wtorek, 29 grudnia 2015

Cholerne partnerstwo czy promieniowanie ojcostwa?

„To cholerne partnerstwo demokratyczne, które nie zna autorytetu ojca, jest ogromnie smutne i samotne. Rodzi relacje poziome, a przede wszystkim blokuje rozwój. Wszyscy są równi, wszyscy kolesie, sami bracia. Nie ma tatusia, same sieroty. Każdy ma jeden tylko głos – głupi czy mądry. Taki sam. Tymczasem głosów nie trzeba liczyć, trzeba ważyć. To bardzo niedemokratyczna postawa. Od kolegi nie można wymagać, bo powie: »Zjeżdżaj«. A ojciec ma prawo wymagać. Stąd też kształty mojej miłości do młodych to stawianie wymagań. A oni odwzajemniają mi się z nawiązką”.
To są słowa ojca Jana Góry z jego ostatniej książki ...znaczy ksiądz. Zacytował je arcybiskup Damian Zimoń we wspomnieniu o ojcu Janie: „Gdy dowiedziałem się o jego śmierci, kończyłem lekturę tej książki. I podkreśliłem fragment, który moim zdaniem jest kluczowy – Góra odpowiada na pytanie, jak rozumie sens i promieniowanie ojcostwa, to jest jak testament”.
Nie czytałam jeszcze tej książki, ale pierwsza książka ojca Góry, Mój dom, wywarła na mnie podobnie silne wrażenie, jak ostatnia na arcybiskupie Zimoniu. Uczyłam się z niej tradycyjnej, polskiej pobożności, której dotknęłam w dzieciństwie w podwarszawskiej parafii, ale później zapomniałam pod wpływem różnych oaz i dominikanów. Nie byłabym tu, gdzie jestem, bez tej książki, a być może w ogóle odeszłabym od wiary.
Ojciec Góra do końca życia celebrował wyłącznie nowy ryt rzymski, ale z tego, co wiem, do naszych wysiłków na rzecz przywrócenia Mszy św. w rycie dominikańskim odnosił się z życzliwym zainteresowaniem. Szanował tradycję i rozumiał jej znaczenie dla przetrwania wiary.
Jak mało kto rozumiał też ojcostwo. Był prawdziwym, mądrym i hojnym ojcem.

piątek, 25 września 2015

Kościół Katolicki Spółka Akcyjna

W ostatnich dniach tak zwykli ludzie, jak i część grafików, dziennikarzy i specjalistów od komunikacji publicznej (z wyjątkiem tych mainstreamowo-liberalnych, ma się rozumieć), pastwi się nad nowym logo Konferencji Episkopatu Polski:


Oprócz podobieństwa do innych logo, np. sieci aptek, oraz ubóstwa kreacyjnego, zwraca się uwagę na postępującą laicyzację przekazu kierowanego do sfery publicznej przez Kościół katolicki (i tu mamy odpowiedź na nie zadane wyżej pytanie, dlaczego akurat media mainstreamowo-liberalne pomysł z nowym logiem KEP chwalą). Proces taki rzeczywiście, w mojej opinii, zachodzi, i sprawa logo KEP jest tylko jego emblematyczną ilustracją. Niedawno podobną operację przeprowadziła na przykład Polska Prowincja Dominikanów. Oto przyjęte przez nią i szeroko reklamowane logo jubileuszu 800-lecia Zakonu, obowiązujące w Polsce:


Znowu, nie komentuję „garażowego” wzornictwa i błędów projektowych, na które zwrócili już w Internecie uwagę graficy. Chcę się skupić na innym fakcie: demontowania przez samą hierarchię katolicką religijnego wizerunku Kościoła, stopniowego, acz konsekwentnego usuwania wszystkiego, co się kojarzy z wiarą, pobożnością, aktami religijnymi, zbawieniem wysłużonym przez Chrystusa na Kalwarii... Proces ten trwa od kilkudziesięciu lat (w Polsce — według mnie — od dziesięciu, od śmierci Jana Pawła II) i ostatnio gwałtownie przyspieszył. Jest on oczywiście bliźniaczym odpowiednikiem konsekwentnego wypłukiwania przestrzeni społecznej z chrześcijaństwa w Europie. Mianowicie oryginalny herb Zakonu Dominikańskiego, z którego polskie logo jubileuszu ewidentnie czerpie, wygląda tak:

Przedstawia krzyż, co jest widoczne na pierwszy rzut oka. Z ramionami zakończonymi liliami Andegawenów, bo takie są uwarunkowania historyczne, biało-czarny ze względu na oficjalne kolory Zakonu, ale krzyż. Stat Crux dum volvitur orbis.
Ten krzyż, żeby nie uderzał, nie raził, nie zmuszał do myślenia, został przerobiony na plusik z kolorowymi przecinkami i wmontowany w inne elementy graficzne, żeby zanikł na ich tle.
Dla porównania kilka zagranicznych logo opracowanych przez zagraniczne struktury Zakonu na jubileusz 800-lecia. Wszystkie pochodzą ze zlaicyzowanego Zachodu!








Na Zachodzie znalazłam jeden przykład zlaicyzowanego logo jubileuszu. W tym wypadku jest ono wkomponowane w większą ilustrację, mającą ewidentnie religijny charakter. Samo logo ma wygląd zupełnie świecki i jest, nawiasem mówiąc, podobne do znaku graficznego warszawskich Domów Centrum. Mimo to, w proporcjach liczbowych zachodnie prowincje Zakonu wypadają znacznie lepiej od polskiej.


Proces świadomego i dobrowolnego zastępowania przez hierarchię kościelną religijnych oficjalnych przekazów graficznych świeckimi burzy niesmak i oburzenie, wszyscy oczywiście wiemy, czego jest on świadectwem i jak się to skończy (vide hasło, które powtarzam jak Katon: „Kościół posoborowy zdemontuje się sam”). Jego pierwowzorem jest usuwanie symboli religijnych z elementów identyfikacji wizualnej przez firmy i instytucje świeckie. Takim znanym przykładem jest korporacja ubezpieczeniowa Norwich Union. Przez wiele lat jej symbolem była wieża katedry w Norwich, najsłynniejszego zabytku miasta:



Później została ona zredukowana do znaku w kolorystyce kreskówek, ale jeszcze dość czytelnego:


Kilka lat temu na fali gwałtownych ataków liberalnych na chrześcijaństwo i obecność symboli religijnych w życiu publicznym wieża katedry została zredukowana do:


Tak aby niczego już nie przypominała. Cały proces (później doszła jeszcze zmiana właściciela i nazwy) wyglądał tak:


Nie dziwię się, że dominikanie i Episkopat podążają tą samą drogą. Już wielu komentatorów stwierdziło, że w Kościele katolickim w Europie zachodzi proces korporatyzacji, czyli po prostu zamiany w korpo, przyjęcia kultury organizacyjnej typowej dla wielkich organizacji komercyjnych, wraz z technokratycznym wzorcem zarządzania — opartym na sukcesie i zysku, a nie wartościach. Na pojawienie się tego zjawiska w Polsce skarżyło mi się już kilku znajomych księży, w tym dominikanie (w odniesieniu tak do całego Kościoła, jak i własnego zakonnego podwórka). Pojawiło się pokolenie księży zafascynowanych kulturą korpo i naśladujących ją. Dopóki chodzi tylko o małpowanie korporacyjnego stylu zebrań i język nasycony słówkami typu flipczart, promo kontentu, target itd. (takim czymś mnie poczęstowano na prezentacji biura Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, a kontentem była Ewangelia, którą się teraz promuje, a nie głosi), jest jeszcze śmiesznie, choć zarazem żałośnie (w sumie jest to tylko nowa odsłona lukania bez łindoły niewykształconych galicyjskich imigrantów w Ameryce). Przechodzimy jednak do strachu i przerażenia (phobos kai deimos), kiedy zaczynają do nas docierać opowiastki takie jak następująca (zaręczam, że niestety autentyczna):
Kilka lat temu mój znajomy ksiądz był na zebraniu dla księży zwołanym przez kierownictwo kurii dużej polskiej diecezji. Po zebraniu gadka szmatka. Wysoki urzędnik kurii chwali się, że udało się podpisać korzystną umowę spółki z komercyjnym partnerem zewnętrznym na budowę komercyjnego biurowca na wynajem na cennym gruncie w centrum miasta, uzyskanym od skarbu państwa w ramach odszkodowań dla Kościoła katolickiego. — Po co wam komercyjny biurowiec? — zapytał mój idealistycznie nastawiony znajomy ksiądz. — Jak to po co? Żebyśmy mieli się z czego utrzymywać, gdy wierni odejdą.
Kurtyna.
Autentyk, naprawdę.
Kościół posoborowy zdemontuje się sam.
A wtedy zaczniemy od początku, jak w dowcipie powtarzanym w mojej rodzinie:
Skończyła się III Wojna Światowa. Przeżyło ją dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Mężczyźni pobili się o kobietę i wzajemnie się pozabijali. Wtedy z lasu wychodzi goryl, kładzie jej łapę na ramieniu i mówi: — Skończyła się IV Wojna Światowa. Chodź, zaczniemy od początku.

