sobota, 29 grudnia 2012

I ze świętym Dawidem, królem Izraela


Pierwotny Kościół czcił świadków wiary Starego Testamentu jako świętych na równi z męczennikami chrześcijańskimi. Prawosławie zachowało to do tej pory; kiedy zaczęłam chodzić do parafii prawosławnej na kurs malowania ikon, zaskoczyło mnie, że wielcy prorocy, tacy jak Eliasz, Izajasz, Jeremiasz czy król Dawid, malowani są niemal równie często jak święci Kościoła. Wielką, specjalną czcią w prawosławiu otaczany jest prorok Daniel — typ Chrystusa, kamień biez ruki odsieczen..., a w kalendarzu liturgicznym wyznaczone są nawet specjalne niedziele Ojców i Praojców, w które czci się jako świętych proroków Starego Testamentu i patriarchów Izraela.
W Kościele zachodnim na początku też tak było, jednak kult świętych Starego Przymierza nie przetrwał kolejnych reform liturgicznych, będących — poza wszystkim innym — także świadectwem i skutkiem coraz głębszego kiszenia się chrześcijaństwa łacińskiego we własnym sosie.
Święty król Dawid był czczony 29 grudnia. Jego kult liturgiczny został zlikwidowany w kalendarzu rzymskim w XII wieku (kiedy to zastąpiono go ni mniej, ni więcej, tylko królem Karolem Wielkim); w rycie karmelitańskim przetrwał najdłużej, bo aż do potrydenckiej reformy liturgicznej papieża Piusa V (lata 70. XVI wieku). Świadkiem kresu tego kultu jest  święta Teresa z Avila, Doktor Kościoła, która osobiście czciła świętego króla Dawida i w swoich pismach ubolewała nad zlikwidowaniem tradycyjnego rytu i kalendarza karmelitańskiego.
Piszę o tym wszystkim, bo właśnie dzisiaj na mszy konwentualnej w krakowskiej bazylice dominikanów ojciec Aleksander Koza wymienił podczas Modlitwy Eucharystycznej nie tylko świętego Tomasza Becketa, którego wspomnienie przypada w obecnym kalendarzu liturgicznym, lecz także „świętego Dawida, króla Izraela”. Jestem mu za to bardzo wdzięczna i tą drogą składam podziękowania.
Święty Tomasz Becket, biskup i męczennik, bardzo porządny święty, który odważył się przeciwstawić samowoli władcy (tak jak nasz święty Stanisław) i poniósł za to śmierć, jest czczony pod dzisiejszą datą również w aktualnie obowiązującym kalendarzu rytu dominikańskiego. Ale w kalendarzu tym — w odróżnieniu od obecnego kalendarza rzymskiego — zachował się jako rodzynek jeden, jedyny kult świętych starotestamentowych! Jest to memoria (wspomnienie) świętych Machabeuszy, bojowników i męczenników o zachowanie wiary Izraela w czasach okrutnego króla Antiocha Epifanesa (złośliwie przezywanego Epimanesem — szalonym), który w połowie II wieku przed Chrystusem chciał zetrzeć tak wiarę w Jedynego Objawionego Boga, jak i cały lud Izraela z powierzchni ziemi. Oni jedni ostali się w liturgii łacińskiej z całego długiego szeregu świętych Starego Testamentu. Zgodnie z prawem możemy ten kalendarz stosować i gdy nadejdzie dzień 1 sierpnia, kiedy to przypada memoria Sanctorum Machabaeorum, martyrum, na pewno ich w jakiś sposób uczcimy.
A na razie pamiętajmy o czcigodnych świętych Starego Przymierza: Abrahamie, Izaaku, Jakubie, Mojżeszu, Dawidzie, Eliaszu, Elizeuszu, Izajaszu, Jeremiaszu, Ezechielu, Danielu, Machabeuszach — bez których nie byłoby wcielenia Syna Bożego i naszego odkupienia. Oni także są w niebie i orędują za nami. Nasi przodkowie ich czcili, o czym świadczą dokumenty pisane i ikonografia (nie trzeba daleko szukać, piękna figura króla Dawida z cytrą znajduje się w krakowskiej Bazylice Mariackiej) — i my także możemy dzisiaj podtrzymywać ich kult.

Na ilustracji: fresk z monasteru Veljusa w Macedonii, przedstawiający św. króla Dawida.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Od nas zależy, czy będzie tutaj muzeum

Źródło: Dominikanie Kraków
Na niedzielnej mszy konwentualnej 16 grudnia odbyła się piękna i historyczna uroczystość — nie jest to wcale określenie na wyrost. Przeor dominikanów krakowskich poświęcił krzyż, który stanie na szczycie sygnaturki na dachu bazyliki Świętej Trójcy, a także metalową kulę i przedmioty, które zostaną do niej włożone na świadectwo dla przyszłych pokoleń. O takich wydarzeniach czyta się w książkach...
Trwa gruntowny remont dachu bazyliki i przy tej okazji otwarto podobną kulę, zamontowaną 149 lat temu, podczas odbudowy naszego kościoła po strasznym pożarze Krakowa, jaki strawił go w 1850 roku. Był rok 1863, trwało Powstanie Styczniowe, o czym nie zaniedbano wspomnieć w piśmie dla potomnych (czyli nas), a nasz bezcenny kościół o mało nie został utracony na zawsze. Po pożarze dobiły go dwie katastrofy budowlane, a w końcu doszło do tego, że władze chciały go oddać jezuitom... A jednak mimo wielkich trudności materialnych i kolejnych ciosów losu mała wówczas garstka krakowskich dominikanów zdołała go dla nas ocalić! A relacji z tego wydarzenia słuchało się jak opisu odbudowy świątyni z Księgi proroka Aggeusza...
Spełniliśmy prośbę naszych przodków sprzed 150 lat, którym zawdzięczamy miejsce, gdzie możemy się dzisiaj modlić: ówczesnych braci dominikanów, prezydenta miasta, arystokratów finansujących odbudowę, mistrzów kamieniarskich, stolarskich i kotlarskich. Modliliśmy się o ich zbawienie. Gdy przeor czytał kolejne nazwiska i funkcje, a my powtarzaliśmy modlitwę za ich dusze, w szczelnie wypełnionym kościele było cicho jak makiem zasiał. Ci wszyscy ludzie, o których wcześniej nigdy nawet nie słyszałam, nagle jakby zmaterializowali się wśród nas, obecni i bliscy...
Ojciec Paweł mówił w kazaniu o wielu wzruszających rzeczach, ale jedna z nich poruszyła mnie szczególnie: Tak jak tamtym ludziom, ich wierze i postawie zawdzięczamy, że mamy się dzisiaj gdzie modlić, tak od nas samych, od naszego postępowania i naszej wiary zależy, czy za dwieście czy ileś lat, gdy kula na sygnaturce po raz kolejny zostanie otwarta, w bazylice na Stolarskiej będzie muzeum, czy też nasi przyszli bracia i siostry w wierze będą się nadal w niej modlić. Od nas zależy, czy przekażemy im wiarę...
Aż poczułam zimno przy kręgosłupie. Nigdy wcześniej o tym nie myślałam. To jest temat na rachunek sumienia w tym ostatnim tygodniu oczekiwania na przyjście Pana. Czy ja czuję się odpowiedzialna za tych ludzi, którzy nadejdą po mnie? Czy żyję tak, że oni pozostaną chrześcijanami?

Zdjęcia przedmiotów włożonych do kuli w 1863 roku znajdują się w fotogalerii na stronie klasztoru krakowskiego.

piątek, 30 listopada 2012

Święty Andrzej Pierwszy Powołany

Dzisiaj obchodzimy święto Pierwszego Powołanego (pod tym tytułem, Первозванный, jest on czczony w Kościołach tradycji wschodniej), Apostoła Andrzeja, brata świętego Piotra. W naszej tradycji święty ten, gorąco miłowany na Wschodzie, został trochę odstawiony na boczny tor; mówi się o nim znacznie mniej niż o świętym Piotrze, Jakubie czy Janie. Niesłusznie, bo z jego postacią wiąże się bardzo ważna symbolika: to on przyprowadził do Jezusa swego brata Piotra, on jako pierwszy rozpoznał Pana i nie poprzestał na tym, lecz zaraz „znalazł brata swego Szymona i rzekł do niego: »Znaleźliśmy Mesjasza« — to znaczy: Chrystusa, i przyprowadził go do Jezusa”. Dlatego Andrzej jest patronem wszystkich, którzy głoszą Słowo; i dzisiaj warto pamiętać, że nie chodzi tu tylko o księży, zakonników czy katechetów, lecz o każdego, kto spotkał Chrystusa i wierzy, że również jego zadaniem jest głosić Pana i przyprowadzać do Niego swoich braci.
Dla mnie dzisiejszy dzień jest świąteczny także dlatego, że święty Andrzej Apostoł jest patronem jednego z moich znajomych dominikanów, ojca doktora Andrzeja Morki, dzięki któremu ten blog się narodził. Nie byłoby „Myśli spod chustki”, gdyby nie nasze długie dyskusje o tym, co nas w Kościele raduje, a co boli, jakie jest nasze powołanie i kim powinni dzisiaj być dominikanie, komu i jak powinni głosić, by jak najwierniej upodabniać się tu i teraz do założycieli Zakonu: świętego Ojca Dominika i pierwszych braci. To po gorącej dyskusji z nim, nieco ponad rok temu, mój umysł tak buzował, że musiałam, po prostu musiałam napisać i opublikować pierwszy tekst, „Czy księża są przyczyną sekularyzacji i co z tego wynika?”. Tak właśnie powstały „Myśli spod chustki”. I w wielu innych tekstach także znajduje się wkład intelektualny Andrzeja; „Myśli spod chustki” są faktycznie „Myślami spod chustki i mantolety”.
Dzisiaj Andrzej powiedział ważne kazanie, w którym precyzyjnie i brutalnie, jak cięciem skalpela, przypomniał, że dominikanie — jakkolwiek mogą się cieszyć, że ludzie do nich przychodzą i ich słuchają — powinni pamiętać, że są powołani przede wszystkim do głoszenia tym, którzy nie są przekonani, którzy sami do nich nie przychodzą. Bracia muszą do nich wyjść, szukać ich. Nie mogą poprzestać na tych, którzy już są przekonani. I przed Zakonem stoi dzisiaj zadanie znalezienia nowych form pracy, które będą skierowane do tych, których dopiero trzeba przekonać do Chrystusa.
Podobnie pisałam kilka miesięcy temu w tekście „W dalszym ciągu nie przestawałem nalegać”, i nietrudno się domyślić, kto wniósł do niego ten wkład.
Andrzej jest patronem jeszcze jednej cechy mojego myślenia o Kościele i szerzej o życiu. Mówił dzisiaj: „Spotkanie Jezusa z Andrzejem i Piotrem odbywa się na brzegu jeziora. To miejsce jest ważne; brzeg jest miejscem, gdzie spotyka się woda i ziemia; a zawsze, gdy spotykają się dwie różne rzeczywistości: woda i ziemia, dwie kultury, dwa sposoby myślenia, dwie religie, dzieje się coś ciekawego”. W moim myśleniu jestem wierna także tej zasadzie; jako katoliczka przyjaźnię się z prawosławnymi, jako Polka z Rosjanami i Ukraińcami, jako NOM-istka promuję stary ryt.
Polecam kontakt z myślą Andrzeja; warto przyjść na głoszone przez niego rekolekcje i konferencje, przeczytać jego książkę („Doświadczenie Boga w Gułagu”) i artykuły. Ta myśl odświeża, nawraca, prowadzi do głębi i dojrzałości, otwiera przestrzeń.
Andrzeju, niech Pan Cię dalej prowadzi na Twoich dominikańskich drogach; bądź podobny do swego ojca Dominika w gorliwości, inteligencji i współczuciu, prowadź innych do Pana, pokazuj nowe drogi myślenia, nastawaj w porę i nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Z modlitwą i wdzięcznością!

czwartek, 8 listopada 2012

„Myśli spod chustki” popierają chustki :)

A właściwie mantyle. Proszę obejrzeć:


Okazuje się, że Brazylii istnieje specjalny serwis internetowy, w którym można zamówić prześliczne koronkowe tradycyjne chustki do kościoła, czyli dawne mantyle: Véus - Modelos disponíveis.


