzy mówią, że spowiedź została zastąpiona przez psychoterapię. Nawet jeśli ktoś idzie do spowiedzi, zamiast do terapeuty, ma dużą szansę trafić na spowiednika, który będzie próbował bawić się w psychoterapeutę amatora, zamiast upomnieć i wskazać drogi poprawy.
Wszystko to przyszło z protestantyzmu, po tym, jak odrzucono w nim dogmaty, sakramenty i Tradycję, i utracono płynące z nich łaski Boże. I uważam, że faktyczna protestantyzacja (z zewnętrznym pozostawieniem dogmatów i sakramentów, ale na boku i bez konsekwencji) jest dziś dla Kościoła katolickiego śmiertelnym zagrożeniem. Ona dokonuje się pomału, niezauważenie i od wewnątrz. Coś w tym jest, co prawosławni powtarzają, iż protestantyzm jest wewnętrzną herezją Kościoła rzymskiego...
Jednak z drugiej strony to właśnie protestantka, teolog i psychoterapeuta z Kościoła ewangelikalnego (powstałego w ramach tzw. III reformy protestanckiej jako reakcja na degenerację duchową i dogmatyczną Kościołów protestanckich I i II reformy), Sandra D. Wilson, przeciwstawia się tzw. ckliwej (ang. sloppy) agape, której celem jest jedynie sprawianie, aby wszyscy byli zadowoleni i było ogólnie przyjemnie. Piszę o tym w swojej pracy doktorskiej, która ma być wydana, więc tutaj nie wyjaśniam dłużej.
Podobnie jak autor tekstu w „Time”, ja również odnajduję w prawosławiu to, czego brakuje obecnie w katolicyzmie, chociaż nie zmieniam przynależności kościelnej. Księża prawosławni, których kazań miałam okazję słuchać, mówili o miłości Boga, ale także o grzeszności człowieka, o konieczności jego nawrócenia — nie abstrakcyjnej, tylko tu i teraz, ty i od zaraz. I nie wahali się mówić rzeczy trudnych i nieprzyjemnych. Jak sam Jezus w Ewangeliach, którego celem nie było, aby poszli za Nim wszyscy Żydzi. Godził się, że tłumy odchodziły, bo nie mogły znieść Jego trudnego nauczania, i specjalnie stawiał sprawę na ostrzu noża, aby wypróbować tych, którzy chcieli za Nim iść — jak bogatego młodzieńca.

 „Od czasu, kiedy Pan wyprowadził przodków naszych z ziemi egipskiej, aż do dnia dzisiejszego byliśmy niewierni wobec Pana, Boga naszego, byliśmy niedbali w posłuszeństwie na głos Jego. Przylgnęły przeto do nas nieszczęścia i przekleństwa, jakimi zagroził przez Mojżesza, sługę swego, w dniu, w którym wyprowadził przodków naszych z Egiptu, aby nam dać ziemię opływającą w mleko i miód, jak to jest i obecnie. Nie byliśmy posłuszni głosowi Pana, Boga naszego, przekazanemu we wszystkich mowach proroków posłanych do nas. Każdy chodził według zamysłów swego złego serca, służyliśmy bowiem obcym bogom i czyniliśmy zło przed oczami Pana, Boga naszego”
„Jezus powiedział: Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno by się nawróciły, siedząc we włosiennicy i w popiele. Toteż Tyrowi i Sydonowi lżej będzie na sądzie niżeli wam. A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz!”

To są dzisiejsze czytania mszalne. Bóg przez cały czas mówi to samo.
Z faktyczną dekonstrukcją teologii moralnej ręka w rękę poszła liturgia — i nie przez przypadek cała jej posoborowa reforma poszła w kierunku, żeby było cool, żeby wierni na mszy bawili się dobrze i było ciekawie i wesoło. Żeby zlikwidować wszystko, co wymaga czasu i wysiłku, a wprowadzić znaną z psychologii natychmiastową gratyfikację. Żeby imprezowością i atrakcyjnością zewnętrzną przyciągnąć tłumy (które, jak już wiadomo, i tak nie przyszły, a za to większość dotychczasowych wiernych odeszła; tu pytanie dodatkowe: Czy Jezus starał się przyciągać i utrzymywać tłumy?).
Dlatego właśnie praca świeckich katolików, którzy znienawidzeni i wyśmiewani przez kler rozpaczliwie walczą o dostojną, świętą i pełną czci Bożej liturgię (nie mówię, jakoby byli rycerzami bez trwogi i skazy, ale jestem przekonana, że nawet gdyby nimi byli, to i tak by się błoto na nich znalazło), jest w tej chwili tak ważna — bo lex orandi lex credendi. Obrońcy życia i chrześcijańskiej moralności zgodnej z prawem naturalnym (to ostatni filar katolickiej nauki moralnej, który jeszcze jakoś się trzyma po upadku ascetyki) oraz świętej liturgii — przede wszystkim wierni świeccy, choć duchowni też się wsród nich zdarzają — są teraz na pierwszej linii frontu w samym Kościele, bo walka ze „światem” przeniosła się z zewnątrz do wewnątrz. Przyszłość Kościoła katolickiego rozstrzygnie się na tych dwóch polach.
Myślę, że albo Kościół łaciński wkrótce się opamięta, albo będzie coraz szybciej rozmywać się i zanikać jak protestantyzm, rzucając się w konwulsjach od laksyzmu moralnego i liturgicznego po skrajny purytanizm i odwrotnie. W perspektywie kilku stuleci ocaleje Reszta katolicka, podobnie jak z zalewu herezji arianizmu (ortodoksji katolickiej bronił w pewnym momencie tylko jeden ważniejszy biskup, jeśli dobrze pamiętam; wszyscy poszli za Ariuszem i jego następcami). Ona ocaleje, bo będzie twardo stała przy oryginalnym nauczaniu chrześcijańskim i katolickim, głoszonym przez wszystkie sobory (łącznie z Watykańskim II, gdy bierze się jego dokumenty in extenso). Te Resztki zaczynają się już zresztą ujawniać i to, że dostają zewsząd w Kościele po głowie, rodzi nadzieję.

niedziela, 29 września 2013

Obrona realnie potrzebna

13 października 1884 r. Papież Leon XIII podczas dziękczynienia po mszy św. doznał wizji mistycznej, w czasie której usłyszał dialog szatana z Chrystusem.
Gardłowym głosem, pełnym złości szatan krzyczał: Mogę zniszczyć Twój Kościół!
Łagodnym głosem Jezus odpowiedział: Potrafisz? Więc próbuj.
Szatan: Ale do tego potrzeba mi więcej czasu i władzy! Jezus: Ile czasu i władzy potrzebujesz?
Szatan: Od 75 do 100 lat i większą władzę nad tymi, którzy mi służą.
Jezus: Będziesz miał ten czas i władzę. Które stulecie wybierasz?
Szatan: To nadchodzące [XX w.].
Jezus: Więc próbuj, jak potrafisz.

Leon XIII udał się zaraz do biura i ułożył modlitwę do św. Michała Archanioła, którą nakazał biskupom i kapłanom odmawiać po mszy. Sam odmawiał ją wiele razy w ciągu dnia.
Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Niech go Bóg pogromić raczy, pokornie o to prosimy, a Ty, Wodzu Niebieskich Zastępów, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen.
Obserwując świat i Kościół w XX wieku, trudno nie przyznać, że objawienie papieża Leona było prawdziwe. Także słowa: „i większą władzę nad tymi, którzy mi służą”... Tym bardziej trzeba się uciekać do św. Michała Archanioła. Nietrudno zgadnąć, że odmawianie modlitwy leonińskiej po mszy zostało zniesione po ostatnim soborze. Jednak można odmawiać ją nadal prywatnie, namawiał do tego m.in. sam Jan Paweł II (24 kwietnia 1994 r. w południowym rozważaniu niedzielnym). Bardzo mnie cieszy, że codziennie odmawia się ją na modlitwach w wikariacie generalnym Rosji i Ukrainy dominikanów, gdyż jest on jego patronem. I to naprawdę przynosi efekty; sądzę, że gdyby nie to stałe uciekanie się pod ochronę św. Michała, szatan już dawno mógłby zniszczyć i wikariat, i całą Ukrainę.
Podobno to Fiodor Dostojewski zauważył, że największym zwycięstwem szatana jest to, że ludzie przestali wierzyć w jego istnienie. Miał rację. Ostatnie głośne wydarzenia w Kościele wskazują, że najwyższy czas wrócić do modlitwy leonińskiej.

Więcej informacji o wizji Leona XIII i innych świadectwach wskazujących, by oddawać się w opiekę św. Michała Archanioła, podają ojcowie karmelici z sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach. Akurat do medytacji na dzisiejszy dzień.

wtorek, 17 września 2013

Znacie? Znamy, czyli wyciągamy wnioski

„Po założeniu klasztoru sewilskiego, fundacje dalsze przerwały się na przeszło cztery lata. Przyczyną tej przerwy były wielkie prześladowania, jakie nagle i niespodziewanie spadły na karmelitów i karmelitanki wznowionej Reguły pierwotnej. Były już i przedtem różne na nas napaści, ale żadna nie była tak wielka i podjęta z taką zapamiętałością, jak ta ostatnia. Groziło to zupełną zagładą naszego dzieła. Jasno okazała się tu zaciekła złość czarta na te święte początki naszego Zakonu i miłościwa nad nim opieka Pana, który ocalił go, jako swoją sprawę od grożącego mu zniszczenia. Wiele wycierpieli karmelici bosi, szczególnie przełożeni klasztorów, skutkiem ciężkich oskarżeń, jakie podnieśli przeciw nim ojcowie trzewiczkowi”.
To jest początek opisu prześladowań, jakie przeciw doktorom Kościoła: św. Teresie Wielkiej i św. Janowi od Krzyża oraz tym wszystkim karmelitom i karmelitankom, którzy za nimi poszli, chcąc przywrócić swemu zakonowi jego pierwotną świętość i blask, podniósł mainstream karmelitów. Przeciągnęli na swoją stronę generała zakonu i nuncjusza w Hiszpanii, i gdyby nie interwencja króla Hiszpanii Filipa II, człowieka bardzo pobożnego i znającego zagadnienia życia duchowego, a jednocześnie chcącego zreformować zeświecczałe hiszpańskie zakony w duchu nauczania Soboru Trydenckiego, reforma terezjańska upadłaby, zduszona karcerami i karami kościelnymi. Atak ten rozpoczął się w roku 1575, a poznać go możemy szczegółowo m.in. z Księgi fundacji (z której pochodzi ten cytat) i listów św. Teresy.