wtorek, 4 sierpnia 2015

Obrony wrogów Kościoła ciąg dalszy

Dyskutowałam ostatnio z pewnym Hiszpanem, człowiekiem wielkiej kultury, przedstawicielem tzw. kultury wysokiej i to w najlepszym wydaniu. Opowiadał mi, jak Kościół się zachowywał w ostatnich latach przed wybuchem antyklerykalizmu w społeczeństwie hiszpańskim i jego masowym odejściem od wiary. Z wielu podobnych historii utkwiła mi jedna. Tradycyjnie w hiszpańskich wsiach i miastach były nieruchomości będące własnością wspólnoty, gminy. Lokalna społeczność mogła je wykorzystywać dla różnych celów, takich jak zebrania, kultura czy rozrywka. Także dla celów religijnych. Rząd hiszpański w pewnym momencie przekazał te wszystkie nieruchomości Kościołowi. A Kościół uznał je za swoją prywatną własność. Jedne zostały sprzedane na komercyjne cele, inne po prostu zamknięto. Uniemożliwiono korzystanie z nich społecznościom, które kiedyś przed wiekami je wybudowały dla wspólnego pożytku. W miejscowości znanej mojemu rozmówcy taki domek służył do noclegu uczestnikom pieszych pielgrzymek religijnych. Domek przejął ksiądz i wyrzucił pielgrzymów, zamieniając go na komercyjny interes. Mój hiszpański znajomy, prywatnie ateista, był, delikatnie rzecz biorąc, z lekka zgorszony takim sposobem traktowania wiernych przez księży. Po wysłuchaniu tych opowieści stwierdziłam, że zachowanie Hiszpanów, którzy gremialnie poparli demontaż chrześcijańskiej formy państwa i społeczeństwa przez premiera Zapatero, było absolutnie racjonalne i zrozumiałe.

I tak sobie myślę, że ostatnie wypowiedzi przedstawicieli Episkopatu w sprawie in vitro oraz skutków podpisania ustawy o nim przez prezydenta Komorowskiego dla jego bycia w Kościele są kolejnym dowodem na moją tezę, że zapateryzm w żadnym katolickim kraju nie wygrywa bez współdziałania Kościoła. Wszędzie w Europie, gdzie społeczeństwa odeszły od wiary i zwyciężyła cywilizacja śmierci, Kościół na to po prostu zapracował. Skargi na wrednych lewicowców i złe społeczeństwo są krzywdzące i niesłuszne, jest to mechanizm obronny służący odwróceniu uwagi i zdjęciu odpowiedzialności. Ludzie zachowują się racjonalnie i postępują zgodnie z wzorcami, które widzą, kierując się wewnętrznym głosem sumienia. Ateiści i antyklerykałowie też mają sumienie i też mają rozum. Wartości, które się werbalnie głosi, ale których się nie broni w działaniu, nie mają mocy pociągania. Verba volant, exempla trahunt.

To nie tylko lewica, Kopacz, Grodzka ani Platforma jest winna, że w arcykatolickim kraju, jakim jest Polska, gdzie Kościół katolicki po dwustu latach zaborów i walki o wolność cieszył się najwyższym szacunkiem i zaufaniem społecznym nie tylko katolików, ustawodawstwo dosłownie w ciągu miesięcy ze względnie moralnego, względnie przyjaznego życiu i rodzinie, przekształca się w jedno z najbardziej libertyńskich i zabójczych praw w Europie. I nie duch Brukseli jest winien. Nie ma ducha Brukseli, tak samo jak nie ma ducha soboru. Są za to konkretni ludzie kierujący Kościołem i ich decyzje, otwierające pole do takich albo innych działań politycznych i moralnych oponentów. W tym momencie poszedł silny sygnał: Róbcie, co chcecie, wprowadzajcie zabijanie nadmiarowych dzieci poczętych metodą in vitro wraz z całą resztą cywilizacji śmierci, my dla porządku chwileczkę pokrzyczymy [bo krzyk był, nawet głośny, tylko krótki jak życie swobodnego kwarka], ale to nie będzie na poważnie i będziemy trwali w wygodnej symbiozie tronu z ołtarzem, jak do tej pory, cokolwiek zrobicie. Bo to się obu stronom po prostu opłaca.
Ciekawe, że tę symbiozę tronu z ołtarzem, trwającą w Polsce od lat 90., oprócz wiernie stojących przy ortodoksji chrześcijańskiej katolików dostrzegają też skrajni antyklerykałowie, i również oni uważają ją za bardzo szkodliwą. Oni — dla państwa, ja — w pierwszym rzędzie dla Kościoła, ale jest to kolejny punkt, w którym ja i moi znajomi z drugiego końca spektrum poglądów szczerze się zgadzamy.

Katolicka Agencja Informacyjna podała najnowsze oficjalne wypowiedzi przedstawiciela Konferencji Episkopatu Polski w tej sprawie. Uważam, że ich słowne sformułowanie to najwyższe mistrzostwo godne prawdziwego podziwu:
Bp Andrzej Dzięga — Przewodniczący Rady Prawnej KEP:
Poprzez głosowanie za ustawą dopuszczającą in vitro lub jej podpisanie nie zaciąga się automatycznie ekskomuniki. Według Kodeksu Prawa Kanonicznego takową ma prawo nałożyć ordynariusz po dokładnym zbadaniu danej sprawy. [...]
Jeśli ktoś świadomie i dobrowolnie opowiedział się przeciw godności człowieka przez głosowanie lub podpisanie ustawy legalizującej procedurę in vitro, a chciałby przystępować do Komunii świętej, najpierw powinien pojednać się z Bogiem i wspólnotą Kościoła przez sakrament pojednania, wyrazić żal za popełniony grzech, postanowić poprawę i dokonać zadośćuczynienia. W tym przypadku musi być pewność, że dana osoba zmieniła opinię i przyznaje się do popełnionego błędu. W omawianym przypadku trzeba pamiętać, że grzech popełniony publicznie, jakim jest udział w stanowieniu prawa naruszającego godność życia ludzkiego, stanowi szczególną formę zgorszenia. Z tej racji, taka osoba powinna ze swej strony powstrzymać się od przystępowania do Komunii świętej, dopóki nie zmieni publicznie swego stanowiska.

Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwego. Mleko się rozlało, ale szklanka jest pełna.

Kościół katolicki w Europie i w każdym społeczeństwie znaczy tyle, ile sam sobie wypracuje. Tak samo jak od zachowania każdego indywidualnego człowieka zależy, czy inni go szanują, czy nie. Nie od zewnętrznych okoliczności, nastrojów, systemów poglądów, wagi argumentów itd. Lecz od tego, czy on sam siebie szanuje. Stąd biorą się tzw. giganci ducha oraz kolosy na glinianych nogach, walące się za dotknięciem palca. Inni traktują nas tak, jak na to pozwalamy. Kijem tego, kto nie pilnuje swego. Klucz do tego, czy inni się z nami liczą, czy przejmują nasze wartości, czy przestrzegają przyznanych nam praw i wolności, leży w naszych rękach.

Ps. Dla jasności, pan prezydent cały czas publicznie przyjmuje Komunię św. i to z najczcigodniejszych rąk. I nie widać objawów, żeby zmienił opinię w sprawie podpisania ustawy o in vitro albo uznał swoją winę. A jeśli grzech jest publiczny, to publicznie też należy wyrazić skruchę. Faktycznie zaczynam uważać, że dla Kościoła katolickiego jedynymi czarnymi owcami, które od udziału we wspólnocie eucharystycznej są wyłączone, są rozwodnicy, którzy zawarli nowy związek. Biedacy, są osobami prywatnymi i nikt się z nimi nie liczy. W tym kontekście chyba rzeczywiście jesienny synod powinien wprowadzić jakieś poluzowanie praktyki duszpasterskiej.