Czuję, że zajmę się promowaniem w Polsce nowej mody. Przecież to naprawdę jest cool, takie zakładanie chustki przy wejściu do kościoła. A jak dobrze w niej wyglądam :) Chłopaki świetnie się bawią swoimi humerałami, cingulami, dalmatykami, kapami i wszelkimi innymi ciuszkami liturgicznymi, to ja też coś mam do założenia na liturgię, a co!
Moje chustki, które noszę już od kilkunastu miesięcy, mają inne źródło kulturowe: pochodzą z obszaru słowiańskiego chrześcijaństwa wschodniego i z reguły kupuję je w Kijowie (na przykład w Ławrze Kijowsko-Peczerskiej). Ale te tradycyjne koronki z obszaru Europy i Ameryki Łacińskiej także są prześliczne i z pewnością będą świetnie pasowały do gotyckich murów bazyliki Świętej Trójcy :)

piątek, 2 listopada 2012

Żegnam was, godziny minione


Żegnam cię, mój świecie wesoły,
Już idę w śmiertelne popioły;
Rwie się życia przędza, śmierć mnie w grób zapędza,
                             Bije pierwsza godzina.

Żegnam was, rodzice kochani,
Znajomi, krewni i poddani:
Za łaskę dziękuję, z opieki kwituję,
                             Bije druga godzina.

Żegnam was, mili przyjaciele,
Mnie pod głaz czas grobowy ściele:
Już śmiertelne oczy sen wieczny zamroczy,
                             Bije trzecia godzina.

Żegnam was, królowie, książęta,
Cieszcie się w swém szczęściu, panięta:
Już służyć nie mogę, wybieram się w drogę,
                             Bije czwarta godzina.

Żegnam was, mitry i korony,
Czekajcie swoich rządców, trony:
Ja w progi grobowe zniżać muszę głowę,
                             Bije piąta godzina.

Żegnam was, pozostali słudzy,
Tak moi, jako téż i drudzy:
Idę w śmierci ślady, bez waszéj parady,
                             Bije szósta godzina.

Żegnam was, przepyszne pokoje,
Już w wasze nie wnijdę podwoje:
Już czas méj żałobie dał gabinet w grobie,
                             Bije siódma godzina.

Żegnam was, pozostałe stroje,
Już o was bynajmniéj nie stoję:
Mól będzie posłanie, robak kołdrą stanie,
                             Bije ósma godzina.

Żegnam was, wszystkie elementa,
Żywioły, powietrzne ptaszęta:
Już was nie obaczę, w dół grobowy skaczę,
                             Bije dziewiąta godzina.

Żegnam was, niebieskie planety,
Do swojej dążyć muszę mety:
Innym przyświecajcie, mnie dokonać dajcie,
                             Bije dziesiąta godzina.

Żegnam was, najmilsze zabawy,
Wewnętrzne, powierzchowne sprawy:
Już nie wolno będzie, jeść, pić na urzędzie,
                             Bije jedenasta godzina.

Żegnam was, godziny minione,
Mementa i dni upłynione:
Już zegar wychodzi, index nie zawodzi,
Do wiecznego spania śmierć duszę wygania,
                             Bije dwunasta godzina. Amen.

                                   (Zbiór pieśni nabożnych katolickich 
                                   do użytku kościelnego i domowego
                                                          Pelplin 1871)

wtorek, 9 października 2012

Kobieta niezwykła

Mam wśród znajomych stryjecznego wnuka Marii Okońskiej, jednej z największych Polek i kobiet Kościoła XX wieku. Najbliższej współpracownicy kard. Stefana Wyszyńskiego, trwającej przy nim, gdy zawodzili nawet współbracia w kapłaństwie, i wykonującej dla niego najbardziej dyskretne misje, których nie odważał się powierzyć oficjalnym współpracownikom. Bojowniczki Powstania Warszawskiego i więźniarki stalinowskiej. Założycielki „Ósemek”, które pobiły na głowę wszelkie filmowe „aniołki Charliego” itp. Kobiety tak szalonej, że podczas przesłuchania u „Krwawej Luny” — Julii Brystygierowej — zaczęła ją nawracać, będąc pewna, że również w niej musi być ukryte dobro, a na pożegnanie serdecznie ją całując. I rzeczywiście, ponieważ ludzie najczęściej zachowują się tak, jak po nich oczekujemy, wydobyła z „Krwawej Luny” dobro.
Dzieło życia pani Okońskiej jest dzisiaj aktualne nie mniej niż 60 lat temu; dziś pokazuje ono wielką rolę kobiet w Kościele i jest najlepszą odtrutką na „feministyczne teolożki” żądające dla siebie władzy nad wiernymi i święceń kapłańskich.
Ta niezwykła kobieta nadal żyje, Bogu dzięki; zajmuje się pielęgnowaniem dziedzictwa Prymasa Tysiąclecia i pisaniem wspomnień. Pierwszy tom, pod tytułem „Przez Maryję wszystko dla Boga”, ukazał się w wydawnictwie Soli Deo w 2008 roku. Wykorzystując okazję, za pośrednictwem znajomego poprosiłam panią Okońską o osobistą dedykację i dzisiaj nadszedł szczęśliwy dzień, kiedy książka z dedykacją wreszcie wróciła. Ba, i to z jaką dedykacją! Nikt mi nigdy takiej nie napisał. Kobieta, Która Nie Rozmienia Się Na Drobne I Trafia W Sedno.
Jeśli siły pani Okońskiej dopiszą, przyjedzie pod koniec października do Krakowa na noc czuwania i będę mogła spotkać ją osobiście :)

wtorek, 2 października 2012

Kolejna Msza w rycie dominikańskim i nowy konkurs

Jako samozwańczy promotor rytu dominikańskiego (dominikanie mają sporo urzędów o nazwie „promotor czegoś tam”) zajmuję się głównie przypominaniem i poganianiem. Nigdy nie było marzeniem mojego życia zostanie brygadzistą, nadzorcą niewolników czy kapo w obozie koncentracyjnym, więc odczuwam z tego powodu frustrację, ale gdy machina organizacyjna się gdzieś zacina, trzeba ją popychać. Teraz właśnie przez ostatnie dwie doby zajmowałam się ściganiem osoby, która miała celeriter dostarczyć pewną informację pilnie potrzebną do przygotowania mszalików na sobotnią celebrację, ale rozpłynęła się we mgle. Nec locus ubi Troia.
Kiedy zawiadomiłam o tym kolegów organizujących razem ze mną te msze, jeden z nich (dość często padający ofiarą mojego niewdzięcznego officium) napisał z wyraźną satysfakcją: „Duszenie zazwyczaj przynosi skutki wprost przeciwne do zamierzonych :)”. Zraniona do głębi, opracowałam godny respons. Brzmi on tak:
Videtur quod. Nemo audiatur turpitudinem suam propriam allegans. Ambulat unusquisque post pravitatem cordis sui mali ut me non audiat; desperavimus post cogitationes enim nostras ibimus et unusquisque pravitatem cordis sui mali faciemus.
Sed contra. Pacta sunt servanda. Verumtamen oculis tuis considerabis et retributionem peccatorum videbis.
Respondeo. Volentis non fit iniuria. Vos enim in libertatem vocati estis fratres tantum ne libertatem in occasionem detis carnis sed per caritatem servite invicem.
Aby tak wspaniałe dzieło nie zmarnowało się wskutek jego ulotnego charakteru, publikuję go tutaj i ogłaszam konkurs, w którym nagrodą tradycyjnie będzie dobre piwo (dobre, tzn. nie z koncernowej komputerowej masówki, tylko wytworzone tradycyjną metodą w jednym z niszowych browarów). Proszę o przetłumaczenie i zidentyfikowanie wszystkich cytatów i aluzji literackich.
Jednocześnie serdecznie zapraszam na wspomnianą już sobotnią celebrację. Będzie to uprzywilejowana Msza wotywna o różańcu Najświętszej Marii Panny, istniejąca tylko w rycie dominikańskim i nie znana w ogóle rytowi rzymskiemu. Celebracja: o. Wojciech Gołaski OP. Przewodzenie śpiewowi chorałowemu: Marcin Bornus Szczyciński i bracia dominikanie z Kolegium Filozoficzno-Teologicznego dominikanów w Krakowie. Patronat: Dominikański Ośrodek Liturgiczny. Miejsce i czas: kościół św. Idziego, ul. Grodzka, Kraków, sobota 6 października, godz. 15.30.
Kolejna taka Msza zostanie odprawiona za trzy tygodnie, 27 października, także w kościele św. Idziego o godz. 15.30. Będziemy się wtedy modlić w intencji misji dominikańskich i świętować rozpoczęcie Roku Wiary ogłoszonego przez papieża Benedykta XVI. Przybywajcie!
Ps. Dziękujemy dzisiaj szczególnie za opiekę naszym świętym Aniołom Stróżom.

poniedziałek, 17 września 2012

Rewolucjonista

Dominikanie zdecydowanie należą do tych, którzy wiedzą i mają; ale warto pamiętać, że zakon ten to nie tylko jajogłowi intelektualiści, sławni artyści, papieże i kardynałowie, choć to oni najmocniej błyszczeli w historii. Trwa także (choć nie do końca wiem, czy zasłużyli się tu sami dominikanie, czy związani z nimi świeccy) pamięć o dominikanach, którzy wiedzieli, że ci, którzy wiedzą i mają, mają być dla tych, którzy nie wiedzą i nie mają. Dzisiaj obchodzimy wspomnienie jednego z nich, świętego Jana Macíasa: troszczącego się o ubogich i wykluczonych, pokornie znoszącego przykrości od swoich błyszczących, inteligentnych i wykształconych współbraci, którzy rozumieli mniej od niego.
W homilii kanonizacyjnej papież Paweł VI mówił:
„Jan Macías jest wspaniałym i wymownym świadkiem ewangelicznego ubóstwa: jako mały sierota z otrzymywanej drobnej zapłaty pastuszka wspomaga biednych — »swoich braci«, dzieląc ich wiarę; jako wygnaniec, gdy naśladując swego patrona, świętego Jana Chrzciciela, nie szuka jak inni bogactw, ale pragnie tylko tego, aby się spełniła wola Boża; jako służący w oberży i starszy pasterz hojnie rozdaje swą miłość ubogim, ucząc ich modlitwy; jako zakonnik wypełnia swoje śluby, najwyższy dowód miłości względem Boga i bliźniego: »dla siebie nie szuka niczego, jak tylko Boga«. W celi furtiana łączy intensywne życie modlitwy i pokuty z niesieniem pomocy i dostarczaniem pożywienia dla mnóstwa biednych; sam odmawia sobie pokarmu, aby zaspokoić głód łaknących”.

