niedziela, 29 września 2013

Obrona realnie potrzebna

13 października 1884 r. Papież Leon XIII podczas dziękczynienia po mszy św. doznał wizji mistycznej, w czasie której usłyszał dialog szatana z Chrystusem.
Gardłowym głosem, pełnym złości szatan krzyczał: Mogę zniszczyć Twój Kościół!
Łagodnym głosem Jezus odpowiedział: Potrafisz? Więc próbuj.
Szatan: Ale do tego potrzeba mi więcej czasu i władzy! Jezus: Ile czasu i władzy potrzebujesz?
Szatan: Od 75 do 100 lat i większą władzę nad tymi, którzy mi służą.
Jezus: Będziesz miał ten czas i władzę. Które stulecie wybierasz?
Szatan: To nadchodzące [XX w.].
Jezus: Więc próbuj, jak potrafisz.

Leon XIII udał się zaraz do biura i ułożył modlitwę do św. Michała Archanioła, którą nakazał biskupom i kapłanom odmawiać po mszy. Sam odmawiał ją wiele razy w ciągu dnia.
Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną. Niech go Bóg pogromić raczy, pokornie o to prosimy, a Ty, Wodzu Niebieskich Zastępów, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła. Amen.
Obserwując świat i Kościół w XX wieku, trudno nie przyznać, że objawienie papieża Leona było prawdziwe. Także słowa: „i większą władzę nad tymi, którzy mi służą”... Tym bardziej trzeba się uciekać do św. Michała Archanioła. Nietrudno zgadnąć, że odmawianie modlitwy leonińskiej po mszy zostało zniesione po ostatnim soborze. Jednak można odmawiać ją nadal prywatnie, namawiał do tego m.in. sam Jan Paweł II (24 kwietnia 1994 r. w południowym rozważaniu niedzielnym). Bardzo mnie cieszy, że codziennie odmawia się ją na modlitwach w wikariacie generalnym Rosji i Ukrainy dominikanów, gdyż jest on jego patronem. I to naprawdę przynosi efekty; sądzę, że gdyby nie to stałe uciekanie się pod ochronę św. Michała, szatan już dawno mógłby zniszczyć i wikariat, i całą Ukrainę.
Podobno to Fiodor Dostojewski zauważył, że największym zwycięstwem szatana jest to, że ludzie przestali wierzyć w jego istnienie. Miał rację. Ostatnie głośne wydarzenia w Kościele wskazują, że najwyższy czas wrócić do modlitwy leonińskiej.

Więcej informacji o wizji Leona XIII i innych świadectwach wskazujących, by oddawać się w opiekę św. Michała Archanioła, podają ojcowie karmelici z sanktuarium Matki Bożej Bolesnej w Oborach. Akurat do medytacji na dzisiejszy dzień.

wtorek, 17 września 2013

Znacie? Znamy, czyli wyciągamy wnioski

„Po założeniu klasztoru sewilskiego, fundacje dalsze przerwały się na przeszło cztery lata. Przyczyną tej przerwy były wielkie prześladowania, jakie nagle i niespodziewanie spadły na karmelitów i karmelitanki wznowionej Reguły pierwotnej. Były już i przedtem różne na nas napaści, ale żadna nie była tak wielka i podjęta z taką zapamiętałością, jak ta ostatnia. Groziło to zupełną zagładą naszego dzieła. Jasno okazała się tu zaciekła złość czarta na te święte początki naszego Zakonu i miłościwa nad nim opieka Pana, który ocalił go, jako swoją sprawę od grożącego mu zniszczenia. Wiele wycierpieli karmelici bosi, szczególnie przełożeni klasztorów, skutkiem ciężkich oskarżeń, jakie podnieśli przeciw nim ojcowie trzewiczkowi”.
To jest początek opisu prześladowań, jakie przeciw doktorom Kościoła: św. Teresie Wielkiej i św. Janowi od Krzyża oraz tym wszystkim karmelitom i karmelitankom, którzy za nimi poszli, chcąc przywrócić swemu zakonowi jego pierwotną świętość i blask, podniósł mainstream karmelitów. Przeciągnęli na swoją stronę generała zakonu i nuncjusza w Hiszpanii, i gdyby nie interwencja króla Hiszpanii Filipa II, człowieka bardzo pobożnego i znającego zagadnienia życia duchowego, a jednocześnie chcącego zreformować zeświecczałe hiszpańskie zakony w duchu nauczania Soboru Trydenckiego, reforma terezjańska upadłaby, zduszona karcerami i karami kościelnymi. Atak ten rozpoczął się w roku 1575, a poznać go możemy szczegółowo m.in. z Księgi fundacji (z której pochodzi ten cytat) i listów św. Teresy.