środa, 1 lipca 2015

Pielgrzymka nadchodzi, ratuj się, kto może

Niedaleko Jaktorowa pod Warszawą — na cennych przyrodniczo terenach, stanowiących ostoję zwierząt i zapewniających ciszę oraz kontakt z naturą ludziom uciekającym od miejskiego hałasu i zanieczyszczeń — pewna moja znajoma prowadzi w starym, zabytkowym gospodarstwie niewielką stadninę koni i szkołę jazdy konnej. I dzisiaj ta znajoma wrzuciła na Facebooka następujący wpis:
„Dziś wzdłuż naszych padoków przemaszerowała pielgrzymka piesza, machając flagami, wrzeszcząc do megafonów i płosząc zwierzęta, które stratowały padoki i rzuciły się do ucieczki. Z tej okazji przypominamy Wam, katolicy, że żyjemy w świeckim państwie, w którym każdy koń ma swobodę wyznania religijnego. Dlatego apelujemy o umiar. Módlcie się w swoich kościołach, a idąc przez wsie i lasy, zachowujcie się stosownie do tego, gdzie jesteście! Po drodze mieszkają ludzie i zwierzęta”.
Nie zgadzam się ze znajomą w obwinianiu za ten incydent religii i Kościoła katolickiego. To nie religia i Kościół tu winne, ani nawet nie zwyczaj pielgrzymowania. Te instytucje wypada raczej umieścić po stronie ofiar, razem ze spłoszonymi końmi i właścicielką padoków. Winne jest rozwrzeszczanie, które wraz z mikrofonami i wzmacniaczami wlało się do kościołów i niszczy liturgię oraz przeżycie religijne tak samo jako ostoje zwierząt. Winni są ludzie, którzy mimo że skoro praktykujący, powinni doznawać conversio mentis et morum, zwłaszcza jeśli są kapłanami, kierownikami (jak się domyślam) tej pielgrzymki, w rzeczywistości nadal są częścią rozwrzeszczanego współczesnego świeckiego zgiełku, który wnoszą ze sobą do miejsc kultu i, jak widać, poza nie. Pan Bóg przychodzi w ciszy, o tym wie doskonale każdy, kto liznął chociaż okładki jakichkolwiek dzieł jakichkolwiek duchowych pisarzy, nie ważne z jakiej epoki i z którego odłamu chrześcijaństwa. W ciszy serca, w ciszy ducha, w szmerze modlitwy. W szmerze łagodnego powiewu, jak do Eliasza. A nie w grzmotach, wzmocnionych mikrofonami, ryków z głośników i brzękliwej kakofonii gitar (które dotarły już nawet do bazyliki dominikanów na Stolarskiej w Krakowie, przez całe lata jednego z nielicznych miejsc kultu katolickiego wolnych od ogłuszającego łomotu „sacro polo”). Przed laty na tę „szarpaninę nieskoordynowanych tonów i melodii, które ranią i kolą” skarżył się prymas Wyszyński, jego wypowiedź cytowałam w tekście „Ratunek od szarpaniny mózgów i nerwów”. Kardynał Wyszyński o śpiewie gregoriańskim. Rozryczany hałas, w którym żyje Kościół dzisiaj, jest w porównaniu z ówczesnymi problemami istnym wpadnięciem z deszczu pod rynnę, a w zasadzie pod Niagarę — stosownie do upowszechnienia się i zwiększenia mocy mikrofonów oraz innych elektronicznych urządzeń służących do nagłaśniania, także w plenerze. Dzisiejszy ksiądz może celebrować bez ołtarza, bez szat liturgicznych, bez odpowiednich naczyń i bielizny ołtarzowej, bez godnego odzienia i obuwia, nawet bez mszału i lekcjonarza — także w świątyni Bożej — ale nie może celebrować bez głośników i mikrofonu. Mikrofon jest najcenniejszym sprzętem liturgicznym, ustawionym centralnie na ołtarzu w miejsce krzyża.
I jeszcze jedno. Winne jest nie tylko rozwrzeszczanie i brak prawdziwego kontaktu z Bogiem, który przychodzi do głębi serca w szmerze łagodnego powiewu. Winne jest chamstwo. Zwykłe, brutalne chamstwo, z którym zetknął się chyba każdy, kto ma do czynienia z klerem — i to tym mocniej, im szerszy ma ten kontakt. Rozplenione obficie wskutek odrzucenia w posoborowej formacji kleru ducha umartwienia i ascetyki jako „niehumanistycznego ciemnogrodu”. A kultury bez kindersztuby nikogo nauczyć się nie da.
Zatem zwykłe chamstwo i egocentryczna, butna postawa nazwana kiedyś barwnie TKM: „Teraz, k..wa, my”. Jeśli katolicy się tak zachowują w miejscach publicznych, to niech się nie dziwią, że wzbiera ku nim coraz większa niechęć i pogarda, że rośnie antyklerykalizm, święcą triumfy hasła o zamknięciu religii w murach kościołów i uwolnieniu od katolicyzmu przestrzeni publicznej. I że paradoksalnie takie hasła padają często właśnie z ust ludzi wrażliwych, poszukujących wartości, pragnących działać na rzecz wspólnego dobra. Sami to sobie, drodzy współbracia w wierze, ściągacie na własne (i niestety nasze) głowy.

sobota, 13 czerwca 2015

Brak cukru w cukrze

Jedna moja znajoma, osoba o poglądach radykalnie odmiennych od moich (ateistka, weganka, zwolenniczka aborcji, małżeństw homoseksualnych itd.), zaprosiła mnie ostatnio na listę dyskusyjną ludzi ze swojego kręgu światopoglądowego, dodając następujący komentarz:
„Dla mnie jest bardzo cenne, że znam osobę z »tamtej strony«, z którą można porozmawiać :D niestety większość katolików, których znam, to albo fanatycy albo hipokryci, mający gdzieś 10 przykazań, ale biegający co chwila do kościoła. A przecież wiem, że to niemożliwe, żeby to środowisko nie miało ludzi normalnych, więc ta znajomość w jakimś sensie ratuje mnie też przed jednostronnym widzeniem świata”.
Wypowiedź Ani uważam za jeden z największych komplementów, jakie miałam okazję usłyszeć. Sama Ania jest osobą niezwykle kulturalną i skrajnie różne poglądy nie przeszkadzają nam w podtrzymywaniu sympatycznej i owocnej relacji. Ale jej wypowiedź przypomniała mi na nowo bolesny fakt, że najczęstszą przyczyną odrzucania i gwałtownej krytyki Kościoła i wiary chrześcijańskiej jest niestety niegodne zachowanie samych katolików. Ilekroć udawało mi się nawiązać kontakt z kimś, kto gwałtownie atakował Kościół i religię, tylekroć rozmowa dochodziła do punktu, w którym okazywało się, że osoba ta została zgorszona antyświadectwem ludzi wierzących (zarówno świeckich, jak i — jeszcze częściej — księży) albo wręcz zraniona i skrzywdzona przez reprezentantów Kościoła. Ludzie spoza Kościoła nieźle orientują się w zasadach chrześcijaństwa i doskonale widzą, kiedy ludzie nazywający siebie chrześcijanami prezentują postawy z zasadami tej religii niezgodne.
Piszę o tym dzisiaj, bo na ten sam temat mówi, waląc prosto w oczy, patron dzisiejszego dnia, św. Antoni Padewski:
„Kto napełniony jest Duchem Świętym, ten przemawia różnymi językami. Różne języki — to różne sposoby świadczenia o Chrystusie, a zatem: pokora, ubóstwo, cierpliwość, posłuszeństwo. Przemawiamy nimi wtedy, gdy inni widzą je w nas. Mowa zaś jest skuteczna wówczas, kiedy przemawiają czyny. A zatem proszę was, niechaj zamilkną słowa, a odezwą się czyny. U nas tymczasem pełno słów, ale czynów prawdziwe pustkowie. Dlatego Pan zapowiada nam karę, jak to zapowiedział drzewu figowemu, na którym zamiast owoców znalazł same tylko liście. »Obowiązkiem głosiciela — mówi święty Grzegorz — jest wypełniać to, co się głosi«. Daremna jest znajomość Prawa u tego, kto uczynkami obala to, czego naucza”.
Kazanie I, 226 (z godziny czytań)
Często z ateistami mam znacznie lepsze relacje niż z katolikami, zwłaszcza księżmi. Nie jest to przypadek; księża i zakonnicy, którzy wystawiają katolicyzmowi antyświadectwo, odpychając ludzi od wiary, bardzo mnie irytują i gorszą. Jestem cięta szczególnie na jedną postawę: olewania obowiązków i zobowiązań zakonnych i kapłańskich przy pełnym samozadowoleniu. Totalne zeświecczenie i rozleniwienie, tumiwisizm, linia najmniejszego oporu, ręka rękę myje. Czy się stoi, czy się leży, pełna taca się należy. Krytykuję ich, a oni mają do mnie pretensje. Niestety, wyznaję zasadę: „Jakżeś się najął za psa, to szczekaj jak on”; i naprawdę o wiele bardziej wolę mieć do czynienia z ateistami, którzy się za tego psa nie najmowali, niż gośćmi, którzy ze swego stanu w Kościele chcą czerpać profity (stosunkowo lekka praca, pełne utrzymanie, brak trosk materialnych i niepewności o przyszłość, szacunek ludzi itd.), ale dotrzymywać związanych z nim obowiązków (choćby tak lekkich jak noszenie stroju duchownego) już nie chcą.
Na koniec kropka nad „i” od księdza poety, Janusza Pasierba:
„Warto by zrobić kiedyś rachunek sumienia z tego, jaki stworzyliśmy sobie wizerunek Kościoła, który często przekazujemy innym. Czy przypomina on oblubienicę z Pieśni nad pieśniami, czy raczej starą damę, co siedzi na kanapie i ma za złe? Czy chrześcijaństwo w naszej realizacji i naszym przekazie jest wspaniałą przygodą z Bogiem, ryzykowną i trochę szaloną, czy nudną rutyną, tępym szablonem, praniem mózgów w letniej wodzie święconej? Czy w naszym przeżywaniu i głoszeniu Kościoła jest poezja? Przecież Chrystus był poetą. Czy chrześcijaństwo jest dla nas pierwiastkiem dynamizującym umysł i serce, odświeżającym wizję świata, poszerzającym wyobraźnię i pogłębiającym wrażliwość o nowe wymiary?”
Dodałabym jeszcze: Czy jesteśmy posłuszni nauczaniu Kościoła, jego Tradycji i zwyczajom, i z pokorą uczestniczymy w katolickiej liturgii i formach pobożności; czy też tworzymy de facto nową, prywatną religię i nowy kult na miarę naszych indywidualnych zachcianek i pomysłów, nazywając to, nie wiadomo dlaczego, nauczaniem i liturgią Kościoła katolickiego? To także kompromituje katolicyzm. Naprawdę, ateiści i antyklerykałowie z reguły doskonale wiedzą, o co chodzi, i odrzuca ich bubel, który prezentujemy. Odpowiemy kiedyś za to...