Dzisiaj, po kompromitacji komunizmu i teologii wyzwolenia, postrzeganie chrześcijaństwa w kluczu rewolucji, jak i samo słowo rewolucja, są zupełnie skompromitowane. Jednak jeśli sięgniemy do źródłosłowu tego terminu (ponownie ukształtować), to czy chrześcijaństwo nie jest, nie ma być rewolucją? Czy nie zapowiada rewolucji ewangeliczny kantyk Maryi, który uwielbia Boga za to, że „strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych, głodnych nasycił dobrami, a bogatych z niczym odprawił”? Czy nie jest rewolucją pierwsza warstwa ewangelicznych błogosławieństw, która — jak twierdzą naprawdę mądrzy i kompetentni bibliści — brzmiała początkowo „Błogosławieni ubodzy, albowiem do nich należy królestwo niebieskie..., błogosławieni, którzy łakną i pragną, albowiem będą nasyceni”? Tę pierwotną wersję zachowała Ewangelia Łukasza, wraz z ostrzeżeniami „biada” dla zadowolonych, sytych i bogatych, podczas gdy wspólnota chrześcijan, w której w latach 70–80. I wieku redagowana była Ewangelia Mateusza, mieszkająca zapewne w bogatej Antiochii Syryjskiej, już wówczas tak wrosła w uwarunkowania tego świata, że do oryginalnego tekstu dodano wstawki mające nadać mu bardziej duchowy charakter i pozbawić go jego trudnego do zaakceptowania radykalizmu. (Więcej na ten temat: świetny nowy komentarz egzegetyczny ks. A. Paciorka do Ewangelii św. Mateusza, wydany przez wydawnictwo paulistów).
Rewolucja staje się złem, zaczyna niszczyć i zabijać, gdy sięga po środki tego świata: władzę i przemoc. Dopóki posługuje się środkami takimi, jakich używali prorocy, Chrystus, Maryja i Jan Macías, jest w porządku. To jest prawdziwa rewolucja. Chrześcijanie są do niej zobowiązani; w przeciwnym razie stają się solą, która utraciła swój smak.
Tak się składa, że akurat dzisiaj bracia studenci polskiej prowincji dominikanów oraz ich wychowawcy i profesorzy rozpoczęli nowy rok akademicki. Trudno o lepszego patrona tego dnia. Niech św. Jan Macías, który sam zapewne w najlepszym razie najwyżej umiał czytać, prosi teraz za swoich młodszych, wykształconych współbraci, by zawsze pamiętali, że studium intelektualne, wielki przywilej i obowiązek dominikanów, prowadzi na manowce, jeśli nie poprzedzają go modlitwa i miłosierdzie. Dopiero w tym towarzystwie wiedza zamienia się w mądrość.
Nie można tutaj nie wspomnieć subtelnego intelektualisty i doktora Kościoła, św. Jana od Krzyża, który swoją drogę na górę Karmel rozpoczął od małego prowincjonalnego szpitalika, w którym pracował całymi dniami jako pielęgniarz chorych i bezdomnych.
Skoro cytowałam już homilię kanonizacyjną papieża, składającego hołd prostemu i niewykształconemu św. Janowi, niech na koniec przemówi jeszcze ówczesny (1975) generał zakonu, brat Vincent de Couesnongle:
„Niewątpliwie to swoje święte życie, życie miłości ku biednym, mógłby przeżywać gdziekolwiek i kiedykolwiek. Jednak on stał się świętym właśnie w tym małym światku ludzi wykorzenionych, ludzi najbiedniejszych. I to właśnie nas dzisiaj uderza. [...] Braterska miłość to nie jest jakiś luksus, na który mogą sobie pozwolić mający czas, pieniądze i odpowiednie dyspozycje. [...] Świat doskonale sprawiedliwy, z najwspanialszym nawet prawodawstwem, świat, w którym prawa każdej jednostki będą zabezpieczone, może jeszcze być światem zimnym, bez duszy i nadziei, ponieważ jest bez miłości. Sama sprawiedliwość może stać się nieludzka i żadne prawa społeczne nie mogą zrodzić miłości. [...] Przesłanie Jana Macíasa nie ma więc charakteru jedynie społecznego: jest bowiem w pierwszym rzędzie teologalne. [...] Przez swoje miłosierdzie względem ubogich objawił w swoim stuleciu prawdziwe imię Boga biednym Ameryki, którzy nie wiedzieli, że »Bóg jest miłością«”.

Proszę Was po przeczytaniu tych słów o zapoznanie się z wpisem wczorajszym, gdyż jest tam mowa o kimś, kto potrzebuje konkretnej pomocy materialnej tutaj i teraz. Fortuna kołem się toczy i ci, co w dawnych wiekach byli bogaci i pomagali innym, dzisiaj nierzadko stają się w dosłownym znaczeniu słowa ubogimi, którzy potrzebują naszego wsparcia, aby przetrwać. W tym wypadku chodzi konkretnie o siostry benedyktynki ze Staniątek. Kiedy na blogu „dowalam dominikanom” czy szerzej klerowi, tekst czytają setki ludzi i spotykam się z pochwałami. Gdy piszę o czymś pozytywnym albo o tym, że komu trzeba pomóc, jest cisza, a statystyka wykazuje, że na tekst weszło kilkanaście czy najwyżej 30 osób. Coś tu jest nie tak.
Proszę także o modlitwę o pokój w Syrii. Tam, gdzie rozwijały się pierwsze wspólnoty chrześcijan, gdzie nawrócił się święty Paweł i powstała Ewangelia Mateusza, dzisiaj giną ludzie, a my milczymy. Codziennie czekam na mszy na wspomnienie w modlitwie powszechnej o Syrii i codziennie się rozczarowuję.

niedziela, 16 września 2012

Koncert Jacka Hałasa na rzecz Staniątek

W kościele sióstr benedyktynek w Staniątkach wystąpił dziś z koncertem na rzecz ratowania zabytkowego klasztoru Jacek Hałas, wybitny artysta i muzyk, specjalizujący się w starodawnych pieśniach dziadowskich.
Z towarzyszeniem liry korbowej, drumli i akordeonu Jacek zaśpiewał wiele najbardziej znanych pieśni ze swego repertuaru, m.in. „Zegar bije”, „Pieśń o św. Zofii”. Wstęp na koncert był wolny, siostry jedynie zbierały dobrowolne datki; niestety mimo szerokiej reklamy (m.in. „Dziennik Polski”, Facebook, strona gminy Niepołomice, pobliskie kościoły), ładnej pogody i znanego nazwiska artysty przyszło naprawdę niewiele osób i nie wiem, czy siostrom udało się uzbierać chociaż na jedną tonę węgla; myślę, że krakusi — zwłaszcza ci aspirujący do kultury wysokiej oraz interesujący się muzyką dawną i tradycyjną — powinni się po prostu wstydzić. Opactwo w Staniątkach naprawdę potrzebuje naszej pomocy; kilkanaście sióstr nie jest w stanie zdobyć we własnym zakresie środków na remont bezcennego zabytku, który jest w tak złym stanie, że przez dziurawy dach do zabytkowych wnętrz leje się woda.
Najbliższy koncert na rzecz ratowania Staniątek odbędzie się 11 listopada; wystąpi krakowski oktet muzyki dawnej Octava. Rozpowszechniajcie to zaproszenie, a najlepiej przyjedźcie na koncert i ofiarujcie siostrom, co możecie.
Zapraszam także niezależnie od koncertów do przyjazdu do Staniątek, pięknie położonych na skraju Puszczy Niepołomickiej, i zwiedzenia kościoła klasztornego z cudownym obrazem Matki Bożej Bolesnej i pięknym wyposażeniem, w tym freskami Andrzeja Radwańskiego. Najlepiej w niedzielę; po mszach otwarty jest nie tylko kościół, lecz także małe muzeum klasztorne z cennymi eksponatami (gotyckie rzeźby i księgi liturgiczne, barokowe szaty liturgiczne, monstrancje, kielichy, są też niespodzianki i ciekawostki, o których dowiedzą się ci, którzy tam przyjadą).
Mieszkam w pobliżu klasztoru w Staniątkach, właśnie ze względu na jego bliskość osiedliliśmy się z mężem w tym, a nie innym miejscu. Los sióstr i klasztoru jest mi bardzo bliski i proszę was gorąco o włączenie się w akcję na rzecz jego ratowania. Nie wszyscy są w sytuacji pozwalającej na ofiarowanie pieniędzy; ale każdy może się w tej sprawie modlić i przekazywać informacje o akcji kolejnym osobom.
Przydatne linki:
Strona klasztoru w Staniątkach
(na stronie podany jest numer konta bankowego i kto może, niech uczyni z tej informacji właściwy użytek)
Strona Jacka i Alicji Hałasów
Strona akcji „Ratujmy Staniątki” na Facebooku
Nowenna i litania do Matki Bożej Bolesnej ze Staniątek
(niezawodny środek specjalny)











Fot. Artur Krupiński

niedziela, 2 września 2012

Unanimitas, czyli Papież i ja ;)

He he, znowu napisałam coś na blogu, a kilkanaście godzin później przeczytałam, że podobnie wypowiedział się papież Benedykt lub któryś z jego współpracowników. Ostatnio dotyczyło to klęczenia („Powracał do przyklękania jak do szczególnej sztuki i służby”, „Powracał do przyklękania: follow-up”), a tym razem chodzi o wątek przestrzegania przepisów liturgicznych i kanonicznych, poruszony w tekście „Nie wolno tworzyć »dziejów bez dziejów«”. Proszę szczególnie zwrócić uwagę na wytłuszczone słowa. Może Watykan zrobi mnie kiedyś jakimś konsultorem albo przynajmniej sekretarką :)

Kard. Burke: nowa ewangelizacja z poszanowaniem prawa
2012-08-31

Powszechna nieznajomość i nieprzestrzeganie prawa kanonicznego wyrządziły Kościołowi wiele szkód. Nowa ewangelizacja nie może się zatem obejść bez przywrócenia kościelnemu prawu jego należytej roli — uważa kard. Raymond Burke, prefekt watykańskiego Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej. Zabrał on głos na kongresie kanonistów, który odbył się w stolicy Kenii Nairobi. Przypomniał, że jako student i młody ksiądz sam był świadkiem powszechnego odrzucenia prawa kanonicznego w Kościele w imię złego rozumienia Soboru. Samo istnienie kodeksu uważano za przedawnione i niemożliwe do pogodzenia z duszpasterstwem — mówił kard. Burke. W jego przekonaniu negatywne konsekwencje takiej postawy do dziś przejawiają się w różnych dziedzinach życia kościelnego: w liturgii, katechizacji czy życiu zakonnym.

Lekceważenie prawa w znaczącej mierze przyczyniło się również do skandali seksualnych wśród duchowieństwa. Kościół był przygotowany na takie przypadki, posiadał dobre procedury prawne, wystarczyło je zastosować — podkreślił pochodzący ze Stanów Zjednoczonych hierarcha. Przypomniał, że przed lekceważeniem kościelnego prawa bezskutecznie przestrzegał już Paweł VI, pokazując, że postawa taka nie ma nic wspólnego z Soborem. Dziś odrodzenie Kościoła dzięki nowej ewangelizacji musi też z konieczności przywrócić szacunek dla prawa kanonicznego. W pierwszym rzędzie powinno to dotyczyć norm liturgicznych, ponieważ chronią one to, co w Kościele najświętsze — powiedział prefekt Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej na kongresie kanonistów w Nairobi.


Cyt. za Sanctus.pl.

Przy okazji polecam artykuł z kategorii „przeczytać koniecznie”: o niezwykłej, a niestety zapomnianej postaci abp. Antoniego Baraniaka, sekretarza kardynałów Hlonda i Wyszyńskiego, jego heroicznej postawie w stalinowskiej katowni, która uratowała polski Kościół, i osobistej świętości. To prawda — abp Baraniak w pełni zasługuje na proces beatyfikacyjny, jak mówi jeden ze świadków jego życia, wypowiadający się w artykule: Przewodnik Katolicki z sierpnia 2012, „Wierny towarzysz w cierpieniu”.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Nie wolno tworzyć „dziejów bez dziejów”

„Dziś, po dziesięciu wiekach nie możemy rozpocząć budowania w »czystym polu«. Polska bowiem ma wspaniałą przeszłość, ma swoje dzieje, kulturę, literaturę, sztukę, rzeźbę. Musimy więc nieustannie nawiązywać do przeszłości! Naród bez przeszłości jest godny współczucia. Naród, który nie może nawiązać do dziejów, który nie może wypowiedzieć się zgodnie ze swoją własną duchowością — jest narodem niewolniczym. Naród, który odcina się od historii, który się jej wstydzi, który wychowuje młode pokolenie bez powiązań historycznych — to naród renegatów! Taki naród skazuje się dobrowolnie na śmierć, podcina korzenie własnego istnienia”.