Prześladowania „trzewiczkowych”, wbrew ich woli, w końcu doprowadziły do tym większego rozkwitu reformy (przyjęły ją wszystkie karmelitanki, tak że trzewiczkowych już od dawna nie ma, a karmelici trzewiczkowi poniewczasie wprowadzili u siebie ducha Teresy i Jana), a w toledańskim więzieniu zrodził się klejnot literatury duchowej: Pieśń duchowa św. Jana od Krzyża.

„Początek tej zawieruchy, która o mało nie zmiotła rodzącej się reformy Karmelu, był następujący. Karmelici złagodzonej obserwy wzięli za złe św. Teresie zaprowadzoną jej staraniem reformę w Zakonie. Uznawali ją za osobistą obrazę i poniżenie. Upatrywali w niej zarzewie rozdwojenia, samowolnie rzucone między spokojnych dotąd synów Eliaszowych, dlatego uznali, że dla przywrócenia zakłóconej zgody trzeba szybko stłumić niestosowną reformę, zanim zdoła zakorzenić się i rozszerzyć. W tym celu przeciągnęli na swoją stronę samego generała Zakonu o. Rubeo. Generał dobrze znał Matkę Teresę, ale nie wystarczyło mu odwagi do stawienia im czoła i zdradził sprawę prawdy i sprawiedliwości. Postanowiwszy więc zdusić powstającą reformę pozyskał sobie poparcie nowego nuncjusza Felipe Segi...”
Ten tekst pochodzi już z przypisu i został dodany przez Wydawnictwo Karmelitów Bosych w celu objaśnienia słów Teresy. Zamieszczam go tu, bo uderzyło mnie w nim zdanie: „Upatrywali w niej zarzewie rozdwojenia, samowolnie rzucone między spokojnych dotąd synów Eliaszowych, dlatego uznali, że dla przywrócenia zakłóconej zgody trzeba szybko stłumić niestosowną reformę...” Czy to wam niczego nie przypomina? Bo ja ostatnio ten argument regularnie słyszę z ust wrogów celebracji w starym rycie, zarówno rzymskim, jak i dominikańskim. Mniej może mówią o samowolności (także i w przypadku Teresy jej działania nie były samowolne, miała ona na wszystko zgody biskupów, generała i komisarzy apostolskich, ten zarzut jest więc potwarzą), gdyż raczej to oni sami podważają dokumenty Kościoła, na których opiera się „uwolnienie” starych rytów: konstytucję o liturgii Soboru Watykańskiego II, motu proprio Benedykta XVI i dalsze, pomniejsze dokumenty. Cichnąć też się zdają (przynajmniej ostatnio) argumenty o konieczności postępu i dostosowania się do ducha czasu, gdyż nietrudno było wskazać ich heglowsko-marksistowskie źródła. Zostaje zatem zakłócanie zgody, zarzewie rozdwojenia rzucone między spokojnych dotąd...

Ps. Sprawa franciszkanów Niepokalanej wydaje mi się już niemal dokładną kopią historii reformy karmelitańskiej. Warto przemyśleć jeszcze jedno zdanie karmelitańskiego wydawcy: to, które poprzedza zdanie komentowane przeze mnie.

sobota, 7 września 2013

Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem?

