piątek, 24 lutego 2012

Bezpieczeństwo i śmierć, czyli o majątkach świeckich i kościelnych

Śmierć jest ostateczną słabością. Oznacza całkowitą utratę kontroli nad naszym życiem — całkowitą bezradność i poddanie się.
Czy to możliwe, aby owa utrata kontroli, która czeka nas u kresu naszych dni, była wskazówką, co jest ważne w życiu? Może życie zachęca nas, abyśmy oddali kontrolę, zanim ta zostanie nam nieodwołalnie odebrana przez śmierć. Realność śmierci wskazuje na wartość życia, które ja poprzedza. Śmierć napomina nas, byśmy dobrze odbyli swe życie i rozważyli, co jest naprawdę istotne. Ponieważ śmierć odziera nas ze wszystkiego, co nie jest konieczne, wyznacza fundament naszego życia. Cokolwiek nie przetrwa w obliczu śmierci, nie jest, w ostatecznym rozrachunku, ważne. W tym sensie śmierć można postrzegać jako triumfalną kulminację ludzkiego życia. To zwycięska fanfara, która kończy proces duchowego wzrostu. To nasza najradośniejsza ceremonia wręczania nagród — a nagrodą jest wstęp do czegoś nowego u kresu naszej egzystencji.
Zmierzamy do absolutnej słabości. Ale w słabości poznajemy, co w życiu jest cenne i trwałe. Przyznając się do słabości, wkraczamy w życie poprzez śmierć. Fasada się załamuje, fałszywe ja umiera, jesteśmy ponownie zjednani z prawdziwym, autentycznym sobą.