„Nie wolno tworzyć »dziejów bez dziejów«; nie wolno zapomnieć o tysiącleciu naszej ojczystej i chrześcijańskiej drogi; nie wolno sprowadzać narodu na poziom »zaczynania od początku«, jak gdyby tu, w Polsce, dotąd nic wartościowego się nie działo; nie wolno milczeć, gdy na ostatni plan w wychowaniu młodego pokolenia spycha się kulturę rodzimą, jej literaturę i sztukę, jej wypróbowaną moralność chrześcijańską oraz związek Polski z Kościołem rzymskim i z przyniesionymi do Polski wartościami Ewangelii, Krzyża i mocy nadprzyrodzonych”.

Te słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego, wygłoszone w 1972 i 1977 roku, odnoszą się bezpośrednio do odcinania społeczeństwa, przez komunistyczne władze okresu PRL, od tysiącletniej historii Polski i jej związków z chrześcijaństwem. Nieoczekiwanie dzisiaj stają się równie aktualne jak wtedy, gdy zostały wypowiedziane; Polską znowu rządzą ludzie, którzy usiłują oderwać młodzież od historii, literatury i kultury polskiej, aby wyprodukować nowego, internacjonalnego i wykorzenionego, a więc podatnego na socjotechnikę człowieka.
Jednak mi te słowa Prymasa Tysiąclecia kojarzą się z czymś jeszcze. Przeczytajcie je, proszę, jeszcze raz, zamieniając słowa „naród” i „Polska” na „Kościół”... Niektórzy czytelnicy będą mi to mieli zapewne za złe, ale szczerze się przyznam, że operacja wprowadzenia nowej mszy i zakazania starej, a przede wszystkim związana z nią tabuizacja tematu i zbiorowa amnezja, jako żywo przypominają mi czasy, w których Polska zaczynała się w lipcu 1944 razem z Manifestem PKWN, a o AK i II Rzeczpospolitej nie wolno było wspominać, chyba że najwyżej z dyżurnymi etykietkami „zaplutych karłów reakcji” i „krwawych rządów sanacyjnych”. Urodziłam się w tym samym roku, w którym promulgowany został mszał Pawła VI. Tymczasem o tym, że kiedyś była jakaś inna msza, dowiedziałam się grubo po zakończeniu studiów teologicznych! Kiedy w książkach historycznych oglądałam ilustracje przedstawiające mszę w dawnych czasach, dziwiło mnie, dlaczego wszystko tak inaczej wygląda. Wystarczyło 20 lat, aby dokonać zupełnej amputacji pamięci. A ja nie byłam całkiem oddzielona od Kościoła: chodziłam na religię i byłam w oazie. I kiedy teraz obserwuję, jak przeciwnicy „uwolnienia” starej mszy zwalczają mnie i innych jej zwolenników na Facebooku czy w osobistych rozmowach, jakich używają argumentów, jak uciekają od tematu, stosując proste zaprzeczanie, etykietowanie, projekcje, przypisywanie złych intencji, odwracanie kota ogonem, agresywne ataki ad personam i inne techniki świetnie mi znane z manipulacyjnych zachowań alkoholików, nie mogę uwolnić się od widma tej propagandy historycznej i wymuszonej amnezji z czasów komuny. Pamiętam ją doskonale z dzieciństwa.

Skojarzenia te nie są zupełnie nieuzasadnione, gdyż czym historia jest dla narodu, tym liturgia dla Kościoła. Liturgia jest pamiątką, anamnezą dziejów naszego zbawienia; i jest szkołą wiary zgodnie z zasadą „lex orandi lex credendi”. Jaka liturgia, taki Kościół. Jeśli nagle chirurgicznym cięciem odcinamy sobie 1500 lat historii, przeskakując do mitycznej II-wiecznej „mszy Justyna Męczennika” i równie mitycznej „anafory Hipolita” (polecam świetny tekst o. Macieja Zachary pt. „O tym, że II Modlitwa eucharystyczna NIE JEST najstarszą modlitwą jaką mamy”), to pozbawiamy Kościół jego dziejów, z których czerpie soki na przyszłość. Dlatego, nawiasem mówiąc, nie wierzę w powodzenie wysiłków moich przyjaciół z Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, którzy usiłują naprawiać NOM. Może jestem starym zrzędzącym mamutem, czy też karłem z piosenki tria Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński:
„Tej księgi do końca już czytać nie muszę
Choć większa ode mnie i ledwo w połowie
Ogromne oburącz przewracam arkusze —
Ostatnią stronicę bez trudu dopowiem.
By przyszłość dokładnie przewidzieć, wystarczy
Znad kart podnieść wzrok i popatrzeć wam w twarze.
Nic dla was nie musi oznaczać mój starczy
Wzrok z twarzy od dziecka zmarszczonej...”

...ale przez cały czas odczuwam wrażenie, że naprawianie NOM-u przypomina reformowanie socjalizmu. Stawiam hipotezę, że jedno i drugie jest nienaprawialne, bo zostało wykoncypowane za biurkiem i wprowadzone sztucznie, z pogwałceniem procedur i zasad (to oczywiście aluzja do braku legalnego umocowania komisji Bugniniego). Byłam świadkiem tamtych prób ratowania PRL-u; w końcu nie dało się już dłużej udawać, że to działa, i doczekaliśmy Okrągłego Stołu, czerwca 1989 i wyprowadzenia sztandaru. Teraz zaś, ukradkiem kręcąc wąsa, przyglądam się spod przymrużonych powiek, jak to będzie z NOM-em. Czy komukolwiek uda się przekonać duchowieństwo, uformowane przez pokolenie rewolucjonistów kościelnego ’68 roku w duchu wyrzucania mszałów i szat liturgicznych, wyzwalania się z „przestarzałych” pobożnościowych zwyczajów i likwidowania zasad i przepisów, że należy przestrzegać Ogólnego Wprowadzenia do Mszału Rzymskiego, zaleceń papieskich i biskupich, przepisów liturgicznych czy kanonicznych? Trzymam kciuki za Ośrodek Liturgiczny :)
A my tymczasem po cichutku prowadzimy tajne komplety (www.rytdominikanski.pl) i robimy kolejne celebracje. W ten sposób, naśladując organizatorów wielkiej akcji społecznej „Przywracamy lekcje historii do szkół!”, przywracamy Kościołowi jego wielowiekową liturgię i tym samym jego historię. Na Festiwalu „Pieśń naszych korzeni” codziennie celebrowane były msze w rycie dominikańskim (zapraszam do przeczytania relacji). Mimo fatalnej pory (powiedzmy sobie szczerze, że siódma rano to środek nocy, zwłaszcza gdy zabawy festiwalowe trwają do trzeciej) we mszach uczestniczyło po kilkadziesiąt osób. Przychodził na nie opat tyniecki, ojciec Bernard Sawicki, z braćmi, a także pewien cysters. Przychodzili znani śpiewacy i organizatorzy festiwalu. Nie zjawił się tylko nikt z Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego ani (poza jednym klerykiem) licznie obecnych na festiwalu dominikanów... Przykro :(

I nie jest to, co robimy, żadnym wprowadzaniem podziałów i niszczeniem jedności, jak zdaje się nam zarzucać opat Sawicki na blogu festiwalowym. Odsyłam tu do jednego z koryfeuszy posoborowej teologii, Hansa Ursa von Balthasara i jego książki „Prawda jest symfoniczna”. Jest w niej zawarte bardzo interesujące rozróżnienie między jednością i jednolitością. Balthasar pokazał, że jednolitość wcale nie jest wymarzona w Kościele, a jedność wcale nie wymaga jednolitości. Ma tego świadomość także Sobór Watykański II (o czym świadczą zapisy Konstytucji o liturgii Sacrosanctum concilium) i papież Benedykt XVI, apelujący o zachowywanie i pielęgnowanie czcigodnych starych rytów własnych. Przecież nawet reforma liturgiczna po Soborze Trydenckim, mimo silnego centralizmu i ujednolicania, pozostawiła tradycyjne ryty zakonne i lokalne!
Warto o tym wszystkim pamiętać, tak samo jak o ponurych konsekwencjach kulturowego, religijnego i narodowego glajszachtowania, które pod czerwonymi, brunatnymi i wszelkimi innymi sztandarami zaciążyło na całym wieku XX, odbierając ludziom ich tożsamość — w imię „jedności” narodowej, państwowej, kościelnej... Bo w rzeczywistości to właśnie dzięki pielęgnowaniu różnorodnych tradycji kulturowych, religijnych, narodowych buduje się jedność. Naprawdę mogą ją czuć tylko ludzie, którym nie odbiera się ich tożsamości i wolności.
A zwolennikom jedności pojmowanej jako jednolitość dedykuję nieśmiertelną piosenkę Kabaretu Salon Niezależnych pt. „Sejm” z 1976 roku — szczególnie przedostatnią zwrotkę :)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Święty Jacek i demitologizatorzy

Dominikański Ośrodek Liturgiczny, który zresztą bardzo cenię i lubię, rozpoczął świętowanie uroczystości świętego Jacka od zamieszczenia archiwalnego artykułu pewnego znanego polskiego autora dominikańskiego, tłumaczącego średniowieczne relacje o cudach dokonanych przez świętego Jacka w kluczu symbolicznym. Zaczyna od zdania:
„Opisy tego rodzaju nigdy nie są czystą relacją historyczną, przede wszystkim [podkreślenie moje] wyrażają liczne treści symboliczne”.
A dalej wszystko tłumaczy. Zatem cudowne przejście przez rzekę jest odwołaniem do biblijnego chodzenia Jezusa po wodzie, uratowany tonący jechał na koniu, bo woda była symbolem złych sił, a koń próżności itd., itp.
Przypomniało mi się od razu dzieło niejakiego Jean-Baptiste’a Pérèsa, który w celu ośmieszenia książki osiemnastowiecznego racjonalisty udowadniającego, że Jezus Chrystus nie istniał, lecz był postacią symboliczną, produktem mitu solarnego, skutecznie i naukowo udowodnił, że Napoleon także nigdy nie istniał; był jedynie symbolem przechodzenia słońca po nieboskłonie. Pan Pérès inteligentnie i starannie to uzasadnił, powołując się na znaczenie imion samego Napoleona i jego matki Letycji, symboliczną liczbę 12 marszałków, trzech sióstr i czterech braci, z których trzech było królami, dwóch braci i jednego syna, szczegóły różnych opisywanych czynów... i tłumacząc wszystko w kluczu symboli. Wszystko grało :D Było to w roku 1827, kilka lat po śmierci cesarza Francuzów. Zapraszam do poczytania, jest to dzieło wprost artystyczne:
Comme quoi Napoléon n’a jamais existé (po francusku)
How Napoleon Never Existed (po angielsku)