Prześladowania „trzewiczkowych”, wbrew ich woli, w końcu doprowadziły do tym większego rozkwitu reformy (przyjęły ją wszystkie karmelitanki, tak że trzewiczkowych już od dawna nie ma, a karmelici trzewiczkowi poniewczasie wprowadzili u siebie ducha Teresy i Jana), a w toledańskim więzieniu zrodził się klejnot literatury duchowej: Pieśń duchowa św. Jana od Krzyża.

„Początek tej zawieruchy, która o mało nie zmiotła rodzącej się reformy Karmelu, był następujący. Karmelici złagodzonej obserwy wzięli za złe św. Teresie zaprowadzoną jej staraniem reformę w Zakonie. Uznawali ją za osobistą obrazę i poniżenie. Upatrywali w niej zarzewie rozdwojenia, samowolnie rzucone między spokojnych dotąd synów Eliaszowych, dlatego uznali, że dla przywrócenia zakłóconej zgody trzeba szybko stłumić niestosowną reformę, zanim zdoła zakorzenić się i rozszerzyć. W tym celu przeciągnęli na swoją stronę samego generała Zakonu o. Rubeo. Generał dobrze znał Matkę Teresę, ale nie wystarczyło mu odwagi do stawienia im czoła i zdradził sprawę prawdy i sprawiedliwości. Postanowiwszy więc zdusić powstającą reformę pozyskał sobie poparcie nowego nuncjusza Felipe Segi...”
Ten tekst pochodzi już z przypisu i został dodany przez Wydawnictwo Karmelitów Bosych w celu objaśnienia słów Teresy. Zamieszczam go tu, bo uderzyło mnie w nim zdanie: „Upatrywali w niej zarzewie rozdwojenia, samowolnie rzucone między spokojnych dotąd synów Eliaszowych, dlatego uznali, że dla przywrócenia zakłóconej zgody trzeba szybko stłumić niestosowną reformę...” Czy to wam niczego nie przypomina? Bo ja ostatnio ten argument regularnie słyszę z ust wrogów celebracji w starym rycie, zarówno rzymskim, jak i dominikańskim. Mniej może mówią o samowolności (także i w przypadku Teresy jej działania nie były samowolne, miała ona na wszystko zgody biskupów, generała i komisarzy apostolskich, ten zarzut jest więc potwarzą), gdyż raczej to oni sami podważają dokumenty Kościoła, na których opiera się „uwolnienie” starych rytów: konstytucję o liturgii Soboru Watykańskiego II, motu proprio Benedykta XVI i dalsze, pomniejsze dokumenty. Cichnąć też się zdają (przynajmniej ostatnio) argumenty o konieczności postępu i dostosowania się do ducha czasu, gdyż nietrudno było wskazać ich heglowsko-marksistowskie źródła. Zostaje zatem zakłócanie zgody, zarzewie rozdwojenia rzucone między spokojnych dotąd...

Ps. Sprawa franciszkanów Niepokalanej wydaje mi się już niemal dokładną kopią historii reformy karmelitańskiej. Warto przemyśleć jeszcze jedno zdanie karmelitańskiego wydawcy: to, które poprzedza zdanie komentowane przeze mnie.

sobota, 7 września 2013

Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem?

Dzisiaj mój proboszcz, ks. prałat Tomasz Boroń, zadziwił mnie po raz kolejny. Oto dziecko przyprowadzone do chrztu, takie już dość podrośnięte, zaczęło podczas mszy coraz swobodniej biegać po stopniach prezbiterium. Rodzice i rodzice chrzestni stali sobie spokojnie w pierwszym rzędzie krzeseł, metr dalej, i nie reagowali. I wtedy proboszcz przerwał odczytywanie różnych formuł i powiedział, bardzo grzecznie i kulturalnie: „Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem, bo będzie nam tu przez całą mszę biegało?” Zdębiałam. I powietrze stało głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało (dla ostatnich roczników szkolnych: Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”). Nic się jednak nie stało. Rodzice nie wybiegli z kościoła, nie zrezygnowali z chrztu, tylko wzięli dziecko na ręce i zaczęli go pilnować. Byłam zszokowana. Podobno dzieci katolickie, w odróżnieniu od prawosławnych, muszą swobodnie biegać w ciągu mszy po kościele, bawić się, przekrzykiwać, jeść i ogólnie zachowywać się jak na podwórkowym małpim gaju. (Dzieci prawosławne, jak wiadomo, nie muszą, ale one są inaczej skonstruowane). Słyszałam to od wielu katolickich rodziców, a także licznych księży. Jest to dogmat tak niewzruszony jak skład Trójcy Świętej. I już prawie w niego uwierzyłam... dopóki nie uczestniczyłam we mszy z kilkuletnimi dziećmi Marcela Peresa. Ale cóż, może one jako potomstwo dwojga wybitnych śpiewaków chorałowych z ciągotami tradycyjnymi także są inaczej skonstruowane. Albo sterroryzowane. Jak wiadomo bowiem, rodziny tradycyjne masakrują i perwersyjnie karzą swoje dzieci, aby grzecznie i spokojnie zachowywały się na mszy. Dlatego biedne dzieci znienawidzą chrześcijaństwo, Boga i Kościół, i natychmiast, gdy będą mogły, przestaną chodzić do kościoła, w odróżnieniu od dzieci liberalnych rodziców posoborowych, które, jak wiadomo, nie porzucają wiary i regularnie w życiu dorosłym podtrzymują praktyki religijne.
Tak więc dzieci katolickie po prostu fizycznie nie mogą 45 minut zachowywać się spokojnie, skupiać uwagi na modlitwie i na świętych czynnościach, ich rodzicom zaś broń Boże nie wolno zwracać uwagi, bo byłoby to ich publiczne zawstydzenie, które by ich zraniło. A księdzu nie wypada. Mój prawy rękaw jest mokry od wypłakiwania się kapłanów i braci zakonnych, którzy skarżyli mi się, jak bardzo wrzeszczące i biegające dzieci przeszkadzają im w modlitwie i celebracji liturgii, ale przecież nie mogą, nie mogą, nie wypada! Byli też tacy, co dziękowali mi gorąco, gdy ja podjęłam interwencję (odważyłam się na przełamanie tabu, gdy siedmioletni gówniarz przez całą Modlitwę Eucharystyczną łącznie z Podniesieniem na oczach kilkuset ludzi tuż przed ołtarzem odstawiał breakdance śp. pana Michaela Jacksona). Sami nie mogli tego zrobić, bo się bali, bo nie wypada...
Aż tu nagle mój proboszcz po prostu spokojnie mówi: „Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem?” Nie troszcząc się o to, że zapewne całą rodzinę odstręczył od wiary, a matka dziecka wpadnie w depresję i będzie potrzebować długotrwałej terapii.
Po Doksologii zaś, gdy dziecko od kilku minut głośno ryczy, a rodzice nie wyprowadzają go z kościoła, pyta z serdecznością w głosie: „Może Pan pójdzie z dzieckiem do zakrystii?” Po mszy zaś, kiedy już wszystko wróciło do normy, błogosławi rodzinę, składa życzenia, gratuluje... Nic się nie dzieje.
I takie mi dzisiaj przyszło do głowy pytanie: Jak wiadomo, ważnym celem posoborowej reformy liturgii było zwiększenie wspólnotowości przeżywania Eucharystii. Poczucie wspólnoty, a nie indywidualizm, odczuwanie wspólnotowości eucharystycznej itd. Dla zagwarantowania tego poczucia wspólnoty zrezygnowano nawet z wielu świętych i czcigodnych elementów liturgii. Więc dlaczego zasada dobra wspólnoty załamuje się nagle, gdy chodzi o indywidualną osobę (nawet mniej dziecko, a bardziej jego wolnościowo nastawionych rodziców) przeszkadzającą wspólnocie w modlitwie i w celebracji ww. liturgii? Dlaczego obowiązuje zawsze, tylko nie w tym wypadku? I nagle przeskakuje się do zgoła indywidualistycznej zasady Wolnoć Tomku w swoim domku, hulaj dusza, wolno robić, co kto chce?
I chodzi mi po głowie jeszcze jedno pytanie. Czy te matki, które pozwalają swoim dzieciom robić w kościele, co tylko im się żywnie podoba, pozwalają im na to także na przykład w sklepie?
Bo o tym, że Kościół naucza, że dzieci zbyt małych, aby mogły przeżywać Eucharystię, nie trzeba brać w niedzielę do kościoła i można z nimi bez grzechu zostać w domu, już nawet nie chcę wspominać. Jedna matka mi powiedziała: „Bo JA się dobrze czuję z rodziną w kościele, lubię chodzić na mszę i nie przeszkadza MI, że moje dziecko biega i krzyczy”.

Ps. Już nie raz pisałam na blogu o świetnych śpiewakach tradycyjnych, jakimi cieszy się nasza parafia — zarówno chórze męskim, jak i paniach prowadzących śpiew w dni powszednie. I oto pojawiła się okazja posłuchania ich w Krakowie. 17 września nasza parafia będzie prowadzić całonocne czuwanie w kaplicy adoracji w Łagiewnikach i nasi śpiewacy będą tam obecni. Zapraszam do uczestniczenia w modlitwie i śpiewie razem z naszą parafią.

niedziela, 1 września 2013

Panie, co będzie z grzesznikami?