piątek, 12 czerwca 2015

Dwa lata

Równo dwa lata temu, 12 czerwca 2013 r., odbyła się obrona mojej pracy doktorskiej z teologii. Czas, który od tamtej chwili upłynął, był trudny, ale bardzo owocny. Dzięki Ci, Panie, za wszystko, co wydarzyło się przez te dwa lata!
Myślę, że nie miałabym tytułu doktora, gdyby nie bł. Michał Czartoryski, męczennik Powstania Warszawskiego, patron dzisiejszego dnia. A było to tak:
Bardzo mi zależało, żeby na obronie pracy był mój najlepszy przyjaciel, dominikanin, o imieniu Michał. Wiedziałam, że będzie moim palladium — jeśli będzie ze mną, będzie się za mnie modlił, dam sobie radę ze wszystkim. Mój kochany promotor rozumiał mnie i starał się załatwić taki termin, żeby Michał mógł być wtedy w Krakowie. Niestety, nagle okazało się, że jeden z recenzentów wyjeżdża i termin obrony niespodziewanie został wyznaczony na za kilka dni, na datę, kiedy Michał musiał być gdzie indziej. Był to właśnie 12 czerwca. Przygnębiona, zwróciłam się do bł. Michała: „Błogosławiony Michale, Michał miał być na obronie i miał mnie wspierać. Niestety nie udało się, więc teraz ty, także dominikanin i także Michał, musisz go zastąpić. To jest twój dzień. Oddaję wszystko, całą obronę pod twoją opiekę”.
Prezentację pracy, mimo zdenerwowania, przedstawiłam sprawnie. Potem recenzenci przeczytali fragmenty recenzji i podali pytania, na które mam odpowiedzieć. Wtedy nastąpiła awaria — jeden z recenzentów zadał dwa pytania, które wywołały w mojej głowie czarną dziurę. Po prostu nic, null. Wiedziałam, że nic. Po prostu coś się stało, wpadłam w czarną dziurę i nie mam nawet żadnego pomysłu, jak ściemniać, żeby przynajmniej sprawić dobre wrażenie. Zaczęłam odpowiadać na pozostałe pytania i gorąco modlić się w duchu do bł. Michała o ratunek. Chwila klęski zbliżała się nieuchronnie... Wtem nagle jeden z członków komisji zadał recenzentowi nie związane z tematem pytanie i zaczęli ze sobą dyskutować. Coraz goręcej... I tak moja obrona zeszła w cień. Po kilku minutach wymiany zdań obu profesorów przewodniczący komisji zabrał głos, podziękował mi uprzejmie, oznajmił, że jest już późno i moje odpowiedzi są wystarczające. To był po prostu cud. Cud sprawiony przez bł. Michała.
W podziękowaniu napisałam dla niego tekst, przeczytajcie: Ziarno, które obumarło.
Uznaję bł. Michała, oprócz św. Tomasza z Akwinu, za patrona wszystkiego, co od tamtej chwili przed dwoma laty robię jako teolog. I bardzo polecam go wam wszystkim jako patrona. Bł. Michale, módl się za nami!


Zdjęcie bł. Michała pochodzi ze strony http://www.alexiagb.pl/michal.html. Inne cenne zdjęcie bł. ojca Michała publikowałam tu: Kim jest dominikanin.

wtorek, 2 czerwca 2015

Jedni drugich

Szukając pewnego cytatu, wpisałam w BibleWorks frazę „jedni drugich” i oto, co znalazłam:

Rz 12,10
W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie!

Rz 14,13
Przestańmy więc wyrokować jedni o drugich. A raczej to zawyrokujcie, by nie dawać bratu sposobności do upadku lub zgorszenia.

Rz 16,16
Pozdrówcie wzajemnie jedni drugich pocałunkiem świętym!

1 Kor 11,33
Tak więc bracia moi, gdy zbieracie się by spożywać wieczerzę poczekajcie jedni na drugich!

Ga 5,26
Nie szukajmy próżnej chwały, jedni drugich drażniąc i wzajemnie sobie zazdroszcząc.

Flp 2,3
...niczego nie pragnąc dla niewłaściwego współzawodnictwa ani dla próżnej chwały, lecz w pokorze oceniając jedni drugich za wyżej stojących od siebie.

Kol 3,13
...znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem, jeśliby miał ktoś zarzut przeciw drugiemu: jak Pan wybaczył wam, tak i wy!

1 Tes 5,11
Dlatego zachęcajcie się wzajemnie i budujcie jedni drugich, jak to zresztą czynicie.

1 P 1,22
Skoro już dusze swoje uświęciliście, będąc posłuszni prawdzie celem zdobycia nieobłudnej miłości bratniej, jedni drugich gorąco czystym sercem umiłujcie.

Pismo Święte samo prowadzi.

niedziela, 31 maja 2015

Polecam dobrą książkę

Od pewnego czasu boleśnie odczuwam swoją ignorancję w zakresie ascetyki. Coraz bardziej przekonywałam się, że nie da się prowadzić głębszego życia duchowego bez ascezy, ale formacja religijna, jaką odebrałam w Kościele „posoborowym” — na dwóch uczelniach katolickich i u dominikanów — nie dostarczyła mi nawet podstawowej wiedzy praktycznej na ten temat (poza wbiciem mi do głowy, że koncentracja na życiu moralno-ascetycznym w Kościele potrydenckim była be, odcinała ludzi od mistyki i była toksyczna dla ich psychiki i osobowości).
W końcu o. Marek Grzelczak („to też dominikanin, ale całkiem autre chose”) podsunął mi książkę o. Fryderyka Williama Fabera, oratorianina, słynnego XIX-wiecznego klasyka ascetyki katolickiej. Została ona kilka lat temu wznowiona po polsku (w dwóch częściach) i jest także dostępna za darmo w Internecie pod adresem http://www.ultramontes.pl/faber.htm. Mimo upływu ponad 150 lat od chwili napisania okazała się strzałem w dziesiątkę. Czytam ją teraz kawałeczkami, smakując ją jak wykwintny deser, i notuję kolejne odkrycia.
Niektóre rzeczy wzbudzają na początku sprzeciw w świetle tego, czego nauczono mnie poprzednio. Na przykład jeżę się, gdy czytam: „Nie jest rzeczą niemożliwą, iż przeszkodą postępu jest nam brak nabożeństwa do Matki Najświętszej. Bez tego nabożeństwa życie duchowne jest niemożliwe... To część integralna chrześcijaństwa. Religia bez Maryi, ściśle biorąc, nie jest chrześcijańską”, bo odzywa się we mnie grzmienie kard. Ives’a Congara OP przeciwko ohydnej mariodulii Kościoła potrydenckiego, odbierającej prawowitą cześć Panu Bogu oraz więżącej katolików w infantylizmie i sentymentalizmie. Po czym dochodzę do zdania: „Ją Bóg uczynił łożyskiem swej łaski, o czym świadczy najlepiej ta świadoma nienawiść złego ducha i te instynktowne uprzedzenia wszystkich herezyj przeciwko Niej... Jest to nabożeństwo rzetelne, gdyż jego nieustanną dążnością jest znienawidzenie grzechu, a nabycie cnót gruntownych”, reflektuję nad znanymi mi postawami ojca Congara i ludzi uformowanych w jego duchowości, i nagle przychodzi olśnienie: „Cholera, to naprawdę tak jest”.
Dużo w tej książce rzetelnej wiedzy o chrześcijańskim życiu duchowym i o ludzkiej psychice. Na przykład taka perełka:
Równowaga jest rzeczą niełatwą dla ludzkiej natury, zwykle też każda nowość wydaje walkę temu, co stare i zadomowione. Nic więc dziwnego, że choć mało kto odważyłby się to wyznać, taki początkujący, przejęty prawdziwą, lecz świeżą dla niego myślą o wyższości życia wewnętrznego nad zewnętrznym, uważa to drugie za bezwartościowe, owszem szkodliwe, bo pełne pokus. Poważanie jednego rodzi w nim, niestety, lekceważenie drugiego, zwłaszcza że rozpoczynając życie całkowicie oddane Bogu, zawsze nieufnie i pogardliwie odnosi się do ludzi i świata. Ta pogarda bywa najczęstszą pokusą początkujących. [...]
Lecz jakże się to dzieje, że początkujący – choć bowiem pierwszy okres mamy za sobą, nie przestajemy być, jak powiedziałem, początkującymi na drodze doskonałości – zazwyczaj rażą w swym otoczeniu, ściągając na samą pobożność niechęci i uprzedzenia? – Nie chcę tak cierpko o tym mówić, jak zwykł to czynić świat, bo wiem, jakie trudności ich otaczają, jak wyrozumiale trzeba ich sądzić i jak wielką jest rzeczą to ich oddanie się sercem i duszą sprawie Bożej. Zresztą wszystko, co w ich postępowaniu odraża i drażni, nie pochodzi z tych zasad, które właśnie obrali, lecz ze starego kwasu, który w nich pozostał po życiu światowym.
Razi u nich brak roztropności, nieliczenie się z chwilą, miejscem, wiekiem, osobą czy okolicznościami; razi niekonsekwencja, której nie można wytłumaczyć, jeśli się nie pojmie tej walki, jaką sobie wydali; razi rozdrażnienie, które bez wątpienia wybaczyłby im najostrzejszy krytyk, gdyby wiedział o ich bojach wewnętrznych i znużeniu ducha, które jest następstwem walki i pokusy; razi ich dziwactwo, ponieważ trudno jest człowiekowi naraz oswoić się z nowymi zasadami i stosować je poprawnie do tylu sprzecznych wymagań; razi w nich wreszcie to, co jest nie tyle zgorszeniem dawanym przez nich, co raczej zgorszeniem przyjmowanym przez nich od świata, który tak biegunowo różni się w swoich hasłach od zasad Ewangelii.
Głęboko więc bądźmy przekonani, iż naprawdę doniosłą jest rzeczą dla naszego duchownego postępu i dla wewnętrznej świętości, byśmy dużo troski wkładali w nasze pożycie z drugimi, stając się dla nich wonnością Chrystusową. Zaniedbanie w tym względzie jest przyczyną, dlaczego wielu ustaje w swym porywie ku doskonałości; szukają oni źródeł swego niepowodzenia w samym swoim szlachetnym zamiarze, podczas gdy te kryją się w ich zewnętrznym postępowaniu.
Inny cytacik:
Duch reformatorski jest antytezą ducha ascezy.
Polamp i wszystko jasne!