Wizerunek św. Jacka z bazyliki pod jego wezwaniem w ChicagoOpis życia i cudów dokonanych przez świętego Jacka (De vita et miraculis sancti Iacchonis) został opracowany przez lektora Stanisława z Krakowa w połowie XIV wieku dla potrzeb przygotowywanego procesu kanonizacyjnego Świętego. Było to niecałe sto lat po śmierci Jacka. Lektor Stanisław korzystał z różnych źródeł, w tym starannie przygotowanego spisu jego cudów. Kult Jacka, który był wielkim cudotwórcą i był bardzo kochany przez krakowian, zaczął się natychmiast po jego śmierci; i bracia bez zwłoki zaczęli przygotowywać materiały potrzebne do starań o jego kanonizację. Powołano „biuro cudów” i zaapelowano o zgłaszanie się świadków. Zgłaszający się musieli podawać konkretne okoliczności (miejsce, data, stan zdrowia itp.) cudów oraz nazwiska naocznych świadków. Wszystko to robiono z zachowaniem ówczesnych zwyczajów prawnych — jak w przypadku zeznań protokołowanych w procesie. Dbano o wiarygodność, bo wiedziano, że będzie ona sprawdzana przez Stolicę Apostolską i od niej zależy, czy papież ogłosi dekret o kanonizacji.
Wiem o tym wszystkim tak dobrze z rewelacyjnej książki pt. „Święty Jacek Odrowąż. Studia i źródła”, wydanej z okazji obchodów 750-lecia śmierci świętego Jacka w 2007 roku. Zawiera ona „Żywot” autorstwa lektora Stanisława oraz dodatkowe cuda spisane w XV wieku, inne materiały źródłowe związane ze świętym Jackiem i jego kultem, a także opracowania omawiające i weryfikujące wiarygodność tych źródeł. Jest wśród nich artykuł Raymonda J. Loenertza OP pt. „Żywot świętego Jacka” autorstwa lektora Stanisława jako źródło historyczne, relacjonujący wyniki szczegółowych badań autora nad powstaniem, zawartością i wiarygodnością tego dzieła. Dołączona jest też Nota do artykułu Raymonda J. Loenertza pióra Tomasza Gałuszki OP, świetnego historyka młodego pokolenia i koordynatora obchodów 750-lecia, zdająca sprawę z późniejszych badań naukowych nad „Żywotem”.
Do „Żywotu” dołączone są liczne przypisy. Historyk Maciej Zdanek bardzo się natrudził nad ich opracowaniem i starał się sprostować występujące czasem błędy faktograficzne oraz zidentyfikować wszelkie nazwiska bohaterów i świadków relacji o cudach, jakie tylko udało mu się znaleźć w innych źródłach tego okresu. Okazuje się, że wiele z tych osób było ówczesnymi VIP-ami: wysokim klerem, urzędnikami książęcymi, bogatymi mieszczanami, panami ziemskimi itd.
Warto zapoznać się z tą pasjonującą i przygotowaną na najwyższym poziomie naukowym (mogę to ocenić, bo sama jestem historykiem) książką pokazującą dużą wartość historyczną „Żywotu” św. Jacka oraz naświetlającą ciekawe dzieje starań o jego kanonizację. Pozwoli to każdemu na wyrobienie sobie samodzielnej opinii o wiarygodności przekazanych nam przez tradycję pisemną wiadomości o założycielu polskich dominikanów.
Jako ilustrację tego artykułu wybrałam przedstawienie świętego Jacka z ołtarza głównego bazyliki pod jego wezwaniem znajdującej się w Chicago. Stanowi ona centrum duszpasterstwa Polonii w tym mieście, a co ciekawe, posługują tam nie dominikanie, lecz ojcowie zmartwychwstańcy i siostry Misjonarki Chrystusa Króla. Jest to wspaniałe świadectwo powszechności kultu naszego wspaniałego świętego i bardzo się cieszę, że dowiedziałam się o tym właśnie dzisiaj, świętując jego uroczystość. Będzie trzeba się dowiedzieć, skąd wybór tego, a nie innego patrona chicagowskiej bazyliki.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Wieści Jackowe i inne dominikańskie

Obraz św. Jacka w kaplicy św. Jacka w kościele dominikanów w SandomierzuObraz św. Jacka w kaplicy św. Jacka w kościele dominikanów w Sandomierzu — jedno z najstarszych znanych przedstawień Świętego

Już w najbliższy piątek obchodzimy wspomnienie, a w bazylice św. Trójcy w Krakowie uroczystość, świętego Jacka Odrowąża, pierwszego polskiego dominikanina, przyjętego do zakonu przez samego Ojca Dominika, apostoła Europy Wschodniej i potężnego cudotwórcy wrażliwego na ludzką biedę. I jednego z nielicznych polskich świętych, którzy są czczeni na całym świecie. Zapraszam do świętowania — ci, co nawiedzą pobożnie grób świętego Jacka w Krakowie, mogą uzyskać odpust zupełny pod zwykłymi warunkami, a wszyscy bez wyjątku mogą powierzyć naszemu wielkiemu Świętemu swoje sprawy, odmawiając triduum i litanię. Na stronie www.rytdominikanski.pl zamieściliśmy także uroczy przedwojenny biogramik Świętego.
Mam też dobre wieści dotyczące celebracji Mszy w rycie dominikańskim. Msze takie będą w tym roku po raz pierwszy odprawiane na Festiwalu „Pieśń Naszych Korzeni” w Jarosławiu, i to codziennie od poniedziałku do soboty! Celebransem będzie ojciec Wojtek Gołaski OP z Tallina. W czwartek i piątek Msze te zostaną odprawione jako Msze festiwalowe zamiast Mszy NOM, po jutrzni (ok. 8.45 lub 9.00), i przynajmniej jedna lub obie w formie missa cantata (tej samej, którą odprawialiśmy w Krakowie 1 lipca tego roku); w pozostałe zaś dni będzie Msza czytana o godz. 7.00. Śpiew na niektórych mszach czytanych poprowadzi sam Adam Strug! Wszystkie celebracje w Opactwie. Gorąco zapraszam do przyjechania na Festiwal — w tym roku szczególnie uroczysty z racji jubileuszu 20-lecia festiwalu; odbędą się koncerty wykonawców najwyższej światowej klasy: Sequentia, Micrologus, Jordi Savall, Byzantion... Dołączam linki do mszaliku do rytu dominikańskiego, przygotowanego przez naszego ceremoniarza z Inicjatywy „Coetus Fidelium”. Można go wydrukować jako broszurę i używać zarówno na mszach czytanych, jak i śpiewanych:
Kolorowy:
http://rytdominikanski.pl/wp-content/uploads/2012/08/mszalikdom-czerwony.pdf
Czarno-biały:
http://rytdominikanski.pl/wp-content/uploads/2012/08/mszalikdom-czarnobialy.pdf

sobota, 11 sierpnia 2012

Powracał do przyklękania: follow-up

Po ostatnim artykule poświęconym modlitwie świętego Dominika pojawiły się wypowiedzi, o których warto tu wspomnieć. Mianowicie temat klęczenia, który poruszyłam rano, w południe podjął franciszkański celebrans u krakowskich dominikanów, a po południu sam papież Benedykt XVI. To się nazywa być trendy :)

W Krakowie istnieje uświęcona kilkusetletnia tradycja, zgodnie z którą celebransi w niektórych kościołach zakonnych „wymieniają się miejscami” w najważniejsze kościelne święta. I tak na świętego Dominika główną mszę odprawia u nas franciszkanin, na odpust świętej Trójcy cysters, kiedy indziej karmelita itd. Z kolei dominikanin zawsze odprawia u franciszkanów w uroczystość św. Franciszka itd. Bardzo piękna tradycja. Zatem w czwartek przyszedł do nas młody ojciec Norbert, franciszkanin, i powiedział długie i mocne kazanie o potrzebie nawrócenia się. A w kazaniu zawarł anegdoty, które z pamięci cytuję:
Do księdza robiącego coś w kościele podszedł człowiek, niewierzący, i zapytał:
- Czy wy wierzycie, że hostia i wino stają się ciałem i krwią Chrystusa?
- Tak, wierzymy.
- A czy wierzycie, że Chrystus jest Bogiem?
- Tak, wierzymy.
- A czy wierzycie, że przyjmując komunię, spożywacie naprawdę ciało i krew Boga?
- Oczywiście, że wierzymy.
A na to ten człowiek:
- To kłamstwo. Gdybyście naprawdę w to wierzyli, to byście na kolanach się poruszali od samych drzwi kościoła.

Przy okazji druga anegdota:
Samolot był miotany bardzo silnymi turbulencjami. Przerażeni pasażerowie wysłali księdza do kabiny pilotów, żeby się dowiedział, co się dzieje. Piloci mu powiedzieli: „To straszne. Giniemy. Nic się już nie da zrobić. Niech ksiądz się modli i prosi o cud, bo tylko cud może nas uratować”. Ksiądz wrócił do kabiny pasażerskiej i powtórzył słowa pilotów, ale z niewielką modyfikacją: „To straszne. Giniemy. Nic się już nie da zrobić”.

Cóż, czasami tak bywa. Zawodowcom nierzadko trudniej jest zachować fascynację swoją specjalnością i uczucie do niej niż amatorom. Także specjalistom od Pana Boga. Nawiasem mówiąc, słowo amator nie oznaczało dawniej dyletanta, laika (kolejny znaczący trop językowy...), lecz miłośnika. Przecież łacińskie amo oznacza kochać, amator to ten, który kocha!

A po południu papież Benedykt poświęcił świętemu Dominikowi całą katechezę, nazywając go mistrzem modlitwy i zwracając uwagę na znaczenie odpowiednich postaw ciała:
Drodzy przyjaciele, św. Dominik przypomina nam, że u podstaw świadectwa wiary, jakie każdy chrześcijanin powinien dawać w rodzinie, w miejscu pracy, w zaangażowaniu społecznym, a także w chwilach relaksu, znajduje się modlitwa; jedynie nieustanna więź z Bogiem daje nam siłę do intensywnego przeżywania wszystkich wydarzeń, szczególnie tych najbardziej trudnych. Ten święty przypomina nam także o znaczeniu zewnętrznych postaw w naszej modlitwie. Postawa klęcząca, stojąc przed Panem, wpatrywanie się w krucyfiks, zatrzymywanie się i skupienie w milczeniu nie są czymś drugorzędnym, ale pomagają nam wewnętrznie stanąć całą naszą osobą przed Bogiem. Chciałbym raz jeszcze zwrócić uwagę, że dla naszego życia duchowego konieczne jest znalezienie codziennie chwil, zwłaszcza w czasie wakacji, na rozmowę z Bogiem. Będzie to również sposób niesienia pomocy ludziom, którzy są nam bliscy, aby weszli oni na świetlistą drogę obecności Boga, która niesie pokój i miłość, i której wszyscy potrzebujemy w codzienności.

Całość katechezy można przeczytać tutaj.

Ps. Czy ktoś z Was zna dobry polski odpowiednik angielskiego terminu follow-up?

środa, 8 sierpnia 2012

Powracał do przyklękania jak do szczególnej sztuki i służby

Czwarty sposób modlitwy św. DominikaNowoczesny, posoborowy katolik rzadko kiedy klęczy. Wie przecież, że jako chrześcijanin jest członkiem wspólnoty świętych (por. np. Ef 1,1. 15. 18) i ma wysoką godność jako dziecko Boże. Jeśli ma szeroką erudycję, powołuje się na ryt ambrozjański, gdzie starożytnym zwyczajem w niedzielę się nie klęka. Dlatego komunię przyjmuje zawsze na stojąco, czasem także do ręki, żeby nie czuć upokorzenia jako bierny przedmiot działań kapłana, który sam wkłada mu komunikant do ust, a po przyjęciu komunii nigdy nie modli się na klęcząco, lecz zawsze na siedząco. Do takich postaw ciała jest też zachęcany przez nowe przepisy liturgiczne i decyzje biskupów. Jeśli zaś ma poczucie misji, niesie kaganek oświaty maluczkim, których zniewolone umysły tkwią nadal w przestarzałych, poniżających zwyczajach i pojęciach przedsoborowych.
Jakież współczucie, zadziwienie, przestrach i niechęć muszą się rodzić w jego współczesnym i otwartym serduszku, gdy czyta o zwyczajach modlitewnych świętego Dominika Guzmana, patrona dnia dzisiejszego. Starożytne dziełko „Dziewięć sposobów modlitwy świętego Dominika” jest dostępne w Internecie i nowoczesny katolik, być może czciciel świętego Kaznodziei, przeczyta w nim z przerażeniem, że jego idol spędzał całe godziny na klęczkach, kłaniał się nisko za każdym razem, gdy przechodził koło ołtarza lub krucyfiksu, leżał krzyżem na ziemi, no i, o zgrozo, biczował się. Cóż za średniowiecze! Jeśli zaś stał na modlitwie, to wyprostowany jak strzała (jakie to musiało być niewygodne!) lub z rozkrzyżowanymi rękami. Na siedząco zaś, owszem, czytał Pismo Święte lub inną pobożną książkę w swojej celi lub gdzie indziej, poza godzinami nabożeństw liturgicznych. Uff, przynajmniej w tym punkcie jest nowoczesny, odetchnie nowoczesny katolik.
W „Dziewięciu sposobach” czytamy, że założyciel dominikanów uczynił z modlitwy na klęcząco „swoją szczególną sztukę i służbę”. A gdy to czynił, „wzrastała wtedy w świętym Ojcu Dominiku wielka ufność wobec miłosierdzia Bożego — co do siebie samego, wszystkich grzeszników, a także co do Bożej ochrony wobec najmłodszych braci”. I tego sposobu modlitwy uczył innych „bardziej przykładem swoich praktyk niż słowami”:

Stojąc przed ołtarzem, albo w kapitularzu, kierował swój wzrok na Krzyż, uważnie wpatrując się w Chrystusa ukrzyżowanego, raz po raz przyklękając, czasem i do stu razy. Zdarzało się, że trwał tak na modlitwie przez cały czas od komplety do północy, już to wstając, już to klękając, na wzór św. Jakuba Apostoła, albo na wzór trędowatego z Ewangelii, który padłszy na kolana wołał: Panie, jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić (Mt 8, 2). Czy wreszcie na wzór św. Szczepana modlącego się na kolanach wielkim głosem: Panie, nie poczytuj im tego grzechu. [...] Czasem zaś modlił się w duchu tak, że zupełnie nie było słychać jego głosu. Pozostawał w ciszy na kolanach, z umysłem pogrążonym w zachwycie, i trwało to nieraz długo. Czasem widać było z wyrazu twarzy, że duch jego przeniknął niebo, bo oto twarz rozjaśniała się radością i tryskały mu z oczu łzy. I widać było, że czegoś gorąco pożąda, tak jak człowiek spragniony wody, gdy się zbliża do źródła, lub jak podróżnik, gdy już jest blisko swej ojczyzny. Stawał się wtedy bardziej zdecydowany i nalegający, jego ruchy stawały się bardziej dynamiczne, gdy na przemian już to wstawał, już to znowu klękał. Zachowywał jednak przy tym wielką godność postawy. I tak już był przyzwyczajony do przyklękania, że w czasie podróży, po trudach dnia, w zajazdach, czy nawet podczas drogi, kiedy inni spali lub odpoczywali, powracał do swojego przyklękania, jak do szczególnej swojej sztuki i służby. Tego sposobu modlitwy uczył św. Dominik bardziej przykładem swoich praktyk niż słowami.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Peregrynacja obrazu Pana Jezusa Miłosiernego

Ołtarz bł. Jana Pawła II w kościele w PodłężuJutro i pojutrze moja tradycyjna, wiejska parafia Najświętszej Marii Panny Królowej Polski w Podłężu przeżywa wielkie wydarzenie: nawiedzenie peregrynującego obrazu Pana Jezusa Miłosiernego.
Przy tej okazji odbędzie się także poświęcenie nowego ołtarza i obrazu Pana Jezusa Miłosiernego. Będzie on także zawierał relikwie siostry Faustyny. Będzie to drugi ołtarz wybudowany w ostatnich miesiącach w naszym kościele. Pierwszy jest poświęcony bł. Janowi Pawłowi II i zawiera jego relikwie. Oba ołtarze ściśle trzymają się tradycyjnych zasad architektury sakralnej; pod mensami mają nisze z relikwiarzami, a na mensach stoją krucyfiksy i świece.
Czytelników z Krakowa i okolic serdecznie zapraszam do odwiedzenia naszej miejscowości w tych dniach i wzięcia udziału w peregrynacji. Ksiądz proboszcz zaprasza zarówno mieszkańców, jak i gości! :)


Program peregrynacji


ŚRODA 08.08.2012 r.

  • godz. 16.30 – oczekiwanie na przyjazd obrazu i relikwii na ul. Ks. Fidelusa. W uroczystym orszaku: asysta, kapłani, ks. proboszcz i biskup, wierni z relikwiami i z obrazem peregrynującym, wejdziemy do kościoła. Przywitanie Jezusa Miłosiernego przez proboszcza i przedstawicieli parafian
  • godz. 17.00 – Msza św. na rozpoczęcie nawiedzenia z poświęceniem nowego ołtarza bocznego, ambonki oraz parafialnego obrazu Pana Jezusa Miłosiernego, celebrowana przez ks. biskupa oraz kapłanów z dekanatu, na koniec podziękowanie ks. biskupowi
  • Po Mszy św. modlitwa w ciszy
  • godz. 19.00 – koncert Miłosierdzia – Chór parafialny, Schola i pieśni wiernych
  • godz. 20.00 – Modlitewna refleksja o duchową odnowę naszej parafii
  • godz. 21.00 – Droga Krzyżowa prowadzona przez młodzież
  • godz. 22.00 – Msza św. o nowe powołania do kapłaństwa i zgromadzeń zakonnych – ks. kan. Janusz Bednarczyk oraz księża, którzy pracowali w naszej parafii
  • godz. 23.00 – Koronka do Miłosierdzia Bożego z odczytywaniem próśb
  • godz. 24.00 – Różaniec – I. część – Róże różańcowe i mieszkańcy Podłęża

CZWARTEK 09.08.2012 r.

  • godz. 01.00 – Różaniec – II. część – Róże różańcowe i mieszkańcy Zakrzowa
  • godz. 02.00 – Różaniec – III. część – Róże różańcowe i mieszkańcy Zakrzowca
  • godz. 03.00 – godz. 06.30 – Adoracja i modlitwa indywidualna
  • godz. 06.30 – Różaniec – IV część – Stowarzyszenie Rodzin Katolickich, Caritas, Koło Biblijne
  • godz. 07.00 – Msza święta
  • godz. 08.00 – Modlitwa indywidualna
  • godz. 09.00 – Szkolne Koło Caritas, modlitwa i pomoc starszym
  • godz. 09.30 – Spowiedź chorych, starszych, samotnych
  • godz. 10.00 – Msza św. dla chorych z Sakramentem Namaszczenia i uczczenie relikwii
  • godz. 11.00 – Służba Liturgiczna Ołtarza
  • godz. 12.00 – Anioł Pański – Godzina radości – spotkanie modlitewne dla dzieci
  • godz. 13.00 – Indywidualna refleksja modlitewna
  • godz. 14.00 – Indywidualna modlitwa dla rodziców z małymi dziećmi
  • godz. 15.00 – Koronka do Bożego Miłosierdzia i Eucharystia dziękczynna za dar nawiedzenia naszej parafii
  • godz. 16.00 – Procesyjne odprowadzenie obrazu Jezusa Miłosiernego i relikwii bł. Jana Pawła II i św. Faustyny

niedziela, 5 sierpnia 2012

Okulary Traugutta

Dzisiaj nie będzie o liturgii, tylko o patriotyzmie i historii narodowej. Niby wydaje się, że nie pasuje to do ogólnej tematyki tego blogu, a jednak moim zdaniem gdzieś głęboko te dwie rzeczywistości się łączą. Tak zostałam wychowana, czy też uformowana. Jednym z istotnych czynników wpływających na tworzenie się mojego światopoglądu było środowisko Szczepu 1 Warszawskich Drużyn Harcerskich „Czarna Jedynka” im. Romualda Traugutta, który działał przy VI LO im. Tadeusza Reytana.
Dzisiaj przypada rocznica śmierci Traugutta w egzekucji w pobliżu Cytadeli Warszawskiej. Teraz w tym miejscu, przy ulicy Konwiktorskiej, znajduje się park jego imienia i stoi krzyż upamiętniający egzekucję pięciu przywódców Powstania Styczniowego, członków Rządu Narodowego: Romualda Traugutta, Rafała Krajewskiego, Józefa Toczyńskiego, Romana Żulińskiego i Jana Jeziorańskiego, 5 sierpnia 1864 roku. Kiedy byłam w „Czarnej Jedynce”, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, spotykaliśmy się pod krzyżem Traugutta na święcie szczepu.
Romuald Traugutt jest dziś postacią niemal zapomnianą. Tymczasem to on właśnie pokazuje, jak patriotyzm i liturgia — a szerzej pobożność — mogą się ze sobą łączyć. Dyktator Powstania Styczniowego był człowiekiem tak głęboko i autentycznie pobożnym, a jego świeckie życie (zawodowy wojskowy) było tak przeniknięte wiarą, tak bardzo kierował się w postępowaniu motywami ewangelicznymi, że wiele ludzi i środowisk od lat postuluje otwarcie jego procesu beatyfikacyjnego. Ja też uważam, że byłoby to bardzo pożądane. Traugutt byłby dla świeckich świetnym patronem i wzorcem duchowości — na miarę Pier Giorgia Frassatiego, Karoliny Kózkowny czy państwa Martin, rodziców świętej Teresy od Dzieciątka Jezus.
1 WDH „Czarna Jedynka” im. Romualda Traugutta — obchody stulecia istnieniaByłoby to tym bardziej cenne, że Traugutt był niezwykle rzadkim przykładem polskiego patrioty, dla którego Polska nie stała się nadrzędną wartością wypierającą de facto Boga z pierwszego miejsca, a religia nie stała się protezą działalności narodowej. Bóg był zawsze na pierwszym miejscu, więc wszystko inne było na swoim miejscu. Dlatego też Traugutt nigdy nie popadł w błąd, który popełniło bardzo wielu przywódców innych polskich powstań — takiego zaślepienia uczuciami patriotycznymi i entuzjazmem dla narodowej sprawy, takiej szlachetnej naiwności i zuchwałej ufności w Bożą Opatrzność, że tracili wszelką umiejętność racjonalnej oceny sytuacji politycznej i wojskowej, i sprowadzali na naród jeszcze gorsze nieszczęścia. Zapominali bowiem, że Ewangelia nakazuje być niewinnymi jak gołębice, ale roztropnymi jak węże.
Jestem wychowana w szkole Romualda Traugutta. Patrzę przez jego okulary, o których mówi redaktor naczelny „Christianitas” Paweł Milcarek, mój współdruh z „Czarnej Jedynki”, w tekście, który załączam poniżej. Okulary Traugutta kształtują moje patrzenie i na Polskę, i na liturgię jako źródło i szczyt życia chrześcijańskiego. Tekst ten to wystąpienie Pawła podczas obchodów stulecia naszego szczepu w październiku ubiegłego roku, pod krzyżem Traugutta. Podaję go za Rebelya.pl. O historii „Czarnej Jedynki” możecie dowiedzieć się więcej z wystąpienia Marcina Gugulskiego. 1 WDH istnieje nadal i ma swoją stronę internetową. Zapraszam też do obejrzenia zdjęć z obchodów w mojej galerii na Picasa Web Album.