Nie, to nie są słowa średniowiecznego skrajnego ascety, pogrążającego się w masochistycznej autodestrukcji i deprywacji potrzeb, ani XVII-wiecznego podręcznika dobrej śmierci, radzącego codziennie kłaść się na łóżku i ćwiczyć pobożne umieranie, lecz Tommy’ego Hellstena, jednego z najsławniejszych i najlepszych psychoterapeutów, który odniósł ogromny sukces w leczeniu uzależnienia od alkoholu oraz syndromu dorosłych dzieci alkoholików. Na podstawie trzydziestoletniego doświadczenia zawodowego oraz historii własnego życia stawia on tezę, że alkoholizm i inne plagi współczesnej cywilizacji zachodniej (wszelkie uzależnienia, pośpiech, płytkość i fasadowość egzystencji, ucieczka w rozrywkę, łatwiznę i konsumpcjonizm) wynikają na najgłębszym poziomie z chorobliwej potrzeby posiadania siły i kontroli, wynikającej z neurotycznego lęku przed uznaniem własnej słabości.
W tej ucieczce przed słabością i śmiercią biorą dziś udział wszyscy. Także Kościół, którego istotnym zajęciem stało się obecnie zabezpieczanie finansowe swojego „personelu” i instytucji. Nie oszukujmy się — orędziem polskiego Kościoła, jakie dzisiaj dominuje w przestrzeni publicznej, nie jest wcale oczekująca nas radość w niebie oraz konieczność chrześcijańskiej ascezy, podejmowania wyrzeczeń i zdobywania zasług dla zbawienia wiecznego, lecz udowadnianie słuszności moralnej i materialnej odzyskiwania majątków (jakimś cudem nie złożono jeszcze pozwu o odszkodowanie chyba tylko za utraconą pańszczyznę), sprawdzania się w biznesie (to przecież nie tylko rydzykowa geotermia, lecz także czysto komercyjny biurowiec archidiecezji warszawskiej i inne, mniej znane geszefty) oraz uprzywilejowania duchowieństwa znacznie obniżonymi w stosunku do ludzi świeckich składkami na ubezpieczenie.
Oczywiście Kościół instytucjonalny nie od dzisiaj zabiega o jak największy majątek i wpływy na tym świecie, i przez długie okresy historii bywał znacznie bogatszy niż obecnie; średniowieczni asceci przecież dlatego byli tak skrajni, że w ich czasach bogactwo i wpływy Kościoła również były skrajne. Zawsze jednak w Kościele był obecny nurt głoszący słowem i przykładem własnych, nierzadko szalonych wyrzeczeń o tym, że należy szukać Królestwa Bożego, a wszystko inne będzie przydane. Warto tu przypomnieć dominikanina Hieronima Savonarolę, który za tę prawdę oddał życie na stosie, ale także samowyniszczenie Katarzyny Sieneńskiej czy opisywanej przez świętą Teresę w 28 rozdziale „Księgi fundacji” pokutnicy Cataliny de Cardona. Ich przykłady porywały współczesnych do ubóstwa i nawrócenia; przypominały, że nie mamy tu trwałego miasta i nasza ojczyzna jest w niebie. Krótko mówiąc, nie pozwalały Kościołowi skupiać się na doczesnym bycie zupełnie jawnie i bezwstydnie.
W ostatnich czasach pojawił się jednak nowy czynnik, który zaburzył ten delikatny samoster. Od chwili ogłoszenia konstytucji Gaudium et spes Soboru Watykańskiego II, zachęcającej do zajęcia się urządzaniem tego świata (pisałam o tym w tekście „Czy księża są przyczyną sekularyzacji i co z tego wynika?”), Kościół daje oficjalne przyzwolenie na „zwrot ku doczesności”. Budowanie dobrobytu na tym świecie przestaje być czynnością ambiwalentną moralnie, która nie jest sama w sobie zła, ale jednak odrywa nas od myśli o życiu wiecznym (pamiętamy ewangeliczną przypowieść o bogaczu budującym spichlerze, który został przez Chrystusa nazwany głupcem), a zaczyna być cnotą. Czy jest to odłożony w czasie wpływ marksistowskiej doktryny o alienacji chrześcijaństwa i weberowskiej wyższości protestantyzmu nad katolicyzmem? Czy po kilkudziesięciu latach obrony przed antychrześcijańską propagandą Kościół wygrał z nią przez zaadaptowanie jej tez? Nie byłoby to po raz pierwszy — podobnie przejął niektóre elementy myśli neoplatońskiej i kantowskiej. Nie należy oskarżać Ojców Soborowych o błąd dogmatyczny; niemniej jednak można uznać, że okazali pewną naiwność i nieostrożność w ocenie natury ludzkiej i porządku tego świata.
Trudno bowiem mieć pretensję, że po takiej zachęcie Magisterium katolicy, poddani jednocześnie wpływowi zlaicyzowanej zachodniej cywilizacji, skupionej na szalonej konsumpcji, używaniu i pogoni za przyjemnościami, owczym (czy raczej świńskim, do jeziora Genezaret) pędem rzucili się na bezpieczne urządzanie na tym świecie. Duchowni tak jak i świeccy. Łaska buduje na naturze, a naturę wszyscy ludzie mają tę samą. Ciążącą ku złu po grzechu pierworodnym.
Tak więc wszyscy (ja też) angażujemy czas i siły w trzepanie kasy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo materialne na dziś, jutro, przyszły tydzień, rok. Przecież musimy zapewnić utrzymanie sobie, rodzinie, instytucji kościelnej, za którą jesteśmy odpowiedzialni. Jeśli jesteśmy pobożni, to staramy się w wypełnionym bieganiną za mirażem bezpieczeństwa dniu wyszarpać chwilę na modlitwę. A tymczasem codziennie przybliża się śmierć, która pozbawi nas tych wszystkich podpórek i skonfrontuje nas z prawdą, ile z tego pozostanie nam w rękach, gdy będziemy stawać przed Bogiem i zdawać sprawę ze swojego życia. Codziennie jest o jeden dzień bliżej. Być może nie za kilkadziesiąt lat, jak myślimy, a w przyszłym tygodniu.
Obietnica niezależności i bezpieczeństwa, jaką składa nam posiadanie rzeczy materialnych, jest równie kłamliwa i złudna jak ta, którą składa alkohol. Ewangelia wyraźnie demaskuje fałszywość tej nadziei.

Tommy Hellsten, Odwaga poddania się. Osiem sprzeczności na ścieżce duchowej, Łódź 2009