„Przybył do mnie w odwiedziny pewien zakonnik franciszkanin imieniem Alonso Maldonaldo. Żarliwy ten sługa Boży takimi samymi, jak i ja, pałał pragnieniami zbawienia dusz, a mógł je wypełnić czynem, czego mu bardzo zazdrościłam. Niedawno powrócił z Indii zachodnich i opowiadał mi o tych milionach dusz, które tam giną, bo nie ma, kto by je uczył prawdziwej wiary. Miał do nas przemowę, pobudzając nas do pokuty. Potem nas pożegnał. Pozostałam tak przejęta żalem nad zgubą tylu dusz, że prawie odchodziłam od siebie. Udałam się do pustelni i tam zalewając się łzami wołałam do Pana, błagając Go, by mi dał sposób i możność pozyskania jakiejś duszy dla Jego służby, skoro Mu czart tyle ich wydziera. By przynajmniej moja modlitwa, gdy nic więcej uczynić nie mogę, miała przed Nim jakąś ku temu skuteczność. Serdecznie zazdrościłam tym, którym dane jest dla miłości naszego Pana poświęcać się tej wielkiej sprawie, chociażby tysiąc razy mieli narazić się na śmierć...”
św. Teresa z Avili, Księga fundacji 1,7
Dzisiaj wiemy już, że ludzie, którzy bez swojej winy nie poznali Boga, a całe życie szczerze szukali prawdy i żyli zgodnie z nakazami swego sumienia, mogą dostąpić zbawienia. Jednak tysiące i miliony ludzi wokół nas, nasi koledzy, sąsiedzi i nawet najbliżsi, odchodzą od wiary, którą już raz przyjęli wraz z chrztem i innymi sakramentami, będąc przez ileś lat członkami Kościoła. Oni prostą drogą zmierzają w objęcia czarta, nie mają tej wymówki, o której mówi Konstytucja Dogmatyczna o Kościele w numerze 16. I uważam za jedną z największych win dzisiejszego Kościoła — wszystkich katolików, nie wyłączając mnie, że niemal nic nie robi, by tych ludzi ratować. Kościół otwarty naparza się z tradycyjnym, „Fronda” z „Tygodnikiem Powszechnym”, a miliony dusz giną. Księżom wystarczy, że mają swoje owieczki w swoim kościele, w wystarczającej liczbie, by z ofiar starczyło na życie, świeccy zazwyczaj uważają, że takie rzeczy to w ogóle nie ich sprawa, tylko robota księży. Święty Dominik płakał (sic, płakał): Panie, co będzie z grzesznikami? Nie spotkałam jeszcze jego syna, który by się tym problemem jakoś bardziej przejmował. A w każdym razie nie poprzestał na samym przejmowaniu (no dobra, po namyśle dwóch takich przyszło mi do głowy, z czego jeden zmarł dwa lata temu). Dominikanie to zakon specjalnie powołany do nawracania ludzi odchodzących od Kościoła, ale od dawna zajmuje się wszystkim, tylko nie tym. A trudno powiedzieć, by ich pierwotny charyzmat się zdezaktualizował, jak trynitarzy czy rycerzy Grobu Bożego; przeciwnie, jest dziś bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Tymczasem regularnie natomiast słyszę, że laicyzacja i sekularyzacja są zwyczajnym, normalnym procesem, nieuniknioną koniecznością dziejową. Próbuje coś robić tylko młodzież: jacyś muzycy mocnego uderzenia, jakieś nowe ruchy kościelne. Ich poetyka nie jest moją bajką, ale odczuwam wobec nich podziw i szacunek za ich gorliwość.
„...Mam to przekonanie, że cenniejsza w Jego oczach jest jedna dusza, którą byśmy, z Jego łaski i miłosierdzia naszą pracą i modlitwą Jemu pozyskali, niż wszelkie inne, jakie byśmy mogli oddać Mu usługi”.
Obojętność wobec losu naszych braci, którzy odchodzą od Boga i Kościoła, jest naszym wielkim wspólnym grzechem. Nie jest nieuniknioną koniecznością dziejową. Jest naszym zaniedbaniem.
„Zaprawdę nie Twoja w tym wina, Panie mój, jeśli nie umieją wielkich rzeczy zdziałać ci, którzy Cię miłują. Winna temu jedynie małoduszność i nasze tchórzostwo. Nie umiemy się zdobywać na mężne postanowienia, zawsze pełni tysiącznych strachów i względów ludzkich, i dlatego Ty, Boże mój, nie działasz w nas cudów i Twoich wielmożności”.

Ps. Podobnie dręczy mnie, jak mało robimy jako katolicy w Europie, by ochronić naszych braci w Syrii i Egipcie i przerwać rozlew krwi :(

piątek, 30 sierpnia 2013

Ulewa się

Już wiem, dlaczego wszyscy zakonodawcy tak walczyli (nieskutecznie oczywiście) z życiem założonych przez siebie zakonów z czynszów i odsetek. Otrzymywanie pieniędzy bez wysiłku potwornie rozleniwia i demoralizuje. Niemal każdy, czy to świecki, czy ksiądz, czy zakonnik, nawet jeśli na początku jest wypełniony największym ogniem i najszczerszymi chęciami, po dostaniu się w środowisko, gdzie żyje się dostatnio, spokojnie, bez trosk materialnych, gdzie papu, ogrzewanie i książki same przychodzą codziennie, czy się coś robi dla Boga i ludzi, czy nie, bardzo szybko popada w letarg i zaczyna wyznawać doktrynę Kononowicza — nie będzie nic. Sądzę, że jest to odmiana syndromu bezrobotnego. Taki człowiek jest głęboko przekonany, że ciężko pracuje, i obraża się na wszystkich, którzy podają to w wątpliwość, nawet jeśli robi tylko 10% tego co jeszcze kilka lat temu. Nie tylko doba, ale i serce mu się zmniejszyło i jest całkiem wypełnione czymkolwiek, bo bardzo malutkie.
Przykładów nie będzie, choć cisną mi się do głowy. Każdy spowoduje, że ktoś się na mnie obrazi, część z nich to tzw. insider news, a w ogóle wyznaję pogląd, że brudów nie pierze się publicznie.
Najgorsze jest to, że jeśli znajdzie się jakiś straceniec, który jeszcze chce coś robić, to demokratyczna większość, przyzwyczajona do konsensusu i dialogowania, wolności i swoich praw, natychmiast wciąga go z powrotem za nogi do kotła i spuszcza mu takie manto, żeby mu się odechciało. Nazywa się to celebrowaniem wspólnoty.
Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji oprócz czekania do takiego momentu, aż naprawdę nie będzie nic i pojawi się jakaś Magdalena Mortęska czy Teresa z Avili, która doprowadzi do nawrócenia i powrotu do ubóstwa i gorliwości, ma się rozumieć za cenę znienawidzenia i prześladowań na każdym kroku?
I, ma się rozumieć, ciągłej walki z Kononowiczem w sobie samym?

piątek, 9 sierpnia 2013

Ojciec Svorad

Od wielu lat słyszałam od braci, sióstr i ludzi świeckich związanych z dominikanami, że ojciec Svorad jest kimś niezwykłym, wyjątkowym. Wczoraj, w uroczystość świętego Dominika, dostałam w prezencie możliwość pojechania do niego.
Ojciec Svorad pochodzi z podtatrzańskiego Popradu i należy do prowincji słowackiej. Od piętnastu lat pracuje w zwyczajnej podgórskiej wsi koło Mukaczewa na ukraińskim Zakarpaciu. Ziemie te należały do 1945 r. do Czechosłowacji i nadal mieszkają na nich Słowacy. Po upadku systemu totalitarnego mogli do nich przyjechać słowaccy kapłani i siostry zakonne.
Przyjechałam do Fridiszowa, zobaczyłam mały kościółek, rabatki z kwiatkami, grotę Matki Bożej z Lourdes... Uczestniczyłam we mszy z uroczystości świętego Dominika oraz nieszporach dominikańskich śpiewanych i recytowanych przez kilkudziesięciu wiernych (kontekst: normalnie na Ukrainie kilkanaście osób na katolickich mszach w dni powszednie to już jest dużo). Wszystko poza frekwencją i świeżo odnowionym kościołem wydawało się, szczerze mówiąc, dość zwyczajne. Sam ojciec Svorad był miły i serdeczny, ale także zupełnie zwyczajny. A jednak wszyscy, którzy zgodnie świadczą, że jest kimś niezwykłym. O co zatem chodzi???
Oto, co mi opowiedziano: spowiada ludzi całymi godzinami. Światło w kościele świeci się czasem do drugiej w nocy. Pełni posługę egzorcysty i dlatego przyjeżdża do niego bardzo wielu ludzi. Jest poszukiwanym spowiednikiem i kierownikiem duchowym. Od czasu, gdy rozeszły się wieści o nim, ludzie przyjeżdżają do podmukaczewskiej wsi nawet z Kijowa (750 km), Słowacji i Polski. Modli się dużo, jest bardzo pokorny, chodzi w prostych ubraniach, habit ma zużyty i łatany w wielu miejscach. Prowadzi nauki przedmałżeńskie i dla chcących przyjąć chrzest. Wykłada na kursach katechetycznych prowadzonych przez biskupa. Udało mu się dokonać rzeczy na Ukrainie niemożliwej: dzięki posłudze duchowej dla kogoś z lokalnych VIP-ów uzyskał zgodę na katechezę w szkołach i przedszkolach. Pełnił funkcję wikariusza biskupiego. Jest animatorem trzeciego zakonu dominikańskiego na Zakarpaciu i odpowiedzialnym za Ruch Żywego Różańca na całej Ukrainie...
To wszystko robi jeden człowiek. Po prostu jak święty Dominik.
Niestety, już niedługo. We wrześniu ojciec Svorad wbrew swojej woli oraz oczekiwaniom wiernych musi nieodwołalnie wrócić na Słowację. Nie pomogły interwencje u biskupa i prowincjała dominikanów. Ojciec musi wracać, bo pomagające mu w pracy i prowadzące plebanię dwie słowackie siostry ze zgromadzenia dominikanek bł. Imeldy zamykają dom. Jedna ma 79 lat, druga 81 i nie mają już sił. I nie ma kto ich zastąpić — nie ma powołań. Sióstr jest niecała setka, wiele starych, i grozi im, że będą musiały zamykać także kolejne dzieła: przedszkola, szkoły, domy opieki.
Ojciec Svorad będzie teraz mieszkał w Dunajskiej Lużnej koło Bratysławy. Polacy i Słowacy z pewnością trafią do niego, ale dla ukraińskich katolików dotarcie do niego będzie trudne i kosztowne.
Siostry są naprawdę super. Jedna z nich odwiozła nas do Mukaczewa — demon szos jak siostra z filmu de Funesa, w dodatku osiemdziesięcioletni. I miałam okazję się przekonać — mieszkając w ich innym domu w samym Mukaczewie — że równie ciężko pracują. Tutaj, na Ukrainie, robotników na żniwo naprawdę jest mało, a ludzie czekają na Ewangelię. Dlatego proszę was wszystkich o gorącą modlitwę o powołania dla słowackich dominikanek. Nie tylko wierni świeccy rozpaczają, także siostry i sam ojciec Svorad bardzo przeżywają konieczność zamknięcia domu i pozostawienia wiernych. Zabierzmy się do dzieła i wymódlmy siostrom kandydatki. Nie wątpię, że jeśli tylko będziemy solidarnie bombardować Niebo w tej sprawie, nasza modlitwa nie pozostanie niewysłuchana. Może za jakiś czas ojciec i siostry będą mogły do swoich ukraińskich i słowackich wiernych powrócić.
A braciom dominikanom z okazji uroczystości świętego Dominika serdecznie życzę, aby ojciec Svorad stracił w ich oczach nimb kogoś niezwykłego... by przestał się wyróżniać :)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Patent tolerancyjny czy nowi unici?