Ps. Skoro wspominam o ojcu Marku Grzelczaku oraz XX-wiecznych kontrowersjach wokół tradycyjnej katolickiej pobożności maryjnej, to polecam także mój wywiad z nim, w którym staje on w jej obronie: „Matka Boża niczego nie zgubi, niczego nie pozwoli skraść”.

piątek, 1 maja 2015

Niewolnicy żołądka

Pozostajemy w wątku infantylizmu, otwartym poprzednimi tekstami.
Udzielenie przez Episkopat Polski dyspensy od wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych na dzisiejszy piątek wywołało konsekwencje, które do głębi mnie zadziwiły. Otóż wielu znanych mi osobiście katolików, którzy zarówno w moich, jak i w ich własnych oczach wydają się obdarzeni dojrzałą wiarą i pewnym zaawansowaniem w życiu religijnym, wśród nich działacze kościelni i ksiądz zakonny, epatowało na Facebooku entuzjastycznymi opowieściami o jedzeniu mięsa i krytykowało lub podśmiewało się z tych, którzy dzisiaj mięsa nie jedli, mimo że Kościół pozwolił. Drudzy za to chwalili się, że dziś mięsa nie jedzą; niektórzy, bo niezdrowe, inni — bo potępiają politykę Episkopatu ciągłego majstrowania przy kalendarzu liturgicznym i likwidowania ostatnich resztek postów i wyrzeczeń, i tak wielkości ułamka paznokcia w porównaniu z praktykami obowiązującymi w tak podziwianych (werbalnie) przez Zachód Kościołach wschodnich. Była to więc motywacja jakby wyższa; jednakże człowiek entuzjazmujący się niejedzeniem mięsa jest faktycznie tak samo uzależniony od prawa, jak entuzjazmujący się jego jedzeniem. Trudno mówić o dojrzałej wierze — w obu wypadkach. I jedni, i drudzy koncentrują się na brzuchu. Są niewolnikami swojego ciała, więc nie mogą rozwijać ducha. I nawet trzecie mieszkanie św. Teresy jest dla nich zamknięte.
Zdziwiło mnie, że niektórzy z dzisiejszych propagatorów jedzenia mięsa potępiali osoby, które postanowiły pozostać przy rybach i nabiale. Najwyraźniej nikt z nich, nawet jeśli posiada celebret czy magisterium z teologii, nie rozumie, że dyspensa jest przywilejem, a nie obowiązkiem. Nie ma więc żadnych powodów, aby sugerować, że osoby, które z niej nie skorzystały, są „tradsami”, nie są posłuszne biskupom czy też myślą w kategoriach Starego Testamentu (en passant, utożsamianie przepisów Kościoła katolickiego z prawem żydowskim, a osób je zachowujących z faryzeuszami, to jedna z najzabawniejszych dla mnie aberracji formacji religijnej, zwłaszcza gdy czynią to księża).
Zamykam dzisiejszy dzień z dużym rozczarowaniem. Oto myślenie ludzi, których uważałam za duchowych, kręci się wokół obżarcia mięchem i opicia piwskiem. Horyzont, jakby się wydawało, elity intelektualnej i duchowej Kościoła (w porównaniu z „przeciętnymi” wiernymi) kończy się tak naprawdę na poszukiwaniu okazji, aby przekraczać przepisy bez ich niedozwolonego łamania... i okazuje taki podobno dojrzały katolik euforię, że może robić coś, co normalnie jest niedozwolone. Czyli w gruncie rzeczy ciągle przebywa na poziomie mentalności dziecinnej (nie dziecięcej) — bo to przecież na tym etapie rozwoju człowiek szuka każdej sposobności, by przekraczać ustalone granice i zasady, i cieszy się tym, jakby mu się udało spłatać psikusa nauczycielce; na etapie dojrzałym zaś akceptuje istnienie zasad i widzi wartość granic, jeśli jest wolny od dysfunkcji psychologicznych. W obszarze zaś teologii moralnej wciąż koncentruje się na grzechu i zakazach, zamiast na kształtowaniu cnót. Święty Tomasz z Akwinu i S. Th. Pinckaers OP, piewca Tomaszowej moralności opartej na dążeniu do dobra i rozwijaniu cnót, przewracają się w grobach...
Ludzkie zwierzęta rzuciły się na mięso, wypuszczone na chwilę z klatki opresyjnych przepisów przez wyrozumiały Episkopat.
A miało być tak pięknie. Zaetykietowano, że moralność koncentrująca się na grzechu i zakazach jest paskudnym skutkiem ubocznym epoki trydenckiej, od której Sobór Watykański II szczęśliwie nas wyzwolił. Jednak 50 lat po soborze Kościół katolicki en masse nadal myśli w kategoriach „Czy będę miał grzech, jeśli zrobię to i to?” i „Dzisiaj wolno mi robić to, co normalnie zakazane, i nie mieć grzechu!” Nawet ten dojrzały i aktywny katolik. Nawet księża. Nawet zakonnicy. Czy ktoś poza wykładowcami uniwersyteckimi, specjalizującymi się w teologii moralnej św. Tomasza, wie, że istnieje inna katolicka moralność niż ta wieczna zabawa w policjantów i złodziei z kodeksami karnymi oraz szukanie pretekstów do dyspens?
O wartości ascezy chrześcijańskiej i znaczeniu postów i wyrzeczeń nie będę pisać. Nie czuję się kompetentna. W zamian polecę piękne rozważania (ostrzegam, przedsoborowe, więc brak w nich ducha ludyzmu i laksyzmu dzisiejszego katolicyzmu) o. Sylwestra van Veghela, kapucyna, Miłość krzyża. Rozmyślania na tle Męki Pańskiej. Kupiłam tę książkę kiedyś za 2 złote u karmelitów bosych w Czernej; wydana w dużym nakładzie w latach 80., może gdzieś jeszcze leżeć na półkach z tanią literaturą. W zamyśle autora była przeznaczona dla zakonników, ale dla świeckich też dobrze się nadaje. Jeśli ktoś chce podążać wąską drogą naśladowania Jezusa w walce z własną pychą, obżarstwem i innymi grzechami głównymi, w eliminowaniu wad i rozwijaniu cnót, wynagradzaniu za grzechy własne i cudze, to jest to pozycja właśnie dla niego. Może też szukać inspiracji w Dzienniczku siostry Faustyny. O tym, czy naprawdę właściwie postrzega się dzisiaj jej nauczanie o Miłosierdziu Bożym, będzie w jednym z następnych tekstów.