Dzisiaj mój proboszcz, ks. prałat Tomasz Boroń, zadziwił mnie po raz kolejny. Oto dziecko przyprowadzone do chrztu, takie już dość podrośnięte, zaczęło podczas mszy coraz swobodniej biegać po stopniach prezbiterium. Rodzice i rodzice chrzestni stali sobie spokojnie w pierwszym rzędzie krzeseł, metr dalej, i nie reagowali. I wtedy proboszcz przerwał odczytywanie różnych formuł i powiedział, bardzo grzecznie i kulturalnie: „Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem, bo będzie nam tu przez całą mszę biegało?” Zdębiałam. I powietrze stało głuche, milczące, jakby z trwogi oniemiało (dla ostatnich roczników szkolnych: Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz”). Nic się jednak nie stało. Rodzice nie wybiegli z kościoła, nie zrezygnowali z chrztu, tylko wzięli dziecko na ręce i zaczęli go pilnować. Byłam zszokowana. Podobno dzieci katolickie, w odróżnieniu od prawosławnych, muszą swobodnie biegać w ciągu mszy po kościele, bawić się, przekrzykiwać, jeść i ogólnie zachowywać się jak na podwórkowym małpim gaju. (Dzieci prawosławne, jak wiadomo, nie muszą, ale one są inaczej skonstruowane). Słyszałam to od wielu katolickich rodziców, a także licznych księży. Jest to dogmat tak niewzruszony jak skład Trójcy Świętej. I już prawie w niego uwierzyłam... dopóki nie uczestniczyłam we mszy z kilkuletnimi dziećmi Marcela Peresa. Ale cóż, może one jako potomstwo dwojga wybitnych śpiewaków chorałowych z ciągotami tradycyjnymi także są inaczej skonstruowane. Albo sterroryzowane. Jak wiadomo bowiem, rodziny tradycyjne masakrują i perwersyjnie karzą swoje dzieci, aby grzecznie i spokojnie zachowywały się na mszy. Dlatego biedne dzieci znienawidzą chrześcijaństwo, Boga i Kościół, i natychmiast, gdy będą mogły, przestaną chodzić do kościoła, w odróżnieniu od dzieci liberalnych rodziców posoborowych, które, jak wiadomo, nie porzucają wiary i regularnie w życiu dorosłym podtrzymują praktyki religijne.
Tak więc dzieci katolickie po prostu fizycznie nie mogą 45 minut zachowywać się spokojnie, skupiać uwagi na modlitwie i na świętych czynnościach, ich rodzicom zaś broń Boże nie wolno zwracać uwagi, bo byłoby to ich publiczne zawstydzenie, które by ich zraniło. A księdzu nie wypada. Mój prawy rękaw jest mokry od wypłakiwania się kapłanów i braci zakonnych, którzy skarżyli mi się, jak bardzo wrzeszczące i biegające dzieci przeszkadzają im w modlitwie i celebracji liturgii, ale przecież nie mogą, nie mogą, nie wypada! Byli też tacy, co dziękowali mi gorąco, gdy ja podjęłam interwencję (odważyłam się na przełamanie tabu, gdy siedmioletni gówniarz przez całą Modlitwę Eucharystyczną łącznie z Podniesieniem na oczach kilkuset ludzi tuż przed ołtarzem odstawiał breakdance śp. pana Michaela Jacksona). Sami nie mogli tego zrobić, bo się bali, bo nie wypada...
Aż tu nagle mój proboszcz po prostu spokojnie mówi: „Może ktoś się zaopiekuje dzieckiem?” Nie troszcząc się o to, że zapewne całą rodzinę odstręczył od wiary, a matka dziecka wpadnie w depresję i będzie potrzebować długotrwałej terapii.
Po Doksologii zaś, gdy dziecko od kilku minut głośno ryczy, a rodzice nie wyprowadzają go z kościoła, pyta z serdecznością w głosie: „Może Pan pójdzie z dzieckiem do zakrystii?” Po mszy zaś, kiedy już wszystko wróciło do normy, błogosławi rodzinę, składa życzenia, gratuluje... Nic się nie dzieje.
I takie mi dzisiaj przyszło do głowy pytanie: Jak wiadomo, ważnym celem posoborowej reformy liturgii było zwiększenie wspólnotowości przeżywania Eucharystii. Poczucie wspólnoty, a nie indywidualizm, odczuwanie wspólnotowości eucharystycznej itd. Dla zagwarantowania tego poczucia wspólnoty zrezygnowano nawet z wielu świętych i czcigodnych elementów liturgii. Więc dlaczego zasada dobra wspólnoty załamuje się nagle, gdy chodzi o indywidualną osobę (nawet mniej dziecko, a bardziej jego wolnościowo nastawionych rodziców) przeszkadzającą wspólnocie w modlitwie i w celebracji ww. liturgii? Dlaczego obowiązuje zawsze, tylko nie w tym wypadku? I nagle przeskakuje się do zgoła indywidualistycznej zasady Wolnoć Tomku w swoim domku, hulaj dusza, wolno robić, co kto chce?
I chodzi mi po głowie jeszcze jedno pytanie. Czy te matki, które pozwalają swoim dzieciom robić w kościele, co tylko im się żywnie podoba, pozwalają im na to także na przykład w sklepie?
Bo o tym, że Kościół naucza, że dzieci zbyt małych, aby mogły przeżywać Eucharystię, nie trzeba brać w niedzielę do kościoła i można z nimi bez grzechu zostać w domu, już nawet nie chcę wspominać. Jedna matka mi powiedziała: „Bo JA się dobrze czuję z rodziną w kościele, lubię chodzić na mszę i nie przeszkadza MI, że moje dziecko biega i krzyczy”.

Ps. Już nie raz pisałam na blogu o świetnych śpiewakach tradycyjnych, jakimi cieszy się nasza parafia — zarówno chórze męskim, jak i paniach prowadzących śpiew w dni powszednie. I oto pojawiła się okazja posłuchania ich w Krakowie. 17 września nasza parafia będzie prowadzić całonocne czuwanie w kaplicy adoracji w Łagiewnikach i nasi śpiewacy będą tam obecni. Zapraszam do uczestniczenia w modlitwie i śpiewie razem z naszą parafią.

niedziela, 1 września 2013

Panie, co będzie z grzesznikami?