Ostatnie posunięcia papieża Franciszka, mające związek z liturgią (wygląd liturgii papieskich podczas Światowych Dni Młodzieży, zakaz celebrowania w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego dla franciszkanów Niepokalanej), spodowowały w katolickim internecie wielką awanturę. Ludzie przywiązani do tradycyjnej lub tylko po prostu godnej i pełnej czci liturgii krytykowali i potępiali papieża, przekraczając niekiedy granice przyzwoitości czy wręcz szacunku i posłuszeństwa należnego głowie własnego Kościoła. Ich z kolei zaatakowali przeciwnicy tradycyjnej liturgii.
Moją szczególną uwagę zwróciła wypowiedź pewnego kapłana dominikańskiego, doktora teologii, który z wielkim zgorszeniem wołał: Jak katolicki portal może publikować czyjąś wypowiedź przypisującą decyzjom papieża wątpliwe, podejrzane intencje w sytuacji, gdy jej autor nie wie, jakie one były? Kapłan ten napominał również po pastersku krytyków papieża na Facebooku, przypominając, że wobec głowy Kościoła należy być posłusznym. Rozbawił mnie ten kapłan dominikański wielce, ponieważ doskonale pamiętam, jak równo rok i trzy miesiące temu na tymże Facebooku sam drwił i szydził publicznie z papieża, iż zgodził się na odprawianie mszy w starym rycie dlatego, że jest już bardzo stary i ma chyzia na punkcie firaneczek i koroneczek, a jak będzie nowy papież, to wszystko wróci do normy (nawiasem mówiąc, prorok jaki czy co?).
Nie on jeden dominikanin zresztą. Dopóki papieżem był Benedykt, kilku innych kapłanów regularnie drwiło z niego na Facebooku pod swoimi nazwiskami, nie ukrywając, że są kapłanami. Teraz zaś leją krokodyle łzy i sypią anatemy na tych, co krytykują papieża Franciszka. Nagle stali się wielkimi obrońcami czci głowy Kościoła. Oczywiście, znam też świeckich, którzy wraz ze zmianą pontyfika przeszli dokładnie odwrotną ewolucję. Jak widać, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Ja osobiście uważam, że pociągnięcia papieża wolno omawiać i racjonalnie krytykować, podawać ich zalety i wady (wg własnej opinii), bo Kościół katolicki nie wyznaje totalitarnego kultu jednostki, natomiast nie można z niego szydzić, wyśmiewać się, przypisywać mu złośliwie złych intencji (to jest grzech w odniesieniu do każdego człowieka) ani podważać jego władzy. I jeśli tradycjonaliści to czynią, to dowodzą mizernej jakości swojego chrześcijaństwa. Jednocześnie jednak, szczerze mówiąc, mam wrażenie, że papież Franciszek także nie jest zupełnie „bez winy”. Przy swoich fantastycznych zaletach ma bowiem tę słabość, iż mało ma zrozumienia dla odmienności wrażliwości liturgicznej i duchowej katolików z innych nurtów duchowości i środowisk kulturowo-historycznych niż jego własne.
Benedykt był związany z duchowością benedyktyńską i jego wiara w dużej mierze wyrażała się w celebrowaniu liturgii. Franciszek jest jezuitą; jest to całkowicie odmienna duchowość, w minimalnym tylko stopniu liturgiczna, bardzo aktywistyczna i „zewnętrzna”. I mam wrażenie, że obecny papież nie do końca potrafi uszanować fakt, iż w Kościele są też inne wrażliwości liturgiczne i inne duchowości niż jego własna. A w Kościele musi być miejsce dla wszystkich: i dla ludzi rozmiłowanych w liturgii i żyjących przede wszystkim oddawaniem w niej chwały Bogu, i dla apostołów aktywistów ciągle w drodze, na placu boju, na jarmarku i na plaży; i dla mistyków i anachoretów, i dla wyrobników miłosierdzia modlących się przez ciężką fizyczną pracę charytatywną. A papież musi być papieżem wszystkich katolików, a nie tylko tych, którzy lubią takie same zewnętrzne formy liturgii i mają takie charyzmaty, jakie on sam lubi i ceni.
Nie chciałabym, żeby nagle okazało się, że teraz w Kościele jest miejsce tylko dla wyznających priorytety nowego papieża. A obawiam się — i uważam, że mam ku temu realne powody — że zmiana pontyfika stanie się dla licznych katolików nienawidzących zwolenników tradycyjnej liturgii hasłem do pogromów tych ostatnich. Niestety, wciąż dominuje mentalność, że większość ma prawo siłą zmusić mniejszość do porzucenia swoich zwyczajów albo wręcz do jej takiej czy innej eksterminacji.
Nie zapominajmy, że w przypadku motu proprio Summorum pontificum nie chodziło o „zamiłowanie zestarzałego papieża do firaneczek i koroneczek”. Gdyby papież senior chciał odprawiać w rycie trydenckim, to mógłby to robić nawet codziennie prywatnie bez żadnego dokumentu, bo mszał Piusa V nigdy nie został unieważniony — stwierdziła to już w 1986 roku specjalna komisja kardynałów powołana przez Jana Pawła II. W rzeczywistości Benedykt stanął w obronie tradycyjnych katolików, prześladowanych od 1970 roku jak unici w carskiej Rosji czy polskie dzieci w Wielkopolsce za pruskiej Hakaty. Summorum pontificum jest w swej istocie „patentem tolerancyjnym” zapewniającym prześladowanej mniejszości „kościoły ucieczki” — coś podobnego do „kościołów pokoju” dla protestantów w Świdnicy i Jaworze na habsburskim Śląsku.
A teraz tradycyjni katolicy boją się, że „popaździernikowa odwilż” się skończyła i nadejdzie „gomułkowska normalizacja”, że znowu zaczną się zakazy i prześladowania. Istotnie — jeszcze raz powtarzam — ich obawy nie są bezpodstawne, bo wrogowie tradycyjnych katolików (nie mówię „nomiści”, bo to nie jest problem NOM-u, tylko nienawiści wobec „innych”; znakomita większość „nomistów” odnosi się do swoich tradycyjnych współbraci tolerancyjnie, a nawet życzliwie) natychmiast zintensyfikowali ataki.
Strach przed ponownym zakazaniem ukochanej liturgii — takie jest, w mojej opinii, źródło niewłaściwych wypowiedzi niektórych tradycjonalistów wobec papieża. Jeśli papież jawnie potwierdzi, że można celebrować liturgię w starych rytach i nie wolno prześladować ich zwolenników (zakazywaniem, utrudnianiem działania w antykościelnym stylu PRL-owskim, szydzeniem, poniżaniem...), to tradycjonaliści staną się jego największymi obrońcami.
Ostatnio papież Franciszek wypowiedział się z entuzjazmem na temat liturgii Kościołów wschodnich — że jest ona taka piękna i duchowa. Cieszę się bardzo, bo sama wysoko cenię Kościoły wschodnie, ich duchowość i liturgie. Ale liczę także na to, że ktoś poinformuje papieża Franciszka, że w Kościele zachodnim również kiedyś była piękna i duchowa liturgia. Wcale nie gorsza i mniej duchowa niż wschodnia. Nowy blask w XVI wieku nadali jej współbracia papieża, jezuici. Owszem, później podupadła, wskutek dwóch stuleci ciężkich antychrześcijańskich wojen, rewolucji i prześladowań. Kościół w Europie musiał walczyć o fizyczne przetrwanie. Ale teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby te tradycyjne formy liturgiczne — i wspaniałego chrześcijańskiego średniowiecza, okresu najwyższego rozkwitu wysokiej kultury w Europie, i jezuickiego rozkwitu XVI-XVII wieku — przywracać do świetności. A nie tylko biegać do cerkwi i mówić prawosławnym, ormianom czy koptom: „Jacy wy jesteście wspaniali, jaką macie wspaniałą liturgię, jaką macie wspaniałą tradycję, historię, a u nas tylko takie badziewie”. Sami żeście sobie (i niestety, nam) zrobili to badziewie... Z moich obserwacji wynika, że dziwnym trafem „podlizywacze” wobec prawosławia i innych Kościołów wschodnich oraz niszczyciele liturgicznej tradycji łacińskiej to najczęściej te same osoby. Nie dziwi mnie to wcale; jest przecież sprawą znaną, że komuniści zwalczający religię zrobili sobie paraliturgiczne kulty świeckie w formie akademii, pochodów, kultu jednostki itp. Dusza ludzka jest niespokojna, dopóki nie spocznie w Bogu... dlatego ateista tęskni za religią, a popchrześcijanin, niszczyciel liturgii, za podniosłą, duchową i świętą liturgią.
Kiedy katolicy zrozumieją, że w Kościele katolickim musi znaleźć się miejsce i szacunek dla wszystkich katolików? I że ochrona w nim należy się również tradycyjnym katolickim rytom zachodnim, a nie tylko tradycyjnym katolickim rytom wschodnim?