Ps. Na temat kompulsywnej obsesji jedzenia mięsa w dzisiejszym Kościele katolickim napisałam już kiedyś inny post, „Taka wiara opaskudzi człowieka”.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Rura, kisiel i król Dawid

Ostatni tekst „Rura i kisiel dla Jezusa” niespodziewanie pobił rekordy popularności (ponad 3 tysiące wejść w kilka dni) i wywołał silne reakcje: zarówno pozytywne, jak i negatywne. Z reguły nie dyskutuję z krytykami, bo nigdy nie mam na to czasu, a większość komentarzy sprawia wrażenie, jakby ich autorzy nie przeczytali uważnie tekstu, który krytykują. W tym jednak wypadku zabieram głos, bo ujawniło się kilka ciekawych zjawisk, do których warto się odnieść.
Tekst wywołał oburzenie zwolenników nieskrępowanej tanecznej ekspresji uczuć religijnych, czemu się nie dziwię. Dziwię się natomiast, że ich atak poszedł po linii piętnowania zwolenników przestrzegania przepisów liturgicznych, ponieważ moja argumentacja znajdowała się na zupełnie innej płaszczyźnie. W ogóle nie poruszałam kwestii przepisów liturgicznych, ponieważ ten aspekt sprawy został wyczerpująco omówiony wcześniej na różnych forach dyskusyjnych przez wielu innych dyskutantów. Zbudowałam mój tekst wokół zupełnie innej tezy: „Obie imprezy stanowią dobre świadectwo infantylizacji kultury europejskiej... Obecna kultura europejska jest kulturą zdziecinnienia i wiecznej rozrywki”. Nie ukrywam, że wytoczenie ciężkich armat przeciwko tekstowi, którego się dobrze nie zrozumiało, jest w moich oczach tylko kolejną oznaką niedojrzałości.
Często w krytykach pojawiał się motyw Dawida tańczącego przed Arką i skrytykowanego przez Mikal (2 Sm 6) — z czytelną aluzją, że to ja jestem tą nową ponuracką Mikal, której przeszkadza taniec kultyczny. Nikt jednak z naśladowców króla Dawida nie zauważył, że Dawid tańczył przed Arką raz, ze względu na wyjątkowe święto: sprowadzenie jej do Jerozolimy po odzyskaniu ze świętokradczych rąk filistyńskich. Raz, a nie regularnie. Teza mojego tekstu jest zaś taka, że świadectwem infantylizacji obecnej kultury jest popularność imprez tanecznych organizowanych pod hasłami religijnymi. Popularność, czyli ich wielokrotne powtarzanie. Trzymam się tej tezy i uważam, że jest słuszna, bo forma ekspresji uczuć religijnych popularna w danej kulturze pozwala na wyciąganie wniosków na temat charakteru tej kultury. Można to czynić tak samo wtedy, gdy w danej kulturze formą ekspresji jest składanie ofiar ze zwierząt czy ludzi albo okrutne praktyki pokutne, jak i wtedy, gdy jest nią tańcowanie. Moje wnioski dotyczyły popularności tańcowania, dlatego połączyłam obie imprezy, jedną liturgiczną, drugą nieliturgiczną. Elementem wspólnym był taniec, a nie liturgia, czego niektórzy krytycy skoncentrowani na przepisach liturgicznych nie zauważyli.
Oponenci argumentujący „z Dawida” nie zauważyli jeszcze dwóch błędów logicznych w swoim myśleniu. Po pierwsze, wybrali sobie z Biblii to, co pasuje do ich tezy, i mechanicznie przenieśli to na dzisiejszą sytuację. Nie zauważone pozostały natomiast inne, powiązane z tą opowieścią wydarzenia z historii życia wielkiego króla izraelskiego. Oto w tym samym szóstym rozdziale czytamy, jak niejaki Uzza dotknął Arki, będącej świętym miejscem obecności Najwyższego, chcąc uchronić ją przed spadnięciem z wozu. „I zapłonął gniew Pana przeciwko Uzzie i poraził go tam Bóg za ten postępek, tak że umarł przy Arce Bożej”. Dlaczego, skoro Uzza chciał dobrze? Bo niepowołany dotknął przedmiotu, w którym obecny był sam żywy Bóg. Podobnie Dawid kazał zabić młodzieńca, który na własną prośbę ciężko rannego króla Saula dobił go, aby ten nie wpadł żywy w ręce wrogów. „Powiedział do niego Dawid: «Jak to? Nie bałeś się podnieść ręki, by zabić pomazańca Pańskiego?» Wezwał więc Dawid jednego z młodzieńców i dał rozkaz: «Podejdź i przebij go!» Ten zadał mu cios taki, że umarł”. Dlaczego? Bo osoba króla (nawet złego) była namaszczona, poświęcona, konsekrowana. Nie można podnieść ręki na coś należącego do Boga. Podobnie nawet zwierzę miało umrzeć, jeśli dotknęło się góry Synaj, gdy spoczęła na niej Obecność Boga. Jeśli zatem Arka Pańska była żywą obecnością Boga Najwyższego wśród swego ludu, to tysiąckrotnie bardziej jest nią Najświętszy Sakrament, w którym Bóg prawdziwy jest obecny prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie. Czemu więc w obecności Najświętszego Sakramentu podejmuje się czynności zupełnie niesakralne? I czemu zwolennicy tzw. Komunii świętej do ręki, mamłający w świeckich, niekonsekrowanych i nie puryfikowanych łapskach Najświętsze, Prawdziwe Ciało Pana, milczą o istnieniu tych tekstów? Czy nie zapłonie gniew Pana przeciw nim, jak zapłonął przeciw Uzzie?
Argumentowanie ze Starego Testamentu to obosieczna broń. Nie mówiąc już o tym, że skoro nasze tanecznice liturgiczne tak chętnie się powołują na zwyczaje starożytnego Izraela, to niech pamiętają, żeby zachowywać również przepisy o zakazie uczestniczenia w kulcie w okresie menstruacji oraz wiele innych wesołych atrakcji. Biblia i teologia to nie hipermarket, z którego wybieramy to, co nam się podoba.
Po drugie — przenosząc się z obszaru teologii do nauk społecznych — mechaniczne przenoszenie znaków i symboli z jednej kultury i epoki do innej jest zupełną pomyłką metodologiczną. Interpretacja znaków kulturowych jest zależna od kultury. Niektórzy zwolennicy tańców w kościele powołują się na obecność tańców w liturgiach afrykańskich. Owszem — tylko że w kulturach afrykańskich taniec pełni inną funkcję niż w europejskiej. I nie kto inny, jak sami hierarchowie afrykańscy zwracają na to uwagę. Jeśli nasi drodzy charyzmatycy chcą tańczyć w Europie podczas mszy, bo robi się to w Zanzibarze, to ja apeluję, aby po przyjęciu Komunii św. głośno bekali. Stąd właśnie pod koniec tekstu „Rura i kisiel dla Jezusa” pojawiło się odwołanie do bekania i pierdzenia. Niektórzy obruszyli się z tego powodu, tymczasem powód jest taki, że w kulturze chińskiej, jeśli kto po jedzeniu nie beknie głośno przy stole, to uważany jest za chama. W czym ten znak jest gorszy od tamtego? Dlaczego nasi tancerze religijni nie bekają, skoro tańczą? Jeśli przejmują znaki z innych kultur, to cóż to za wybiórczość i stawianie jednej kultury i znaku ponad drugim?
Z podobnej przyczyny pojawiło się pierdzenie — a właściwie powinno być „popierdywanie”. To jest z kolei aluzja do powieści Kurta Vonneguta Śniadanie mistrzów. Dobry i mądry kosmita, przybyły na Ziemię z planety Margo, chciał ostrzec mieszkańców płonącego domu przed pożarem. Zaczął stepować i popierdywać, bo takie były sposoby porozumiewania się na jego rodzinnej planecie. Niestety pan domu rozwalił mu głowę kijem golfowym, niwecząc nadzieje na zatrzymanie wojen i uleczenie raka. Fatalna pomyłka wynikła z niedociągnięć komunikacji międzykulturowej. Nasi nowocześni współbracia katolicy już stepują (tańczą) w kościele, dlaczego zatem nie mieliby również popierdywać? To również jest znak, którego interpretacja jest zależna od kultury.
Swoją drogą, bardzo mnie rozbawiło, że krytyków konserwatywnych obruszyło akurat bekanie i pierdzenie — czynności czysto fizjologiczne, pozbawione wartości moralnej; nie zareagowali natomiast praktycznie na taniec na rurze, walki w kisielu i mokre podkoszulki — zabawy wywodzące się z klubów go-go i innych przybytków uciechy erotycznej, ani na piwo i wódkę. Te preferencje rodzą w moim kaprawym umyśle zgoła filuterne wnioski ;)

Zachęcam do zapoznania się w wypowiedzią kardynała Arinze, stuprocentowego Afrykanina, dlaczego w Europie nie ma miejsca na taniec podczas liturgii:



I jeszcze wypowiedź Kongregacji ds. Sakramentów i Kultu Bożego, wyczerpująco omawiająca temat: Taniec w liturgii

Organizatorom zaś „Tańca Wielkanocnego” na rynku krakowskim o godzinie 15, zapowiadanego jako mającego ścisły związek ze Świętem Miłosierdzia, serdecznie polecam zapoznanie się z Dzienniczkiem św. siostry Faustyny Kowalskiej. Dowiedzą się z niego, co czciciele Miłosierdzia Bożego powinni czynić o godzinie 15, w godzinie śmierci Jezusa. Dzienniczek w ogóle jest ciekawą lekturą, kompletną odwrotnością wesołego popchrześcijaństwa tak lansowanego w ostatnich latach w Kościele katolickim w Polsce. Ostrzega przed ciężkimi karami dla grzeszników, namawia do nawrócenia, opłakiwania grzechów, eliminowania wad, ćwiczenia cnót, samozaparcia w zdobywaniu zasług, wyrzeczeniach i okazywaniu pokory... A jak surowo oceniała św. Faustyna tańce! Tyle osób ma Faustynę i Miłosierdzie Boże na ustach; może w końcu warto się zorientować, o co naprawdę kaman?
Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie. (Łk 6,25)
Nie chodzi o ponuractwo i cierpiętnictwo, ale może warto zastanowić się, o co chodzi w tych słowach i czym naprawdę jest chrześcijańska radość, o której mówi Nowy Testament?

niedziela, 12 kwietnia 2015

Rura i kisiel dla Jezusa



W związku z przekształceniem przez łódzkich jezuitów Świętego Triduum Męki, Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa w oryginalny estradowy performance oraz imprezą „Taniec dla Jezusa”, która w tym samym mniej więcej czasie odbywała się w Krakowie, mam kilka refleksji:
  • Obie imprezy stanowią dobre świadectwo infantylizacji kultury europejskiej. Degeneracja Europy przejawia się nie tylko w promocji zboczeń seksualnych, kryzysie męskości i ojcostwa, rozpadzie rodzin, niechęci do posiadania dzieci itd. Obecna kultura europejska jest kulturą zdziecinnienia i wiecznej rozrywki: „Bawmy się” — i to jest pierwotna przyczyna, dla której ludzie nie chcą być dorosłymi mężczyznami i kobietami, zachowywać wierności raz wybranym partnerom (lub złożonym ślubom zakonnym, zobowiązaniom kapłańskim), ponosić odpowiedzialności za wychowanie dzieci itd. Historyk zauważy, że jest to cecha typowa dla schyłkowego okresu danej cywilizacji i kończy się to zawsze tak samo: zastąpieniem zmęczonej, zniewieściałej i zdemoralizowanej populacji przez świeże, dzielne ludy barbarzyńskie nawykłe do walki, pracy i wyrzeczenia.
  • Imprezy są dobrym świadectwem bezrefleksyjnego poddawania się przez Kościół katolicki wpływom społeczeństwa laickiego. Obie mają charakter czysto świecki, mogłyby odbyć się z okazji dnia Ziemi czy święta Unii Europejskiej, i zostały przeniesione w kontekst kościelny, mimo że zupełnie do niego nie pasują. Ale młodzież chce się bawić — zarówno ta będąca odbiorcą tych imprez, jak i organizująca je. Wyświęcenie i wręczenie celebretu (świadomie nie mówię o sutannie czy habicie, bo który młody ksiądz dzisiaj je nosi — nosi, a nie zakłada na chwilę?) nie powoduje w cudowny sposób zrodzenia się dojrzałości, odpowiedzialności, kultury, kindersztuby ani wzniesienia gustów na poziom choćby odrobinę wyższy od najpodlejszego motłochu.
  • Obie imprezy są kolejną oznaką, że w Kościele katolickim w Polsce wygrywają wzorce tzw. popchrześcijaństwa, które narodziły się pierwotnie w protestanckich wspólnotach „trzeciej reformy” w Ameryce. Po raz kolejny widać, że zerwanie łączności z ortodoksyjnym Wschodem pozostawiło łaciński Zachód bezbronnym wobec wszelkich racjonalistycznych i reformacyjnych herezji.
  • Niestety mimo smutnego doświadczenia postchrześcijańskiego Zachodu, Kościół w Polsce powtarza z opóźnieniem jego błędy. Komunistyczna „lodówka” i niechętna postawa kard. Wyszyńskiego wobec pseudokatolickich nowinek z Zachodu uchroniły nas przed dechrystianizacją kilkadziesiąt lat temu, ale obecnie to „zapóźnienie” polski establishment kościelny szybko nadrabia. Tamci, aby zrozumieć, że religia nie może istnieć bez dogmatów, tradycji, norm i zasad, musieli doprowadzić do sytuacji, że w Kościele pozostało kilka procent społeczeństwa. My mamy okazję nauczyć się na ich błędach, zamiast je powielać, ale okazja ta jest właśnie marnowana.
W tym samym czasie, gdy aktywiści katoliccy w łódzkiej świątyni i na rynku krakowskim podrygują i fikają nogami „dla Jezusa”, w Afryce i Azji ludzie tracą dla Niego swoje mienie, cierpią tortury i oddają życie. Jaki chrześcijanin, takie świadectwo. Kiedy w Europie będzie kwitł islam, Azja i Afryka będą kontynentami na wskroś przenikniętymi chrześcijaństwem. Sanguis martyrum semen christianorum. Sanguis martyrum, a nie bezustanne imprezowanie wiecznych nastolatków. Już dziś kolorowi misjonarze przybywają do Europy, a hierarchowie murzyńscy zawstydzają europejskich swoją odwagą i wiernością Chrystusowi — i jest to tylko początek.

Mam świeże, jeszcze nie zużyte propozycje dla organizatorów kolejnych eventów dla Jezusa — przecież żeby zabłysnąć i utrzymać na sobie uwagę gawiedzi, trzeba proponować ciągle coś nowego:
  • jedzenie pizzy (hotdogów, pierogów) na czas dla Jezusa,
  • taniec na rurze dla Jezusa,
  • mokre podkoszulki dla Jezusa,
  • zawody w kisielu dla Jezusa,
  • puszczanie megaserpentyn z dziesiątego piętra dla Jezusa,
  • konkurs „Ile osób wejdzie do malucha” dla Jezusa.
Dla odważnych:
  • streptease dla Jezusa,
  • picie piwa (lub nawet wódki, jeśli znajdzie się sponsor) dla Jezusa,
  • bekanie i pierdzenie dla Jezusa.
Przecież ludźmi jesteśmy i nic co ludzkie nie jest nam obce.
A jezuici w Łodzi muszą przynajmniej porąbać ołtarz podczas przyszłorocznego Triduum. Jak inaczej zdołają wyrazić rozsadzającą ich wielką radość?

Orkiestra na Titanicu grała do tańca do samego końca.


Ps. To uczucie, kiedy jezuici piętnują cię jako pseudokatolika i lefebrystę za cytowanie dokumentów Soboru Watykańskiego II, Jana Pawła II i Konferencji Episkopatu Polski 3:)
Ps 2. Czy zauważyli Państwo bliźniacze podobieństwo stylu, frazeologii i toku myślenia naszych drogich jezuitów do Młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków? Już od pewnego czasu myślę o założeniu satyrycznej strony „Młodzi, wykształceni i z wielkich klasztorów” 3:)

Ps 3. Kilka dalszych refleksji oraz odpowiedzi na krytykę znajdują się tutaj: Rura, kisiel i król Dawid.

sobota, 4 kwietnia 2015

Największa jest miłość

Najpiękniejszy obraz, jaki pozostał mi z wielkopiątkowej liturgii Męki Pańskiej:
Wysoki, energiczny zakonnik w sile wieku cierpliwie, powoli i ostrożnie prowadzi chybotliwie drepczącego starca, chroniąc go przed upadkiem i pochylając się nad nim jak matka nad dzieckiem. Ustępuje mu miejsca przed krucyfiksem, czeka, aż tamten z wysiłkiem się do niego schyli i znowu wyprostuje, następnie sam go całuje i w podobny sposób odprowadza starszego współbrata na miejsce.
Nagły rozbłysk sensu życia zakonnego i wielkopiątkowe kazanie bez słów.
Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.