Wystąpienie Pawła Milcarka pod krzyżem Traugutta w Warszawie w setną rocznicę powstania 1 WDH „Czarna Jedynka”

Na chwilę przed swoją śmiercią na szubienicy Traugutt zdjął okulary i odrzucił je, już mu niepotrzebne. Okulary te mają swoją dalszą historię — zostały podniesione jak relikwia, przekazywano je sobie potem jak jedną ze świętości, wędrowały po świecie.
Oficjalni patroni dzielą się na niegodnych, karłowatych — i prawdziwych. Niegodnych zwykle się narzuca — i bywało, że w naszych szkołach itp. mieliśmy takich „patronów”, których się czuło jak but postawiony na karku leżącego. Są też patroni karłowaci, czyli tacy, których ludzie sobie wybierają ze świadomością ich przeciętności, czy wręcz bylejakości — po to, żeby nie musieć ani czcić, ani szanować takiego „patrona”, traktowanego wyłącznie jako ktoś „taki sam jak my”. Inaczej jest z patronami prawdziwymi: tych przyjmujemy w akcie swoistej odwagi, zestawiając nasze życie z ich bohaterstwem. Do takiego patrona idzie się „pod górę” — po przykład, po świadectwo, po naukę.
Tak jest z Romualdem Trauguttem, który od początku i nieprzerwanie jest patronem „Czarnej Jedynki”, przez sto lat jej historii.
Jak my patrzymy na Traugutta, jaki jego obraz panuje w naszej wyobraźni? W słynnym opisie egzekucji członków Rządu Narodowego Mikołaj Berg relacjonował na kartach Zapisków o powstaniu polskim, że nasz patron zachowywał się w swych ostatnich chwilach z wyjątkowym opanowaniem, niezwykłym zwłaszcza na tle ludzkich reakcji innych. Czytamy też, że postawiony pod szubienicą, w ostatniej chwili złożył ręce i podniósł oczy do nieba — i w tej pozycji zastygł także wtedy, gdy go powieszono.
Sam ten obraz zawiera powód do szacunku i pouczające przesłanie. A jednak jakże łatwo byłoby i z niego zrobić płaską wycinankę. Nie wolno tego zrobić człowiekowi w rzeczywistości tak wielowymiarowemu jak Traugutt.
Popatrzmy na niego jeszcze raz. Oto powstaniec, a nawet dyktator powstania — który „nikomu powstania nie doradzał”, lecz przystał do niego, widząc, że nie godzi się stać z boku, gdy inni w sąsiedztwie ryzykują w tym poświęceniu narodowym wszystko; a przywódcą zostawał wtedy, gdy inni, na początku gorętsi, pakowali manatki. To Traugutt.
Oto dyktator doskonale świadomy minimalnych szans zwycięstwa — a przecież daleki zarówno od desperacji, jak i od opuszczania rąk; gdy wszedł w tę walkę, użył w niej całej swej wiedzy, całego zmysłu oficerskiego, działając i zagrzewając innych gorącymi słowami. To też Traugutt.
A teraz: konspirator nurkujący w sam wir niebezpiecznego życia — i na każdym jego etapie pamiętający i tkliwy dla swoich najbliższych, żony i córek; choć w końcu nie umknął szpiclom, to do końca nie dał się pochwycić złudzeniom „niebezpiecznego życia”. To również Traugutt.
I w końcu: gorący patriota, dający wszystkie swoje siły i życie w sprawie wolności i niepodległości naszej ziemi — a przecież na pierwszym miejscu stawiający zawsze Dobro wieczne spoza granic tego świata, z tą głową zadartą ku innemu światu, nie tylko w chwili umierania. To także i z pewnością jest Traugutt, sługa Boży.
Jak zatem mamy uczcić, wspominać, naśladować tego człowieka, naszego patrona? „Jedynka” stała się jego żałobnikiem. Pamiętam, jak w latach 80. Ludzie w Polsce pytali nas: „te czarne chusty to z powodu stanu wojennego nosicie?” A my nosiliśmy je — Wy je dziś nosicie — jako zadaną nam żałobę po Traugucie i po tamtym powstaniu.
Na tym również polega nasz obowiązek: że dosłownie nosi się na karku pamięć o tamtej walce – i o beznadziei, która nastąpiła po klęsce, czarnej jak noc. Wtedy to, w 1870 pisała w liście pewna pani o popowstaniowym pokoleniu: „smutno jest zaiste widzieć młodzież naszą tak nędznie wyrosłą duchem — tak przedwcześnie zestarzałą zda się że w dziecięctwie potargali już illuzyje życia — tak im obce wszystko co wielkie — co święte — żal mi jednak potępiać ich przede sobą — tak ślepo wierzę w cnoty ich dziadów, że niepodobna mi przypuścić żeby ta dziatwa skarłowaciała zerwała całkiem z swoją przeszłością…” Tak ciemno było! A przecież potem przyszło „nowych ludzi plemię”, tych z PET-u i ZET-u, z Legionów i Armii Ochotniczej 1920, tych z historii, która mieści się w naszym jubileuszu stulecia. Kolor naszych chust to zawsze przypomnienie strasznej chwili, od której trzeba się było odbić potężnym wysiłkiem, mocą odrodzonej nadziei.
Na chwilę przed swoją śmiercią na szubienicy Traugutt zdjął okulary i odrzucił je, już mu niepotrzebne. Okulary te mają swoją dalszą historię — zostały podniesione jak relikwia, przekazywano je sobie potem jak jedną ze świętości, wędrowały po świecie. Są muzealnym eksponatem — ale przede wszystkim jakimś dziedzictwem. Dziś, gdy stoimy pod Krzyżem Traugutta, myślę, że każdy powinien odważyć się ich użyć. Nie wszyscy z nas są okularnikami — a jednak każdemu przydałoby się spojrzenie przez szkła okularów Traugutta: na Polskę, na siebie, na najbliższych, nawet poza ten świat.
Sądzę, że jest właśnie tak: że jesteśmy tu, aby podnieść do naszych oczu okulary Traugutta — przyłożyć do naszych umysłów jego sposób pojmowania. I wrócić potem do naszych zwykłych zajęć, z odkryciami i korektami, które pochodzą od naszego patrona.
Czuwajmy!

poniedziałek, 30 lipca 2012

Codex Calixtinus kolegów z Chorzowa

Krewni-i-znajomi-Królika, czyli Schola Cantorum Minorum Chosoviensis, dali wczoraj świetny koncert w kościele św. Józefa na krakowskim Podgórzu. Program obejmował utwory z Codex calixtinus, w tym takie covery jak Congaudeant catholici i Dum pater, oraz śpiewy z tradycji starorzymskiej, mozarabskiej, francuskiej (graduał Alienor z Bretanii) i jerozolimskiej. Z tej ostatniej: Salve Regina z rękopisu XII-wiecznego, a więc przed dodaniem dwóch słów (mater i virgo), które nastąpiło u schyłku średniowiecza. Muzyka przepiękna, wykonanie najwyższej klasy!

Schola Cantorum Minorum Chosoviensis

Kradnę!

Od użytkownika Facebooka „Vaticanum II — Hermeneutyka ciągłości czy Nowy Kościół?” kradnę cytat z przemówienia wygłoszonego przez obecnego papieża Benedykta XVI, wówczas kard. Josepha Ratzingera, w 1988 roku do biskupów Chile. Święta prawda. Wszyscy, absolutnie wszyscy znani mi „obrońcy Soboru Watykańskiego II przeciw tradycjonalistom” — świeccy i duchowni, prostaczkowie, magistrzy, doktorzy i profesorowie teologii — twierdzą, że dopiero ten sobór to wreszcie właściwe nauczanie Kościoła, w odróżnieniu od tego wszystkiego, co było wcześniej. 1900 lat błędów i wypaczeń... a przynajmniej 400! Ewentualnie w wersji soft — tamto nauczanie Kościoła było dobre na tamte czasy, ale teraz są inne czasy i nauczanie musi być całkiem nowe, aby się do nich dostosować. Bo tamto stare w obecnych czasach jest już złe.
Przecież takie myślenie to herezja — powiedzmy sobie szczerze.

kard. Joseph Ratzinger
„Drugi Sobór Watykański nie został potraktowany jako część całej, żywej Tradycji Kościoła, ale jako koniec Tradycji, nowy start od zera. Prawda jest taka, że sobór ten w ogóle nie zdefiniował żadnego dogmatu i świadomie wybrał skromną rangę soboru zaledwie pastoralnego. A jednak wielu traktuje go tak, jakby uczynił on z siebie superdogmat odbierający ważność wszystkim pozostałym. Ideę tę wzmacnia to, co dzieje się teraz. To, co poprzednio uważano za najświętsze – forma, w której liturgia jest przekazywana kolejnym pokoleniom – nagle jawi się jako coś najbardziej zakazanego, jako jedyna rzecz, której można bezpiecznie zakazać. Nie toleruje się krytyki decyzji podjętych od czasu Soboru, a z drugiej strony, jeżeli ludzie kwestionują starożytne zasady lub nawet wielkie prawdy Wiary – np. cielesne dziewictwo Maryi, cielesne zmartwychwstanie Jezusa, nieśmiertelność duszy itd. – nikt się nie skarży, a jeśli już, to z tylko z największym umiarem. Ja sam, kiedy byłem profesorem, widziałem jak ten sam biskup, który z powodu pewnego nieokrzesanego sposobu wysławiania się zwolnił przed Soborem nauczyciela będącego naprawdę bez zarzutu, po Soborze nie był gotów zdymisjonować profesora, który otwarcie zaprzeczał pewnym fundamentalnym prawdom wiary. Wszystko to sprawia, że bardzo wielu ludzi zadaje sobie pytanie: czy dzisiejszy Kościół jest rzeczywiście tym samym Kościołem, co wczoraj? Czy może zmieniono go w coś innego, nic o tym nie mówiąc ludziom? Jedynym sposobem uwiarygodnienia Vaticanum II jest przedstawianie go takim, jakim jest, jako jedną z części nieprzerwanej, unikalnej Tradycji Kościoła i jego wiary".

kard. Józef Ratzinger, Konferencja wygłoszona do biskupów Chile, 13 lipca 1988

wtorek, 24 lipca 2012

Rozwiązanie konkursu

W ostatnim poście, Koniec rewolucji kulturalnej, czyli demitologizacja, ogłosiłam konkurs:
Nawiasem mówiąc, czy obserwowana w ostatnich dziesięcioleciach liturgiczna „gorączka nowości” i ciągłe powoływanie się na „postęp” i „naukę” nie zalatuje wam jeszcze innym dobrze znanym zapaszkiem? Ogłaszam konkurs, w którym nagrodą będzie czekolada lub dobre piwo, do wyboru! Oto pytania:
1. Co to za dobrze znany zapaszek oraz kto i gdzie mówił o popadaniu w błędy wskutek „gorączki nowości” i pod pozorem „nauki” i „postępu”?
2. Ciągłe reformowanie wszystkiego i stawianie samej konieczności reformy jako wystarczającej przyczyny reformowania to cecha jakiego szkodliwego prądu antykościelnego wg Historii Kościoła ks. B. Kumora?

Dzisiaj rozwiązanie.
1. Zapaszkiem owym zalatuje dobrze znany, stary znajomy — modernizm. Cytaty pochodzą z akapitu rozpoczynającego, ogłoszony przez św. Piusa X 3 lipca 1907 roku, Syllabus potępiający błędy modernistów, znany także od słów incipitu jako „Lamentabili sane”.
Tutaj można sobie poczytać (po angielsku) i poszukać, czy przypadkiem nie znajdujemy zbieżności z wypowiedziami jakichś dzisiejszych wykładowców, publicystów i duchownych katolickich.
2. Podawanie konieczności reformy jako samodzielnego powodu do reformy było pomysłowym wynalazkiem cesarza Austrii Józefa II, podszytego deizmem samozwańczego zbawcy Kościoła przynajmniej ćwierci krajów Europy, znajdujących się pod panowaniem monarchii Habsburgów. W proteście przeciw dobrotliwej działalności ww. proroka postępu kościelnego wybuchały liczne, krwawo tłumione powstania chłopskie i narodowe (m.in. na Węgrzech), a Belgia ogłosiła niepodległość.
Nagrodę otrzymuje Michał Jędryka, który jako pierwszy poprawnie odpowiedział na pierwsze pytanie (na drugie nie przyszła żadna prawidłowa odpowiedź).

sobota, 14 lipca 2012

Koniec rewolucji kulturalnej, czyli demitologizacja

W październiku 1989 r. Joanna Szczepkowska ogłosiła, że 4 czerwca 1989 r. nastąpił w Polsce koniec komunizmu. Była to jej subiektywna opinia; sejm był jeszcze kontraktowy, a urząd prezydenta pełnił Wojciech Jaruzelski. Jednak historia pokazała, że Szczepkowska miała rację, mimo że wielu wyśmiewało się z jej demonstracyjki w śp. „Dzienniku telewizyjnym”.
Otóż ja dzisiaj, 14 lipca 2012 r., w rocznicę upadku Bastylii według historii świeckiej, a w dniu wspomnienia świętego Kamila de Lellis, wyznawcy, świętego Justusa, męczennika i świętego Fokasa, męczennika według historii kościelnej, ogłaszam koniec rewolucji kulturalnej w Kościele rzymsko-katolickim.
Bezpośrednim bodźcem do złożenia tej deklaracji programowej było przeczytanie wczoraj na New Liturgical Movement następującej informacji:
We are very happy to announce that each Monday in July Fr. Romaeus Cooney O.Carm. will celebrate the Carmelite Rite Liturgy at St. Joseph’s Church (www.the-latinmass.com), 416 3rd Street, Troy NY. There will also be a Carmelite Rite Missa Cantata on Sunday the 15th to commemorate the Feast of Our Lady of Mount Carmel. Each of these liturgies is at 12pm.