sobota, 27 lipca 2013

Róbmy swoje

„Patrzmy własnych naszych wad i ułomności, a nie troszczmy się o cudze. Dusze zbyt rozważne mają to do siebie, że byle co u innych je razi, a przecież nieraz właśnie od tych, z których się gorszymy, moglibyśmy się wiele nauczyć w rzeczach istotnie ważnych. Może w zewnętrznym ułożeniu i sposobie zachowania się z ludźmi mamy niejaką wyższość nad nimi, to rzecz mniejszej wagi, choć dobra sama w sobie. Ale nie upoważnia nas to jeszcze do żądania, by wszyscy tą samą co my drogą chodzili, ani tym bardziej do nauczania ich życia duchowego, kiedy może sami jeszcze nie wiemy, co to jest życie duchowe. Gorące pragnienia uświęcenia dusz są darem łaski Bożej, ale nieuważnie idąc za nimi, łatwo możemy w wielu rzeczach zbłądzić. Lepiej nam więc, siostry, trzymać się tego, co nam zaleca nasza Reguła, byśmy starały się zawsze żyć »w milczeniu i nadziei«. O duszach bliźnich będzie pamiętał Pan i my o nich nieustannie pamiętajmy w modlitwie, a tym sposobem przyniesiemy im pożytek, za łaską Pana, który niech będzie błogosławiony na wieki”.
Św. Teresa z Avili, Twierdza wewnętrzna III 2,13
Skupianie się na cudzych wadach i grzechach oraz nadmierną skłonność do napominania bliźnich Teresa uważa za jedną z głównych przypadłości ludzi, którzy znaleźli się w „trzecim mieszkaniu”, czyli regularnie pracują nad rozwijaniem życia duchowego i cnót. Napomnienia mające na celu unikanie tej wady regularnie powtarzają się w jej dziełach. Oczywiście, postawa ta jest niebezpiecznie bliska faryzeuszowi wywyższającemu się nad celnika. Rozbija ona jedność Kościoła i zamienia życie wspólnoty w piekło. Jako lekarstwo Teresa proponuje pokorę i zajęcie się wyłącznie poprawianiem siebie samego.
Jest prawdą, że Kościół łaciński boleśnie zeświecczał i potrzebuje głębokiej odnowy, rozumianej jako powrót do życia autentycznie chrześcijańskiego, normowanego zasadami postępowania wypróbowanymi przez wieki. To, co się w nim dzieje od kilkudziesięciu lat, naprawdę łudząco przypomina XVI-wieczną reformację protestancką. Tak jak wtedy, pierwsi na manowce podążają kapłani i zakonnicy, ciągnąc za sobą wiernych świeckich. Nie jest to nic nowego, takie epoki upadku występują w historii Kościoła endemicznie. I tak daleko nam do tego, co działo się choćby w wieku dziesiątym. Prawdziwa reforma jest konieczna i być może w planach Bożych jest, aby tym razem „wymusili” ją świeccy. Ale jest tylko jeden skuteczny i Boży sposób reformowania — taki, jaki podjęła Teresa, Ignacy czy, trzysta lat przed nimi, Dominik. Nie pouczać innych, nie szemrać, nie narzekać, tylko działać samemu, zaczynając od tego, co jest możliwe. Od małego dobra. Zmieniać siebie, zadawać sobie umartwienia i wyrzeczenia w intencji nawrócenia innych, ciężko pracować, godzinami modlić się. Świadczyć przykładem, a nie słowami. Verba volant, exempla trahunt.
Codziennie przekonuję się, że skuteczna jest tylko metoda osobistego wyrzeczenia, milczącego przykładu i wytężonej modlitwy, bo krytykowanie i napominanie po prostu nie działa, a jednocześnie, jak strasznie trudno jest faktycznie przejść od słów do czynów. O wiele łatwiej jest powiedzieć parę słów na temat czynów i namawiać innych do nawrócenia i gorliwości, niż wymagać od siebie samego i samemu walczyć z własną słabością, ociężałością i grzechem.

piątek, 19 lipca 2013

Niech żadna nie czyni drugiej wyrzutów

„Niech żadna siostra nie czyni drugiej wyrzutów z powodu uchybień, które by u niej dostrzegała. Gdyby były wielkie, niech jej sama z miłością zwróci uwagę, a jeśliby po trzech napomnieniach nie poprawiła się, niech powie o tym Matce Przeoryszy, nie mówiąc o tym żadnej innej siostrze. A ponieważ do zwracania uwagi na uchybienia są ustanowione zelatorki, niech się inne w to nie wdają, ale gdy coś widzą, niech się nad tym, co się dzieje, nie zatrzymują, i pomijając winy innych, zajmują swoimi. Niech się w to nie wtrącają, gdy któraś zaniedbuje swoje obowiązki, z wyjątkiem gdyby chodziło o rzecz ważną, w którym to przypadku są zobowiązane przestrzec, jak już powiedziano. Niech się bardzo starają, by się nie uniewinniać, jeśli nie zachodzi tego konieczność, a odniosą z tego wielką korzyść”.
Św. Teresa z Avili, Konstytucje, nr 29
Wydaje mi się, że ten tekst św. Teresy jest dobrym komentarzem do narzekań na papieża Franciszka, jakich od samego jego wyboru jest pełno w katolickim Internecie. Nie da się zastosować tych poleceń wprost, bo nie mamy przeoryszy i zelatorek; ale można to zrobić odpowiednio, wyciągając wniosek, czy zadaniem i obowiązkiem gorliwych, świeckich, szeregowych członków Kościoła katolickiego (z reguły bez wykształcenia teologicznego) jest publiczne krytykowanie za plecami (w języku teologii moralnej: obmowa) jego głowy. Rada „niech się inne w to nie wdają, ale gdy coś widzą, niech się nad tym, co się dzieje, nie zatrzymują, i pomijając winy innych, zajmują swoimi” pozostaje wciąż aktualna. Dla osób trzecich jest widoczne jak na dłoni, że u młodych krytyków do głosu dochodzi przede wszystkim brak pokory. Nie miłości (bo często ich oburzenie wynika właśnie z miłości do Kościoła, tylko nienależycie uformowanej), nawet nie miłosierdzia, lecz właśnie pokory: umiejętności niewtryniania wszędzie swego nosa i utrzymania języka za zębami. A także braku wiary: że zaniedbywanymi (nawet jeśli to prawda) obowiązkami zajmie się kompetentnie Duch Święty. Anonimowi Alkoholicy mają takie dobre powiedzenie: „Daj sobie spokój i pozwól Bogu”.
Jeśli zaś uchybienia papieża Franciszka dotyczą czyimś zdaniem kwestii tak istotnych, że nie może ich pozostawić w milczeniu, to niech zgodnie z Ewangelią i nakazem Doktor Kościoła zwróci mu uwagę w cztery oczy, wysyłając zaklejony list na odpowiedni adres w Watykanie (proszę pamiętać: „z miłością”!). Ale niech trzyma klasę i nie robi nie kończących wyrzutów i awantur, jak zdradzona kochanka z przedwojennego romansu dla kucharek albo alkoholik upijający się na smutno... Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Dobre miejsce

Po moim sobotnim wpisie pt. „Cierpienia młodego kapłana, czyli Breviarium a rebours” jeden z użytkowników FB napisał: „Tu się pożalę, że jako świecki też się czuję samotny: nie wiem, gdzie mam pójść na mszę, żeby kazanie wyszło dzieciom na dobre, nie wiem, gdzie dać na mszę, żeby była odprawiona tak, jak się panu Bogu podoba”. Prosił o informacje dotyczące m.in. Zakopanego. I dzisiaj wpadłam na takie dobre miejsce w Zakopanem: klasztor karmelitanek bosych przy ul. Kościelnej 8, bardzo blisko Starego Kościoła. Do dzisiaj trwała tam nowenna przed uroczystością Matki Boskiej Szkaplerznej, głównej opiekunki Zakonu Karmelitańskiego. Przeczytałam ogłoszenie w Starym Kościele i przyszłam.
Klasztor to właściwie duża bliźniacza willa. Nowa. Kaplica (cześć poza klauzurą) wielkości dużego pokoju w standardowym mieszkaniu, pełna ludzi. Stali jeszcze na zewnątrz. Wykończenie w drewnie, wszystko rzeźbione w stylu podhalańskim, freski w typie ikon przedstawiające święte Teresy i Jana od Krzyża. Ministrant w wieku lat ok. 12, w albie. Ksiądz około czterdziestki, w zupełnie przyzwoitym białym ornacie z haftowanymi emblematami maryjnymi i symbolami karmelitańskimi.
Pierwsze zaskoczenie: melodia części stałych mszy osnuta na motywach Bogurodzicy, czyli, było nie było, chorale najlepszego gatunku.
Drugie zaskoczenie: dobry śpiew sióstr, niezły technicznie i czerpiący z całego skarbca liturgicznej muzyki kościelnej: pieśni tradycyjne, posoborowe diecezjalne, z „Niepojętej Trójcy”, własne z karmelitańskimi tekstami. (Tym większe zaskoczenie, że w innym klasztorze karmelitanek bosych, w którym bywałam wcześniej, ze śpiewami było cieniutko — technicznie kiepskie, tylko najbardziej oklepana i mizerna muzycznie posoborówka, i wystrój tamtej kaplicy także był kiczowaty).
Trzecie zaskoczenie: chłopiec służący do mszy pochyla głowę na imię Jezus w Glorii, a także w Modlitwie Eucharystycznej: w odpowiednich miejscach na Jezus Chrystus, na imię Maryi i św. Bonawentury, patrona dnia.
Czwarte zaskoczenie: ksiądz śpiewający sporo części mszy, dobrym głosem i czysto.
Piąte zaskoczenie: kazanie na temat szkaplerza karmelitańskiego, pełne wiary, mówiące o owocach jego noszenia, które można uzyskać pod warunkiem życia w pobożności i czystości zgodnej ze stanem życia — rozumianej nie tylko seksualnie, lecz także jako całkowita czystość serca, czyli wolność od pychy. Bardzo karmelitańskie, pełne ognia Eliasza i pokory Jana od Krzyża.
Szóste zaskoczenie: ksiądz wykonujący wszystkie gesty liturgiczne powoli i z wielką nabożnością. Podczas podniesienia, małego podniesienia i błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem podczas nabożeństwa po mszy wpatrujący się uważnie w Hostię, a po komunii i przed schowaniem Najświętszego Sakramentu długo się jeszcze modlący. I to młody jeszcze facet, zdecydowanie „za przystojny” na księdza, kojarzący się raczej z „bolcami” z poprzedniego wpisu niż z autentyczną duchowością i pobożnością (wiem, że nie powinno się mieć uprzedzeń, ale „zbyt” przystojni księża zawsze budzą we mnie niepokój).
Siódme zaskoczenie: Komunia św. pod dwiema postaciami — także dla ludu!!! Mimo że z racji tłumu i wąskich przejść jej rozdzielanie zajęło chyba z kwadrans. Mistykom z Karmelu nie szkoda czasu na liturgię...
Nie wiem, kto celebruje u zakopiańskich karmelitanek bosych na co dzień. Być może siostry zaprosiły tego księdza z któregoś z dużych klasztorów karmelitańskich, na przykład Wadowic czy Krakowa, specjalnie na tę nowennę. Ale reszta, zapewne łącznie z ministrantem, jest miejscowa. I sądzę, że klasztor sióstr karmelitanek bosych w Zakopanem można poszukiwaczom pobożnie odprawianej liturgii polecić.