Hans Holbein Młodszy, Ambasadorowie, objaśnienie w
Wikipedii

środa, 15 lutego 2012

W dalszym ciągu nie przestawałem nalegać

Wczoraj, na święto Cyryla i Metodego, misjonarzy Europy, z niesmakiem wysłuchałam u dominikanów kazania, w którym zasłużony kaznodzieja opowiadał, że zbawienie jest we wszystkich religiach... że dopiero po Soborze Watykańskim II w Kościele jest otwartość na ludzi i miłość do nich, podczas gdy przed soborem Kościół zajmował się wyłącznie sobą samym i nie interesował się światem na zewnątrz. (Ciekawe, skąd się ci wszyscy chrześcijanie na całym świecie wzięli przed rokiem 1965 — komentarz mój). I toczył wojny religijne, co było wielkim grzechem i zgorszeniem (fakt, było, ale nie tylko on to robił, a przede wszystkim nie tylko tym się zajmował — komentarz mój). A teraz mamy miłość wobec ludzi i dlatego przejawiamy otwarcie na inne religie.
Kaznodzieja nie powiedział tego explicite, ale ze sposobu, w jaki łączył ze sobą brak miłości i brak pełnego otwarcia na inne religie, wynikało logicznie, że za brak miłości uważa on (przedsoborową, ma się rozumieć) postawę Kościoła, który nie uważał, że zbawienie jest w każdej religii, i starał się ich wyznawców nawrócić na chrześcijaństwo.
Dzięki temu kazaniu zrozumiałam coś, co bezskutecznie próbowałam pojąć już od dłuższego czasu: Dlaczego dominikanie, których święty Dominik Guzman powołał do istnienia w celu nawracania heretyków i niechrześcijan siłą argumentów i żarliwej wiary oraz przykładem osobistego ubóstwa (zamiast ogniem i mieczem), od lat niczego z tych rzeczy nie praktykują, a w zamian zajmują się w głównej mierze prowadzeniem duszpasterstw dla przyklejonej do kruchty młodzieży, głoszeniem kazań do babek kościelnych (do których i ja się bez wstydu zaliczam), pracą parafialną oraz spowiadaniem księży i zakonnic — czyli przekonywaniem już przekonanych. Zamiast, jak chciał święty Dominik, szukać ludzi, którzy odpadli od wiary tam, gdzie oni się znajdują — w karczmie, na rynku czy w odludnej wiosce, w kraju arabskim, chazarskim czy tatarskim — siedzą na tylnej części ciała w swoich kościołach i klasztorach, ciesząc się dobrodziejstwem małej stabilizacji, i czekają, aż ktoś do nich przyjdzie. A wtedy mogą mu ewentualnie opowiedzieć o Jezusie. No i przychodzą i słuchają: katolicy i to z reguły ci bardziej zaangażowani w wiarę.
Zdarzają się oczywiście zachowania ad extra, na przykład ojciec Kozacki ma program w telewizji, a niektórzy bracia w wolnym czasie prowadzą blogi i dyskutują w Internecie z myślącymi inaczej, ale w swojej masie zakon utrzymuje zupełnie odwrotny model głoszenia, niż chciał założyciel.
Amicus Plato..., nie da się zatem zaprzeczyć, że dominikanie zasiedzieli się w pieleszach jeszcze przed ostatnim soborem (pamiętamy o flincie, nejtyczance, preferansie z burmistrzem i białym fraku ojca Sadoka Barącza) i że przyczyniły się do tego także okoliczności epoki trydenckiej, zaborów, komunizmu itd. Poza tym problem upadku mentalności misyjnej nęka nie tylko mój kochany zakon, ale też cały Kościół: i duchowieństwo, i zakony, i świeckich. Moim zdaniem trudno o lepsze potwierdzenie tezy księdza Karola Stehlina, lefebrysty, że uchwalenie przez Sobór Watykański II deklaracji o wolności religijnej, jego zdaniem zawierającej heretycką koncepcję o równości wszystkich religii, zlikwidowało działalność misyjną Kościoła katolickiego. Przez działalność misyjną rozumiemy tu nawracanie wyznawców innych religii, wynikające z naszego przekonania, że w Kościele osiągną zbawienie, którego nie osiągną, lub tylko z najwyższym trudem, w swoich religiach. Osobiście uważam, że ksiądz Stehlin myli skutek z przyczyną (deklaracja soborowa jest raczej objawem zaniku mentalności misyjnej albo działa tu sprzężenie zwrotne), ale poza tym ma dużo racji. Nie tylko święty Dominik płakał nad tym, że heretycy idą szeroką drogą ku potępieniu wiecznemu, także Teresa od Dzieciątka Jezus, Franciszek Ksawery, Paulina Jaricot i setki innych. Miałam okazję poznać księdza Stehlina i wiem, że jego żarliwy smutek i lęk o zbawienie niechrześcijan i heretyków jest podobny do pasji Dominika, Piotra z Werony, Wincentego Ferreriusza i innych świętych i męczenników misji. Mam też znajomych prawosławnych, zarówno świeckich, jak i duchownych, którzy również czują podobnie. Dlaczego tak mało katolików? I jeszcze przypina im się etykietę, że są „przestarzali”, „zamknięci”, „agresywni”, „pełni pogardy dla ludzi”. „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” — ale przecież przede wszystkim tym, którzy jej jeszcze nie poznali!
Dobrzy ludzie wrzucili dzisiaj na Facebooka wypowiedź księdza Stehlina dla „Patosu”, czasopisma studentów mojego uniwersytetu UPJPII, która po wczorajszym kazaniu orzeźwiła mnie jak łyk chłodnej wody w afrykańskim upale:
„Pracując dłużej niż osiem lat w afrykańskiej dżungli zrozumiałem, że największym szczęściem jest uwolnić ludzi od fałszywych koncepcji religii, od niewolnictwa wobec dyktatury animistycznych czarowników, którzy działają destrukcyjnie na ludzi, wypełniając ich strachem. Ludy afrykańskie mają głębokie uczucia religijne, są ogromnie wdzięczne misjonarzom za poznanie Chrystusa i jego miłości. Lubią śpiewać łacińskie chorały, które jakby wyzwalają je od ponurych bębnów i tańców pogańskich.
Podczas gdy wszystkie ongiś kwitnące misje w Gabonie cierpią z powodu odejścia ludzi od Kościoła do sekt i do animizmu, nasza misja stała się liczbowo największą w całym kraju. Młodych i starych niezwykle pociąga tradycyjny ryt Mszy św., łacina oraz jasny język misjonarzy, którzy jeszcze wymagają nawrócenia oraz walczą z zabobonami i diabłem.
Ochrzciłem tam tysiące ludzi, poświęciłem wiele domów, w szpitalu dla ubogich byłem jak u siebie. Traktuje się tam nas jak misjonarzy z dawnych czasów, jak prawdziwych ojców, którzy chronią swe dzieci od napaści złego ducha...
Ekumenizm posoborowy nazywa misje w Afryce «inkulturacją». Wielka część misjonarzy poddaje się temu błędowi, wprowadza kulturę tubylców do rytu Mszy, do nabożeństwa. Przez to powstaje okropny synkretyzm w głowach wiernych: duchem są katolikami, ale mają swoją «kulturę», czyli wielożeństwo, animizm, destrukcyjne zwyczaje pełne rasizmu, nienawiści i żądzy zemsty. Z tego powodu sytuacja moralna duchowieństwa afrykańskiego jest przerażająca. I tu środek zaradczy — powrót do Tradycji”.