(Do informacji dołączony jest ciekawy artykuł o odrodzeniu rytu karmelitańskiego: kliknąć tutaj)
My z kolei, skromni krakowscy świeccy sympatycy Zakonu Kaznodziejskiego, także dzięki pomocy amerykańskiej (co się dzieje w tej Ameryce? kto by się tego po kraju nieokrzesanych Jankesów spodziewał?) wskrzesiliśmy dwa tygodnie temu w Polsce ryt dominikański (donosiłam już o tym w poście Uff! Udało się!!!).
Rzeczywiście tak mam, że wszystko kojarzy mi się z komuną. Na przykład niektóre działania Konferencji Episkopatu Polski przypominają w moich oczach wypisz wymaluj pociągnięcia Komitetu Centralnego PZPR u schyłku PRL-u, a aksamitne prześladowania wiernych tradycji łacińskiej (czyli zwolenników Mszy trydenckiej) przez część duchowieństwa i hierarchii, wbrew zapisom dokumentów watykańskich (o najnowszym wyczynie abp. Ziemby z Olsztyna można poczytać tutaj) — mniej lub bardziej subtelne prześladowania katolików przez komunę (zakaz procesji Bożego Ciała, brak zgód na budowę nowych kościołów, blokowanie nominacji biskupich itp.).
Jednak czy bezrozumny szał niszczenia własnego dziedzictwa i tradycji ojców, w tym wypadku w zakresie liturgii, który wybuchł w Kościele łacińskim w latach 60., można porównać do czegokolwiek innego niż chińska rewolucja kulturalna albo niszczenie zabytków buddyzmu i islamu przez talibów? Nawet jeżeli nie jest prawdą, co mi opowiadano, że dominikanie na Zachodzie po wprowadzeniu nowego mszału Pawła VI triumfalnie palili stare księgi liturgiczne jak feministki biustonosze, to naprawdę tysiące tych ksiąg, tablic ołtarzowych i szat liturgicznych — ornatów, manipularzy, humerałów itd. — wyrzucono po prostu na śmietnik. Także te stare i zabytkowe.
Mój znajomy widział na Zachodzie w prywatnym domu barek na alkohole przerobiony z zabytkowego tabernakulum kupionego od księdza, który „zmodernizował” kościół. Wypadków barbarzyńskiego rujnowania kościołów przez samych duchownych było po soborze tak wiele, że Watykan był zmuszony wydać instrukcję zakazującą niszczenia wyposażenia kościołów.
Jak powiedział mi kiedyś jeden prawosławny znajomy, w Rosji księgi liturgiczne i wyposażenie cerkwi niszczyli i palili komuniści. I on nie może zrozumieć, jak to możliwe, że w Kościele łacińskim robili to sami katolicy!
Powiedzmy sobie wreszcie szczerze — dokładnie tak samo, z równym entuzjazmem i w imię równie szczytnych idei co bojownicy postępu liturgicznego po ostatnim soborze — działali powstańcy husyccy i rewolucja protestancka. Bez trudu można znaleźć opisy, jak wyglądało wprowadzenie protestantyzmu w Wirtenberdze, Lozannie i tysiącach innych miejscowości: niszczenie ołtarzy i wyposażenia kościołów, palenie ksiąg i szat liturgicznych. Powiedzmy wreszcie wprost, że było to takie samo barbarzyństwo i tak samo nie wypływało z wiary chrześcijańskiej i Ewangelii.
(Wiem, wiem, reforma była dobra, a to były tylko wypaczenia. To też już słyszałam: „Socjalizm tak, wypaczenia nie!”).
Stawiam zatem pytanie: Czy gwałtowne ataki posoborowych reformatorów na elementy liturgii, które pojawiły się w toku historii Kościoła (podkreślenie adoracyjnego charakteru Mszy, centralne miejsce tabernakulum, łacina, sama struktura Mszy, ołtarz przyścienny itd., itp.) oraz ich postulat, by powrócić do „Mszy Kościoła pierwotnego” (tron celebransa w miejscu tabernakulum, porządek Mszy rekonstruowany na podstawie pism Justyna Męczennika, anafora Hipolita itd. — jestem świeżo po nawiedzonym wykładzie prof. Cesarego Giraudo, brrr...) nie przypomina odrzucenia Tradycji przed protestantów i zasady sola scriptura? I kolejne pytanie: a zatem, czy zwolennicy tego archeologizmu liturgicznego nie ocierają się o herezję? Czy ich stanowisko nie jest de facto odrzuceniem wiary w Tradycję?
Szczęśliwie pojawia się tu również element uspokajający: takie tendencje archeologizujące to nic nowego. Odzywają się cyklicznie w historii chrześcijaństwa, podobnie jak trendy judaizujące. A zatem, trawestując kolejne powiedzenie z czasów komuny: Przeżyliśmy już Zwingliego, przeżyjemy Bugniniego!
Powiedzmy sobie szczerze: dobro, jakie miała przynieść cała operacja rozpoczęta przez komisję abp. Bugniniego (nie chodzi przecież tylko o zmiany w mszale i w kalendarzu, lecz przede wszystkim o zrezygnowanie z dotychczasowego, opartego na czci i adoracji typu pobożności liturgicznej, usunięcie wielu nabożeństw i kultu licznych świętych, faktyczne zlikwidowanie chorału gregoriańskiego, zupełne wyeliminowanie własnego świętego języka Kościoła łacińskiego itp.) — nie pojawiło się, a przynajmniej nie w takim zakresie, jakiego reformatorzy oczekiwali.
Podobno Paweł VI, sam osobiście przywiązany do usuwanego dziedzictwa i typu pobożności, uważał, że ruch ten jest bolesny i wiąże się także dla niego z osobistą stratą, ale jest konieczny dla większego dobra, jakim jest przyciągnięcie laicyzującego się i modernizującego świata do wiary. Stawiam tezę, że czas już postawić pytanie: czy papież Paweł się w tym wypadku nie pomylił? Czy nie stało się dokładnie odwrotnie? Czy gwałtowne odebranie ludziom tradycyjnej liturgii nie spowodowało właśnie, że całe ich masy tym szybciej odwróciły się od Kościoła? Czy w Polsce nie uniknęliśmy tego nieszczęścia tylko dlatego, że opatrznościowy Prymas Tysiąclecia, kardynał Stefan Wyszyński, inteligentnie opóźniał i filtrował reformy posoborowe, eliminując ich gwałtowność i najbardziej nieudane elementy? A także dlatego, że istniał wróg zewnętrzny w postaci komunistów, i trzymanie się Kościoła i tradycji było elementem walki z nim? Czy nie dostrzegamy za to tych zjawisk teraz, gdy posoborowa niepisana reguła liturgiczna „hulaj dusza, piekła nie ma” (czy też „zabrania się zabraniać”) rozprzestrzenia się jak ogień w zbożu wśród polskiego kleru?
Nie mam narzędzi, by oceniać kompleksowo (jestem historykiem i jako historyk mam prawo oceniać), ale znam osobiste świadectwo, które wskazuje na odpowiedź: „tak, to był błąd”. Moja daleka ciocia Marie-Louise P., Szwajcarka, rok urodzenia 1918, mieszkająca w Chamoson w Szwajcarii, bardzo blisko Ecône, w którym swoją oblężoną twierdzę założył abp Lefebvre (en passant: on początkowo nie był przeciwnikiem soboru, stał się nim dopiero wtedy, gdy zobaczył na własne oczy, jaki owoc reformy zainspirowane przez Vaticanum II przynoszą!), opowiadała mi, że tak to właśnie wyglądało. To znaczy burzenie i wyrzucanie, zlikwidowanie z dnia na dzień procesji, adoracji, codziennych mszy, spowiedzi usznej... W efekcie wszyscy, po prostu wszyscy w okolicy odeszli od Kościoła i wiary. Świątynie opustoszały. Ciocia widziała to na własne oczy, sama też przestała chodzić do kościoła. Była inteligentną osobą i zrozumiała, na czym polegała istota tego procesu: „Kiedy sami księża, czyli ci, którzy nauczają i prowadzą ludzi, zakwestionowali to wszystko, co Kościół do tej pory przekazywał i praktykował, ludzie doszli do wniosku, że wszystko, co mówił Kościół, to nieprawda”.
Ciocia trafiła w sedno: reforma (czy raczej: rewolucja) posoborowa naruszyła wiarygodność Kościoła jako instytucji zdolnej do przekazania nienaruszonego skarbca wiary. Ludzie, jeżeli chcieli — tak jak moja ciocia — i na ile chcieli, szukali od tej pory Pana Boga i Jezusa na własną rękę, starali się żyć zgodnie z Jego nauką, ale przestali wierzyć, że Kościół jest tą instytucją, która to nauczanie jest w stanie zachować i przekazać (tradere) w nienaruszonym kształcie. Ciocia mówiła, że jedynymi księżmi, którzy nadal wyglądali i działali jak księża, byli lefebryści z Ecône. I te nieliczne jednostki, które postanowiły zostać przy wierze, zjeżdżały do Ecône nawet z bardzo dalekich odległości.
I gdy jako młoda działaczka kościelna, wychowywana w jedynie słusznej ideologii, najeżdżałam na Lefebvre’a jako heretyka i niekatolika, moja zdezeklezjowana ciocia nie pozwalała mi na niego złego słowa powiedzieć.
Na koniec przydługiego tekstu obiecana demitologizacja. Przestańmy wreszcie błędnie mówić, że to były reformy soborowe. Guzik prawda. To nie były reformy soborowe, to była rewolucja posoborowa — i to używając wyrazu „posoborowa” wyłącznie w znaczeniu określenia czasowego. Reforma zmienia kształt czegoś, aby było żywotniejsze i przynosiło lepszy owoc; jest to coś jak profesjonalne przycinanie krzewów owocowych. Rewolucja burzy i niszczy, i pozostawia po sobie pustynię (o tej pustyni mówił o. Łukasz Miśko OP w kazaniu na naszej Mszy śpiewanej w rycie dominikańskim; tekst kazania tutaj).
Rewolucja ta z nauczaniem Soboru miała tyle wspólnego, ile kanciarze z Kantem (trawestując kolejne powiedzenie z czasów PRL-u). Proszę sobie przeczytać Konstytucję o liturgii świętej Sacrosanctum concilium Soboru Watykańskiego II. Jest tam mowa o konieczności zachowania i pielęgnowania czcigodnych starych obrządków, tradycji, łaciny, chorału... (Zresztą, przy okazji, o komunii pod dwiema postaciami też jest mowa — to jest ten jedyny punkt, w którym księża posoborowi stają się nagle en masse zaciekłymi trydentami ;-P). Nie ma tu już miejsca na omawianie tego pięknego dokumentu, który jest równie martwy, czysty i nieużywany jak PRL-owska Konstytucja 1952 r., ale warto go przeczytać i zobaczyć, jak odległy jest jego język i idee od tego, co wyprawiają „w imię soboru” bojownicy liturgicznego postępu.
Nawiasem mówiąc, czy obserwowana w ostatnich dziesięcioleciach liturgiczna „gorączka nowości” i ciągłe powoływanie się na „postęp” i „naukę” nie zalatuje wam jeszcze innym dobrze znanym zapaszkiem? Ogłaszam konkurs, w którym nagrodą będzie czekolada lub dobre piwo, do wyboru! Oto pytania:
1. Co to za dobrze znany zapaszek oraz kto i gdzie mówił o popadaniu w błędy wskutek „gorączki nowości” i pod pozorem „nauki” i „postępu”?
2. Ciągłe reformowanie wszystkiego i stawianie samej konieczności reformy jako wystarczającej przyczyny reformowania to cecha jakiego szkodliwego prądu antykościelnego wg Historii Kościoła ks. B. Kumora?
Odpowiedzi proszę przesyłać do mnie mailem, a nie wpisywać do komentarzy, aby nie odbierać zabawy innym! Wyniki i prawidłowe odpowiedzi podam po rozstrzygnięciu konkursu.