sobota, 13 lipca 2013

Cierpienia młodego kapłana, czyli Breviarium a rebours

Wczoraj na Facebooku przeczytałam smutną diagnozę aktualnej sytuacji duszpastersko-liturgicznej w polskim Kościele, tym smutniejszą, że celną i trafną. Jej autorem jest pewien młody ksiądz. Chcę ją nieco szerzej skomentować, więc przeklejam ją na „Myśli spod chustki”. Wypowiedź ta była odpowiedzią na pytanie świeckiego użytkownika:

Ja się zastanawiam najbardziej, czy ksiądz chcący działać, również liturgicznie, jak należy, jest w tym bardzo samotny. Czy tak wielu tego nie robi, bo ich nie obchodzi, czy może próbowali i dostali po łapach. (Pytam akurat przy Księdza wpisie, ale interesuje mnie ogólnie).

Ksiądz odpowiedział:

1. Nie wiem jak gdzie indziej, ale u mnie w diecezji — jest samotny, bo nikt nie widzi żadnych problemów (Wyszyński nas uratował; źle jest na Zachodzie a nie u nas; liturgia jest dla ludzi a nie dla księdza — proszę nie przedłużać śpiewając prefację; po co te palce łączysz, dziwaczysz i tyle; stare ornaty — ładne, ale po co; nowe, ładne ornaty — mamy stare (z PRL-u) więc po co nowe, II ME zapluta, pierwsza sama się zamyka od nieużywania.

W tej wypowiedzi uderzyło mnie poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez współbraci w kapłaństwie, a także zapewne świeckich (ale od nich nie oczekujemy takiej świadomości i wiedzy liturgicznej jak od kapłanów). Ciekawe „użycie” znanej roli kard. Wyszyńskiego w uratowaniu polskiego Kościoła przed całkowitym zniszczeniem sakralności i chrześcijańskiej głębi liturgii przed destrukcją z rąk posoborowych barbarzyńców z celebretami (bo nie w sutannach przecież), jak na Zachodzie, nie w celu pielęgnowania liturgii, lecz jej niszczenia. Zdanie „liturgia jest dla ludzi, a nie dla księdza” zdradza całkowitą nieznajomość podstawowego celu liturgii oraz, szerzej, istnienia człowieka i Kościoła, jaką jest oddawanie chwały Bogu (i to mówił ksiądz, a nie świecki, autor cytuje zarzuty swoich współbraci w kapłaństwie!), a także ewangelizacyjnej roli liturgii (wystarczy wspomnieć choćby św. Antoniego Pustelnika). Pośpiech, brak nastawienia na modlitwę i kontemplację, bylejakość, tumiwisizm, jakie wychodzą w zarzucie o „marnowanie” czasu ludzi z powodu śpiewania prefacji i wyboru o kilka minut dłuższej modlitwy eucharystycznej (przypominają mi się te wszystkie piękne frazy obu świętych Teres o błogosławionym marnowaniu swego czasu i życia dla Boga, za co On odpłaci stokrotnie). Zarzut dotyczący łączenia palców, pokazujący całkowite zapomnienie wielowiekowych zasad postępowania w ciągu jednego krótkiego czterdziestolecia od reformy liturgicznej; barbarzyństwo kulturowe i duchowe, nie tylko liturgiczne — i jak można się dziwić, że posoborowa reforma liturgiczna kojarzy mi się (w aspekcie barbarzyństwa i wytworzenia pustyni kulturowej) z rewolucją radziecką i wprowadzaniem komunizmu w Polsce. Tam też najbardziej uderzano w symboliczne gesty, dobry smak, zasady wychowania, stare przekazy kulturowe, cześć dla wyższych wartości — jednym słowem, piękno, wysoką kulturę i cywilizację. Musztardówka, gazeta i własne tłuste paluchy zamiast kryształowych kieliszków, adamaszkowych obrusów i srebrnych sztućców — czy nie obserwujemy tego na co dzień na mszach w tysiącach polskich kościołów? Oczywiście to metafora. Plastikowe ornaty z materiału na zasłonki z brzydkimi wzorami, diesle nawet zamiast paschału, styropianowe dekoracje, walka z czymkolwiek przeznaczonym do kultu Bożego, co nie jest najtańsze i najbardziej przaśne („Łamie ubóstwo!!!”), podczas gdy na dobre samochody, luksusowe wyposażenie budynków do celów pozakultowych oraz obfite i wykwintne jedzenie nikomu (prawie) w Kościele pieniędzy nie żal... Jeden z fejsbukowiczów napisał, że na Śląsku, jeśli ocalały jakieś piękne stare szaty liturgiczne i przedmioty kultu, to tylko dzięki samozaparciu miejskich konserwatorów zabytków, bo proboszczowie z zapałem niszczyli wszystko. Pomyślmy, jaką mentalność i wiarę musieli mieć ci proboszczowie, żeby to robić. I zastanówmy się, kiedy zostali uformowani: po soborze czy raczej przed?

2. Wielu nie dba jak powinni o liturgię bo jej nie rozumie, nie umie, nie uczy się, nie ma na to czasu, nie chce. Powodów jest milion. Przede wszystkim w seminarium mamy bardzo kiepskie wykłady z liturgiki, niestety...

Tutaj autor zwraca uwagę na rzecz bardzo ważną. Nie można pozostawić punktu 1 bez komentarza z punktu 2 (to jest moim zdaniem podstawowy błąd ideowy inicjatyw w rodzaju Kronika Novus Ordo, mimo niewątpliwych zalet). „Barbarzyńcy” z celebretami czy bez są nieczuli na piękno, kontemplację i sacrum w liturgii, na jej głęboką istotę po prostu, bo tak zostali uformowani. Świeccy przez kapłanów, kapłani przez starszych kapłanów. Trzeba o nich myśleć z wielką miłością i współczuciem, płakać nad nimi jak św. Dominik i krzyczeć do Boga o ich nawrócenie. Nie mam wątpliwości, że cała reforma posoborowa (i wiele aktualnie prowadzonych „reform” w Kościele polskim czy na Zachodzie) wynika z całkowitego zeświecczenia duchowego ich protagonistów, czyli po prostu utraty żywej wiary. W efekcie, nawet jeśli zamiary mieli dobre, to skutki są równie błogosławione, jak gdyby za reformowanie Kościoła wzięli się Katarzyna Wiśniewska, Dominika Wielowieyska, Tomasz Lis i Magdalena Środa. Kościół jest przede wszystkim rzeczywistością nie ręką ludzką uczynioną, nawet jeśli jak wierzchołek góry lodowej z wierzchu widoczna jest tylko ludzka i społeczna instytucja. I jeśli do zmieniania Kościoła stosuje się wytyczne i metody rodem z teorii zarządzania organizacją, psychologii społecznej oraz marketingu i public relations, to skutkiem będzie zredukowanie go do jeszcze jednego NGO-su w rodzaju stowarzyszenia miłośników motocykli czy koła soroptymistek. W dużej mierze udało się to już hierarchii zrobić, zwłaszcza na Zachodzie, lecz także i w Polsce. Ale nie wolno się załamywać; jak mawia niezrównany ojciec Marek Pieńkowski, „nigdy nie można tracić nadziei, że Duch Święty jednak działa w Kościele”. Nie z takich terminów przy Bożych auxiliach Kościół już zdołał się podnieść.

3. Wielu nie widzi sensu studiować głębiej liturgii, na zasadzie mam odprawić to odprawię, potem mam ważniejsze rzeczy do roboty (ksiądz ma być duszpasterzem młodzieży i katechetą, a nie liturgiem).