A u nas kiedyś było tak:
„Gdy błogosławionej pamięci brat Reginald przybył do Paryża i począł nauczać z mocą, ja, uprzedzony łaską Bożą, powziąłem zamiar i przyrzekłem sam sobie wstąpić do tego Zakonu, przekonany, że znalazłem w nim bezpieczną drogę zbawienia, o jakiej przed poznaniem braci często w duchu myślałem. Kiedy ten zamiar umocnił się w moim sercu, zacząłem ze wszystkich sił starać się, aby na tę samą drogę pociągnąć także przyjaciela i towarzysza mojej duszy. Widziałem w nim bowiem takie cechy natury i łaski, które uczyniłyby go niezmiernie pożytecznym w posłudze przepowiadania słowa Bożego. On się opierał, ale ja w dalszym ciągu nie przestawałem nalegać. Postarałem się więc o to, aby udał się do spowiedzi do brata Reginalda i zasięgnął jego rady... zachęcałem go, aby oddał swoją młodość pod jarzmo posłuszeństwa...”

To słowa drugiego generała zakonu dominikanów, błogosławionego Jordana, który oprócz swego przyjaciela wciągnął w ten sposób do zakonu jeszcze kilkuset innych ludzi. Jego wspomnienie obchodziliśmy przedwczoraj, a dzień wcześniej wspominaliśmy świętego Reginalda, którego
„...wymowa była gwałtowna jak ogień, a słowa jego jak płonąca pochodnia rozpalały serca wszystkich, którzy go słuchali. Tylko ktoś z kamienia mógłby się oprzeć wobec takiego żaru. Zawrzało wówczas w całej Bolonii, gdyż wydawało się, iż powstał nowy Eliasz. W tych dniach mistrz Reginald przyjął do zakonu wielu bolończyków, a liczba uczniów ciągle rosła i wielu przyłączało się do nich”.

W ciągu następnych paru lat ludzie ci pokryli całą Europę gęstą siecią klasztorów, z których wychodzili głosić Ewangelię w skrajnym ubóstwie i zagrożeniu życia zeświecczałym, indyferentom, heretykom i innowiercom. I wraz z franciszkanami nawrócili nasz kontynent na kilka następnych wieków.

Na obrazku zamordowanie przez heretyków świętego Piotra z Werony, który sam był nawróconym heretykiem (obraz pędzla Belliniego, źródło: http://arthistery.blogspot.com/2011/01/patron-inkwizycji.html; tekst ciekawy, warty przeczytania)