„Przybył do mnie w odwiedziny pewien zakonnik franciszkanin imieniem Alonso Maldonaldo. Żarliwy ten sługa Boży takimi samymi, jak i ja, pałał pragnieniami zbawienia dusz, a mógł je wypełnić czynem, czego mu bardzo zazdrościłam. Niedawno powrócił z Indii zachodnich i opowiadał mi o tych milionach dusz, które tam giną, bo nie ma, kto by je uczył prawdziwej wiary. Miał do nas przemowę, pobudzając nas do pokuty. Potem nas pożegnał. Pozostałam tak przejęta żalem nad zgubą tylu dusz, że prawie odchodziłam od siebie. Udałam się do pustelni i tam zalewając się łzami wołałam do Pana, błagając Go, by mi dał sposób i możność pozyskania jakiejś duszy dla Jego służby, skoro Mu czart tyle ich wydziera. By przynajmniej moja modlitwa, gdy nic więcej uczynić nie mogę, miała przed Nim jakąś ku temu skuteczność. Serdecznie zazdrościłam tym, którym dane jest dla miłości naszego Pana poświęcać się tej wielkiej sprawie, chociażby tysiąc razy mieli narazić się na śmierć...”
św. Teresa z Avili, Księga fundacji 1,7
Dzisiaj wiemy już, że ludzie, którzy bez swojej winy nie poznali Boga, a całe życie szczerze szukali prawdy i żyli zgodnie z nakazami swego sumienia, mogą dostąpić zbawienia. Jednak tysiące i miliony ludzi wokół nas, nasi koledzy, sąsiedzi i nawet najbliżsi, odchodzą od wiary, którą już raz przyjęli wraz z chrztem i innymi sakramentami, będąc przez ileś lat członkami Kościoła. Oni prostą drogą zmierzają w objęcia czarta, nie mają tej wymówki, o której mówi Konstytucja Dogmatyczna o Kościele w numerze 16. I uważam za jedną z największych win dzisiejszego Kościoła — wszystkich katolików, nie wyłączając mnie, że niemal nic nie robi, by tych ludzi ratować. Kościół otwarty naparza się z tradycyjnym, „Fronda” z „Tygodnikiem Powszechnym”, a miliony dusz giną. Księżom wystarczy, że mają swoje owieczki w swoim kościele, w wystarczającej liczbie, by z ofiar starczyło na życie, świeccy zazwyczaj uważają, że takie rzeczy to w ogóle nie ich sprawa, tylko robota księży. Święty Dominik płakał (sic, płakał): Panie, co będzie z grzesznikami? Nie spotkałam jeszcze jego syna, który by się tym problemem jakoś bardziej przejmował. A w każdym razie nie poprzestał na samym przejmowaniu (no dobra, po namyśle dwóch takich przyszło mi do głowy, z czego jeden zmarł dwa lata temu). Dominikanie to zakon specjalnie powołany do nawracania ludzi odchodzących od Kościoła, ale od dawna zajmuje się wszystkim, tylko nie tym. A trudno powiedzieć, by ich pierwotny charyzmat się zdezaktualizował, jak trynitarzy czy rycerzy Grobu Bożego; przeciwnie, jest dziś bardziej aktualny niż kiedykolwiek. Tymczasem regularnie natomiast słyszę, że laicyzacja i sekularyzacja są zwyczajnym, normalnym procesem, nieuniknioną koniecznością dziejową. Próbuje coś robić tylko młodzież: jacyś muzycy mocnego uderzenia, jakieś nowe ruchy kościelne. Ich poetyka nie jest moją bajką, ale odczuwam wobec nich podziw i szacunek za ich gorliwość.
„...Mam to przekonanie, że cenniejsza w Jego oczach jest jedna dusza, którą byśmy, z Jego łaski i miłosierdzia naszą pracą i modlitwą Jemu pozyskali, niż wszelkie inne, jakie byśmy mogli oddać Mu usługi”.
Obojętność wobec losu naszych braci, którzy odchodzą od Boga i Kościoła, jest naszym wielkim wspólnym grzechem. Nie jest nieuniknioną koniecznością dziejową. Jest naszym zaniedbaniem.
„Zaprawdę nie Twoja w tym wina, Panie mój, jeśli nie umieją wielkich rzeczy zdziałać ci, którzy Cię miłują. Winna temu jedynie małoduszność i nasze tchórzostwo. Nie umiemy się zdobywać na mężne postanowienia, zawsze pełni tysiącznych strachów i względów ludzkich, i dlatego Ty, Boże mój, nie działasz w nas cudów i Twoich wielmożności”.

Ps. Podobnie dręczy mnie, jak mało robimy jako katolicy w Europie, by ochronić naszych braci w Syrii i Egipcie i przerwać rozlew krwi :(