Ta uwaga dotyczy rzeczy zupełnie fundamentalnej, która moim zdaniem stoi u źródeł kryzysu katolicyzmu w Polsce. Sprowadzenie roli Kościoła do duszpasterstwa młodzieży. Po pierwsze, sakrament bierzmowania staje się sakramentem ostatniego namaszczenia eklezjalnego. Po drugie, duszpasterstwo bez podstaw liturgicznych i ascetycznych staje się kościelnym domem kultury i świetlicą środowiskową. Kościół polski zużywa olbrzymią część swoich zasobów ludzkich i materialnych na duszpasterstwo młodzieży, ale długofalowe efekty są zupełnie mizerne. Żywa wiara dorosłych utrzymuje się tylko w ruchach oddolnie animowanych przez świeckich, którzy za to dostają często od hierarchii po tylnej części ciała, gdyż są z góry podejrzani ideologicznie i niemile widziani: neokatechumenat, tradsi, odnowa (ta ostatnia może najmniej, pewnie ze względu na skrajny emocjonalizm oraz zamiłowanie do gitar i sacro polo). A także w Rodzinie Radia Maryja (znienawidzonej i pogardzanej przez dużą część kleru i aktywnych katolików świeckich), parafialnych różach różańcowych, trzecich zakonach — czyli tych wszystkich przejawach tradycyjnej katolickiej pobożności, których mimo wieloletnich wysiłków postępowców nie udało się w Polsce całkowicie wyeliminować.
Nie ma wątpliwości, że w swej strategii długoterminowej Kościół polski nie zauważył upadku komunizmu. Za komuny duszpasterstwa były koniecznością, bo niemożliwe były jakiekolwiek działania zewnętrzne; natomiast od ponad dwudziestu lat są hamulcem blokującym ewangelizację szerokich mas zdechrystianizowanego społeczeństwa oraz formację dorosłych.

4. Zbyt małe zrozumienie ewangelizacyjnej roli liturgii — gitarka, uśmiech, żarciki, chwytliwe tekściki, bajerowanie dziewczątek wystarczy.

Kolejny poważny problem. Z wyjątkiem środowisk tradycjonalistycznych duszpasterstwo młodzieży to niemal wyłącznie duszpasterstwo młodzieży żeńskiej. W kontekście zlikwidowania wszelkich zewnętrznych barier oddzielających księdza od świeckich (sutanna, liczne zakazy kulturowe, czego nie wolno robić, obowiązujący sposób odnoszenia się do kapłana z szacunkiem, dystansem i jak do osoby starszej, niezależnie od jego wieku, itp.) duszpasterstwa są przez cały czas mniej lub bardziej podszyte zinternalizowaną seksualnością i stanowią towarzystwa adoracji młodego bolca (mniej lub bardziej chętnie przyjmującego te hołdy) przez tłum głodnych idola fanek. Naoglądałam się tego dość, wszędzie. Sprawę pogarsza kryzys ojcostwa i powszechne rozwody; do duszpasterstw trafiają setki dziewcząt zaburzonych, pozbawionych ojca, które w zastępstwie chcą się „powiesić” na księdzu, a wkrótce zaczynają na nim sprawdzać siłę rodzącej się kobiecości; jednocześnie po soborze przyjęto, niezgodnie z całą wielowiekową tradycją Kościoła, że do pracy z dziewczątkami należy posyłać jak najmłodszych księży. Znam dziesiątki kapłanów prowadzących duszpasterstwa, a tych, którzy potrafili zupełnie wyeliminować kontekst męsko-damski ze swoich relacji z „laseczkami”, nie wystarczyłoby na palce jednej ręki. Nawet jeśli umieją jakoś nie okazać tego samym zainteresowanym (w co wątpię, bo natura jest naturą, nawet u księdza), to wysłuchuję potem rozmarzonych zwierzeń ojców duszpasterzy w rodzaju: „Nawet nie wiesz, jakie piękne są teraz dziewczyny! Można odlecieć z zakonu, czy w habicie, czy bez!” I to nie od popaprańców wyświęconych przez pomyłkę, tylko od skądinąd dojrzałych, pracujących nad swoją świętością i gorliwie modlących się kapłanów. Okazja po prostu czyni złodzieja; a ciągłe przebywanie samotnego mężczyzny w zamkniętym gronie kilkunastu czy kilkudziesięciu dziewcząt w kryzysie rozwojowym, często niezaspokojonych emocjonalnie i z toksycznych rodzin, bez osób z zewnątrz, bez barier chroniących kapłaństwo przed nadmierną poufałością oraz bez kontekstu liturgicznego i ascetycznego musi poważnie go obciążać i wystawiać na pokusy. Oczywiście wytrwanie w takich pokusach w czystości będzie największą zasługą w niebie. Ale ilu nie wytrwa i popadnie w ciągłe grzechy seksualne choćby w myśli i wyobraźni, nawet jeśli nie „odleci” z zakonu czy kapłaństwa ani nie zrobi dziecka? I jakie są owoce takiej pracy duszpasterskiej? Takie, jakie widać. Panienki w końcu znajdują własnego chłopa, z salki kościelnej znikają, a wiary dzieciom nie przekazują, bo im jej nie przekazano.

5. Brak poczucia, że do ołtarza idę pod Golgotę — kiedyś pewien ksiądz na rekolekcjach wiedząc, że nie znoszę oklasków na liturgii, specjalnie na dziękczynienie kazał dzieciom klaskać i kątem oka patrzył jak zaciskam pięści (byłem jedyną osobą w kościele, która nie wstała i nie klaskała, a potem musiałem odpowiadać na pytania dzieci i młodzieży dlaczego).

Sprawę oklasków można pominąć, bo jest to tylko jeszcze jeden przejaw porewolucyjnego schamienia, o którym pisałam wyżej. Interesująca jest uwaga o Golgocie; tutaj można szukać wskazówki, gdzie kapłani — odmieńcy, tacy jak autor tej wypowiedzi, mogą szukać ratunku. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo; jeśli wybrało się Chrystusa, na pewno spotka się z prześladowaniami, jak i sam Chrystus się spotkał. I niczym nowym nie jest, że te wilki drapieżne są w samym Kościele, że z gorliwych kapłanów szydzą ich współbracia w kapłaństwie i przyjaciele — takie jest też stare doświadczenie Psalmisty i Sługi Jahwe. Synu, jeśli chcesz służyć Panu, przygotuj swoją duszę na doświadczenie. Niech ich pociechą będzie fakt, że skoro nie odbiorą swej nagrody w tym życiu, a odwrotnie, spotykają ich drwiny i niezrozumienie, to znajdą ją stokrotną w niebie, a Chrystus wraz ze swoją Matką nagrodzą ich za wytrwałe męstwo i dopełnianie własnych udręk dla dobra Kościoła. I polecam tym kapłanom wpatrywanie się w postaci świętej Teresy z Avili i Jana od Krzyża. Znajdą w tych pismach świętych, tak znienawidzonych i prześladowanych za próbę powrotu do obserwancji zakonnych przez własnych współbraci i współsiostry, wielką pociechę dla siebie.

6. Najnowsze tłumaczenie: FRANCISZEK TEGO NIE LUBI, NIE CHCE, NIE ROBI, NIE POTRZEBUJE, INACZEJ UCZY... szkoda, że Benedykta XVI tak nie zauważali i nie słuchali...

Fakt. Tu ciekawe jest to, że od kilkudziesięciu lat papież pełni w Kościele katolickim rolę idola i celebryty, którego się naśladuje zewnętrznie (zwłaszcza gdy to wygodne), zamiast realizować wydawane przez niego dokumenty i rzeczywiście na co dzień traktować jako przełożonego. Recepcja papieża, przynajmniej w Polsce od czasów Jana Pawła II, zeszła na poziom „Super Expressu” (kremówki, pióropusze, białe motocykle) i na tym poziomie się zatrzymuje — już na szczeblu biskupów. Rzeczywiście, w ostatnich latach Kościół katolicki ociera się o kult jednostki (do pop-wojtylianizmu doszedł pop-franciszkizm; tylko Benedykt był znienawidzony, bo jego osoba nie dawała się sprowadzić do poziomu niedzielnego dodatku do tabloidu, więc pozostawiał swego słuchacza bez żadnego sedatywu, w nieznośnej pustce stawianych wymagań i wzywania do nawrócenia); jego krytycy, czy to prawosławni i protestanccy, czy to ateistyczni, mają sporo racji, stawiając ten zarzut. Trzeba przemyśleć na nowo rolę papieża, jak i rolę kolegialności w Kościele. Słusznie powiedział mi ostatnio znajomy teolog, jeden z najwybitniejszych polskich tomistów, że na swoim roku szabatowym zamierza zająć się eklezjologią, bo jest ona obecnie w głębokim kryzysie.

7. Nieśmiertelne stwierdzenia: jest dobrze, po co kombinować/zmieniać; daj se spokój; szkoda czasu, ludzie i tak nic z tego nie rozumieją; są ważniejsze sprawy/problemy/kwestie; lefebrysta; przechodzisz już do Bractwa?

Dwie uwagi, bo reszta oczywista. Pierwsza: „ludzie” (czyli „względy duszpasterskie”) są najczęstszym wykrętem, stosowanym przez wypalonych i rozleniwiałych kapłanów jako wymówka, by nie dążyć wzwyż, nie patrzeć dalej, nie starać się bardziej. Druga: zarzut o lefebryzm. Od prawie roku, odkąd moje starania o mszę w rycie dominikańskim zrobiły się głośne, padam ze strony części środowiska dominikańskiego (z braćmi na czele) ofiarą burzy ataków, podejrzeń, zniesławień, z naczelnym zarzutem o lefebryzm. Jak to się dzieje, że większość duchowieństwa oraz tzw. otwarci katolicy spolegliwie odnoszą się do wszelkich rzeczywistych heretyków i schizmatyków (bracia protestanci, prawosławni itd.), a także innowierców i ateistów, i chcą z nimi gorliwie dialogować itd., a wobec lefebrystów, którzy uznają papieża i katolickie wyznanie wiary, a z nauczania ostatniego soboru odrzucają nie większy procent niż przeważająca część katolików (choć ma się rozumieć, z innego dokumentu — niektóre zapisy Dignitatis humanae, a nie Sacrosanctum concilium), zieją integralną nienawiścią i pogardą, której jako żywo z Ewangelią w żaden sposób nie da się pogodzić? Nie da i już? Natomiast w atakach na mnie zadziwia mnie to, że nikt z atakujących nawet mnie nie zapytał, jakie są moje PRAWDZIWE intencje i zamiary. ONI wiedzą. I z krzykiem potępiają, jak zwieziona z zakładów pracy tłuszcza w marcu ’68. A spotykam tych ludzi na co dzień i mają mojego maila.
Taka karma. Obserwanci i reformatorzy (jeśli przez reformę rozumieć równanie w górę, a nie w dół) nigdy nie mają łatwo. Jak powiedział wczoraj na kazaniu Andrzej Morka, owce mają być owcami i iść na prześladowania między wilki, bo taka jest ich rola, a wilki mają prawo być wilkami, bo to jest ich rola.
Pod omawianą wypowiedzią młodego kapłana pojawił się komentarz innego, z innej diecezji:

Dobrze wytłumaczone — niestety... A jeśli mogę się dołączyć, to »po łapach« również się dostaje... Największy absurd — obrywa ci się za to, że starasz się dbać o »szczyt i żródło«... :(

„Źródło i szczyt” to oczywiście aluzja do najbardziej (choć milcząco) kontestowanego dokumentu Soboru Watykańskiego II, Konstytucji o liturgii świętej Sacrosanctum concilium („Liturgia jest szczytem, do którego zmierza działalność Kościoła, i zarazem jest źródłem, z którego wypływa cała jego moc”). Wiem także od innych gorliwych kapłanów, którym na sercu leży pobożne i pełne czci sprawowanie liturgii, że odczuwają podobne osamotnienie i potępienie ze strony wiernych, a najbardziej innych kapłanów. Pomyślałam, że my, świeccy katolicy, powinniśmy ich wesprzeć jak Mojżesza, aby nie osłabły im ręce. Dołączmy ich do naszych modlitw, pamiętajmy o nich. Każdy z czytelników tego bloga z pewnością zna osobiście takich kapłanów. Niech żaden z nich nie zostanie bez naszego wsparcia modlitewnego i dobrego słowa. Okażmy im, że ich praca jest potrzebna i że świadomi wierni świeccy na takich właśnie kapłanów czekają. Człowiek ma tendencję skupiać się na złu. Mówmy o dobru. Potrzebne jest „Breviariuma rebours.

środa, 10 lipca 2013

Uzdrowienie: instrukcja obsługi

Jezus przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości... Idźcie i głoście: »Bliskie już jest królestwo niebieskie«. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie!
Mt 10,1.7-8
Nie rozumiem tych katolików, którzy atakują księdza Bashoborę jako szamana i oszusta, z tego powodu, że jeździ po świecie i modli się o uzdrowienia duchowe i fizyczne tysięcy ludzi. Ugandyjski kapłan wyraźnie podkreśla, że uzdrawia Jezus, a nie on. Nie wątpię też, że za jego wstawiennictwem takie uzdrowienia mogą się dokonywać. Dziwi mnie raczej co innego: powszechny w dzisiejszych czasach brak wiary, że Chrystus i łaska sakramentalna leczą. Z nieznanych przyczyn katolicy tak się zafiksowali na racjonalizmie i pozytywistycznej, oficjalnej medycynie, że zapomnieli, iż pierwszym Lekarzem jest zawsze Chrystus. Zupełnie jakby byli ateistami.
W rzeczywistości — jak przypomina dzisiejsza Ewangelia — Chrystus dał kolegium apostołów władzę wypędzania złych duchów (które często, także dzisiaj, sprowadzają choroby i niemoce, choćby w sferze psychiczno-emocjonalnej, ale ich skutki od razu przerzucają się na somatykę) oraz leczenia chorób fizycznych. I łaskę tę dziedziczą po nich wszyscy kapłani, którzy ważnie przyjęli sakrament święceń od biskupów posiadających sukcesję apostolską. W szczególnym stopniu, oczywiście, posiadają ją sami biskupi. Zapomnieliśmy, że tego właśnie — uzdrawiania każdej sfery człowieka — powinniśmy się od nich przede wszystkim domagać.
W tej sprawie mogę złożyć osobiste świadectwo. Z syndromu dorosłych dzieci alkoholików, i to silnie natężonego, wyciągnęła mnie nie terapia psychologiczna (która trwała krótko i zakończyła się zupełną porażką terapeutki: błędnym, pospiesznym zdiagnozowaniem mnie jako alkoholika), lecz łaska sakramentalna związana ze święceniami kapłańskimi i sakramentem spowiedzi. Widziałam wyraźnie przez cały czas spowiadania się u tego kapłana, że przez niego dokonuje się moje uzdrowienie. On też widział u mnie dobroczynne skutki każdej spowiedzi, swoich nauk i modlitwy za mnie. Przyznawał, że przekraczało to zupełnie jego ludzkie możliwości; były to wyłącznie cudowne owoce łaski Bożej działającej przez sakramenty (łącznie z kardiognozją). Co więcej, później okazało się, że „po ludzku” ten kapłan był co najmniej tak samo zaburzony i poraniony jak ja. Jego ludzkie niedostatki bardzo mnie poraniły, a potem sam musiał szukać pomocy. Ale uzdrowienie z syndromu DDA dokonało się — Mocą z Wysoka, której on był tylko narzędziem, kanałem.
Może też być tak, że określony człowiek, a tym bardziej kapłan, otrzymuje specjalny charyzmat uzdrawiania nie tylko duchowego i psychicznego, lecz także fizycznego (jako narzędzie mocy Bożej, ma się rozumieć). Jest to również zgodne z Pismem Świętym i nauką Kościoła katolickiego o charyzmatach. Jeśli mocą Chrystusa kapłan odpuszcza grzechy, to tym bardziej może zrobić coś łatwiejszego: uzdrowić ciało. „Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: »Odpuszczają ci się twoje grzechy«, czy też powiedzieć: »Wstań i chodź!«” Jeśli uzdrowienia są tak rzadkie, to tylko dlatego, że brakuje nam wiary. „I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich. Dziwił się też ich niedowiarstwu”.
O tym, że sakramenty uzdrawiają, mówi Kościół. I to nie tylko sakrament specjalnie w tym celu ustanowiony: namaszczenie chorych. Każde przyjęcie Eucharystii, sakramentu naszego zbawienia (a łacińskie salus oznacza zarówno zbawienie, jak i zdrowie), uzdrawia również fizycznie, a nie tylko duchowo. Święta Teresa z Avili wielokrotnie zaświadcza w swoich pismach, że za każdym razem po przyjęciu komunii św. czuła się znacznie zdrowsza fizycznie, a jej liczne przewlekłe choroby i cierpienia ustępowały. Takich świadectw jest mnóstwo. Potrzebna jest tylko pewność realności Świętych Tajemnic, gorąca miłość Boga i przyzwolenie na całkowite otwarcie się na Jego działanie.
Także „po ludzku” jest to wytłumaczalne: przecież każda choroba, czy to sfery somatycznej, czy to psychicznej, jest powiązana z rozstrojem ludzkiej natury wynikającym z grzechu pierworodnego i grzechów osobistych. Im bardziej się przebóstwiamy, upodabniamy do Chrystusa, tym bardziej zdrowiejemy — w każdym zakresie. Słabości ciała wynikające z jego materialnej natury, ze śmiercią na czele, pozostaną; ale nie będę już miały niszczycielskiego charakteru związanego z grzechem.
Paweł Milcarek napisał niedawno: „Fascynacja prymatem Liturgii, ambicja połączenia wiary i rozumu, dynamizm wiary przeżywanej charyzmatycznie — trzy żywe nurty polskiego katolicyzmu, o różnym zasięgu. Wiele zależy od tego, czy się kiedyś połączą i oczyszczą z tego, co jest w nich tylko ludzką pozą”. Rozkwit ruchu charyzmatycznego, koncentrującego się na uzdrawiającej i wyzwalającej mocy Boga, także w Kościele katolickim, jest niewątpliwie znakiem czasu. Istnieją zniekształcenia, wynikające z „ludzkiej pozy”. Ale charyzmatycy przypominają o tym, że każdy katolik może na co dzień doznawać od Jezusa pełnego, także fizycznego uzdrowienia.
Ps. Ten tekst jest również listem przewodnim do mojej pracy doktorskiej:)

Źródło: swiatlopana.com

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dotknięcie grozi śmiercią

Powiada Dawid: »Uznaję nieprawość moją«. Jeśli ja uznaję, Ty zapomnij. Nie sądźmy, iż jesteśmy doskonałymi i bez grzechu. Aby życie zasługiwało na pochwałę, prośmy o przebaczenie win. Ludzie zaś, którym brak nadziei, im mniej zwracają uwagę na własne grzechy, tym skwapliwiej wyszukują je u innych. A szukają nie po to, aby zło naprawić, ale by je potępiać. Ponieważ dla siebie nie znajdują usprawiedliwienia, gotowi są oskarżać drugich. Bynajmniej nie taki przykład modlitwy i zadośćuczynienia zaleca nam psalmista w słowach: »Uznaję bowiem nieprawość moją, a grzech mój jest zawsze przede mną«. Nie dociekał grzechów cudzych. Badał swoje sumienie, nie schlebiał, ale dogłębnie zastanawiał się nad sobą. Nie pobłażał sobie, dlatego miał podstawę, by prosić o wybaczenie”.
Św. Augustyn, Kazanie 19,2
Zaglądam co pewien czas na Facebooka i odnajduję na nim wciąż nowe bluzgi autorstwa bardzo pobożnych i katolickich autorów: na księdza Lemańskiego (za nieposłuszeństwo biskupowi Hoserowi), biskupa Hosera (za ukaranie księdza Lemańskiego), papieża Franciszka (za liturgiczny performance z kołem sterowym i nie wiadomo czym w roli feruli — to skandaliczne zachowanie papieża zupełnie uniemożliwiło wzburzonym pobożnym katolikom na nawiązanie kontaktu z tym, co papież przy okazji nauczał), ks. Bashoborę (za to, że jest szamanem), znowu biskupa Hosera (za to że pozwolił na rekolekcje ks. Bashobory), przeciwników rekolekcji ks. Bashobory (za to, że są przeciwnikami rekolekcji ks. Bashobory)...
A także metabluzgi, czyli wyrazy świętego oburzenia autorstwa pobożnych i katolickich oburzaczy na wyżej wymienione bluzgi pobożnych i katolickich bluzgaczy.
Jak to dobrze, że jest święty Augustyn.