Adoracja Krzyża u dominikanów tuluskich, Wielki Piątek 2015

sobota, 28 marca 2015

Życie w różowych okularach

Przywiezione z rekolekcji:

List od babci.
Któregoś dnia poszłam do miejscowej księgarni katolickiej i ujrzałam naklejkę na zderzak z napisem: „ZATRĄB, JEŚLI KOCHASZ JEZUSA”. Akurat byłam w szczególnym nastroju, ponieważ właśnie wróciłam ze wstrząsającego występu chóru, po którym odbyły się gromkie, wspólne modlitwy — więc kupiłam naklejkę i założyłam na zderzak.
Jak dobrze, że to zrobiłam!!!
Co za podniosłe doświadczenie nastąpiło później! Zatrzymałam się na czerwonych światłach na zatłoczonym skrzyżowaniu i pogrążyłam się w myślach o Bogu i o tym, jaki jest dobry... Nie zauważyłam, że światła się zmieniły. Jak to dobrze, że ktoś również kocha Jezusa, bo gdyby nie zatrąbił, nie zauważyłabym... a tak odkryłam, że MNÓSTWO ludzi kocha Jezusa! Więc gdy tam siedziałam, gość za mną zaczął trąbić, jak oszalały, potem otworzył okno i krzyknął: „Na miłość boską! Naprzód! Naprzód! Jezu Chryste, naprzód!” Jakimże oddanym chwalcą Jezusa był ten człowiek!
Potem każdy zaczął trąbić! Wychyliłam się przez okno i zaczęłam machać i uśmiechać się do tych wszystkich, pełnych miłości ludzi. Sama też kilkakrotnie nacisnęłam klakson, by dzielić z nimi tę miłość!
Gdzieś z tyłu musiał być ktoś z Florydy, bo usłyszałam, jak krzyczał coś o „sunny beach”. Ujrzałam innego człowieka, który w zabawny sposób wymachiwał dłonią, ze środkowym palcem uniesionym do góry. Gdy zapytałam nastoletniego wnuka, siedzącego z tyłu, co to może znaczyć, odpowiedział, że to chyba jest jakiś hawajski znak na szczęście, czy coś takiego. No cóż, nigdy nie spotkałam nikogo z Hawajów, więc wychyliłam się z okna i też pokazałam mu hawajski znak na szczęście. Wnuk wybuchnął śmiechem... Nawet jemu podobało się to religijne doświadczenie!...
Paru ludzi było tak ujętych radością tej chwili, że wysiedli z samochodów i zaczęli iść w moim kierunku. Z pewnością chcieli się wspólnie pomodlić, lub może zapytać, do jakiego Kościoła należę, ale właśnie zobaczyłam, że mam zielone światła. Pomachałam więc do wszystkich sióstr i braci z miłym uśmiechem, po czym przejechałam przez skrzyżowanie. Zauważyłam, że tylko mój samochód zdążył to zrobić, bo znowu zmieniły się światła — i poczułam smutek, że muszę już opuścić tych ludzi, po okazaniu sobie nawzajem tak pięknej miłości; otworzyłam więc okno i po raz ostatni pokazałam im wszystkim hawajski znak na szczęście, a potem odjechałam.
Niech Bogu będzie chwała za tych cudownych ludzi!!!

Amerykański humor w pigułce, ale mądry. Szczęśliwi, którzy mają tak pozytywne oczekiwania wobec ludzi. Omija ich mnóstwo zgryzot. Rekolekcjonista (ks. Marek Różycki, polecam — mądry i pobożny kapłan) zakończył nauki słowami, że 90% rzeczy, których się obawiamy, nigdy się nie zdarzy. Te rekolekcje pozwoliły mi uświadomić sobie, ile sobie dodaję frustracji, interpretując zachowania bliźnich w kluczu negatywnym, a nie pozytywnym. Skoro i tak nie wiemy, co naprawdę myśli o nas nasz bliźni i z jakich motywacji i uczuć wynikają jego zachowania wobec nas, to po co tłumaczyć je jako negatywne? Hermeneutyka w różowych okularach nie musi być mniej błędna niż w czarnych, ale o ile jest przyjemniejsza!

Ps. Przy okazji możliwość dokształtu: Hawajski znak na szczęście


wtorek, 10 marca 2015

Przekleństwo skojarzeń

Dzisiaj rano znajoma weszła na portal społecznościowy i ujrzała następujące wpisy swoich znajomych.
W tłumaczeniu na polski:
Górny wpis: „Korporacja zła”: „Najtrudniejsze rano jest nie zasnąć po tym, jak wyłączysz budzik”.
Poniżej wpis użytkownika „Dominikanie”:

czwartek, 19 lutego 2015

Na dobry początek Wielkiego Postu

„Nie mów o człowieku, którego byś widziała pijanym, że to pijak; ani o tym, kto byłby przyłapany na cudzołóstwie, że to cudzołożnik; albo na kazirodztwie, że kazirodca – bo jeden upadek nie zasługuje jeszcze i na miano złoczyństwa. Słońce raz było stanęło dla zwycięstwa Jozuego i raz było zgasło na zwycięską śmierć naszego Zbawiciela – któż by jednak z tego powodu mówił, że słońce jest nieruchome i ciemne. Noe raz się był upił; a Lot raz jeden i drugi i w obu razach popełnił wielkie kazirodztwo – a jednak ani Noe nie był pijakiem, ani Lot nie był kazirodcą. I Święty Piotr nie był rozlewcą krwi, dlatego że jeden raz ciął w ucho Malchusa, ani bluźniercą, że jednej nocy trzy razy zaparł się Chrystusa. Dla zasłużenia sobie na imię jakiejś cnoty albo jakiegoś grzechu, trzeba znacznie już w tej cnocie postąpić albo nabyć już w tym grzechu wielkiego nałogu. Jest więc fałszem mówić o człowieku, że złośnik lub złodziej, gdy się go raz widziało w zagniewaniu albo na kradzieży”.
Św. Franciszek Salezy, Filotea, cz. III, rozdz. 29

„W tych trzech przypadkach twe usta pełne są mądrości i roztropności: gdy wyznajesz własne nieprawości, gdy wielbisz i dzięki składasz Panu, gdy przemawiasz ku zbudowaniu. Albowiem »sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami do zbawienia«. Jako też: »Na początku przemówienia człowiek sprawiedliwy oskarża sam siebie«. W połowie powinien wielbić Pana, a wreszcie – gdy starczy mądrości – także budować bliźniego”.
Św. Bernard z Clairvaux, Sermo de diversis nr 15

piątek, 23 stycznia 2015

Ciasteczko jedności

Często odkrywam, że moi znajomi są mądrzejsi ode mnie i potrafią lepiej oddać sprawę niż ja. W takich chwilach w ogóle nie chce mi się pisać, bo po co, skoro oni jakąś moją myśl wyrazili trafniej i umiejętniej. Za zgodą autorów publikuję dwie wypowiedzi z dyskusji o olewactwie liturgicznym, wywołanej profanacją Najświętszego Sakramentu podczas Mszy papieskiej w Manili.

Agnieszka Myszewska-Dekert:
W Kościele Katolickim, apostolskim Kościele Katolickim, Najświętszy Sakrament zawsze był otaczany czcią najwyższą. Nie istnieją „żadne względy duszpasterskie”, ani tłum, ani „brak czasu”, ani brak kapłanów czy szafarzy, które by usprawiedliwiały tak zorganizowaną obrazę Chrystusa. Kościół Katolicki będzie trwał, o ile będzie wierny, także w oddawaniu czci, Najświętszemu Sakramentowi. To dla Niego zostali ustanowieni kapłani i wokół Niego toczyło się zawsze życie Kościoła. Zamiana Eucharystii na „ciasteczko jedności” (dalsze protestanckie rozumienie liturgii) jest zagładą naszej wiary i właściwie jej śmiercią. Tak, Pan Jezus tego nie potrzebuje: ani piękna liturgii, ani naszej czci, ale to Mu się po prostu od nas należy. Co więcej — my tego potrzebujemy. Każdy, kto ma podstawowy szacunek do Najświętszego Sakramentu, kiedy już wyjdzie z kategorii „fajności” („Ale super, mogę wziąć Komunię na rękę! Ekstra! Co za bliskość!”) dojrzy głęboką niestosowność i destruktywność tego, co się wydarzyło (podobnie jak plastikowe kubeczki w czasie innej papieskiej mszy w Rio), kolejne przekroczenie granicy w desakralizacji tego co Najświętsze, tym bardziej niebezpieczne, że gros ludzi nie widzi problemu, że Najświętszy Sakrament staje się... problemem. Usuwa się Go z głównych ołtarzy, (by nie przeszkadzał ludziom zwiedzać kościołów, zamiast ich uczyć, jak się zachowuje w obecności Sakramentu; jakoś muzułmanie nie mają problemów, by wymagać zdjęcia butów od wszystkich przed wejściem do meczetu). Każde, już nie tylko konsekrowane dłonie mogą Go brać, już nie tylko w szczególnych okolicznościach, ale zawsze, bo np. księżnom się spieszy i „panie, ta komunia to by z godzinę trwała, gdybyśmy we dwóch jej udzielali”... oducza się przyklękania przed przyjęciem (już nie mówię o przyjmowaniu na klęcząco), bo by to mogło naruszyć św. Pośpiech, najważniejszą ostatnio (poza by „było miło i fajnie”) kategorię liturgiczną... Jednym słowem skutecznie i metodycznie od małego oducza się ludzi czci dla Najświętszego Sakramentu. A potem dziwi się, kiedy ludzie faktycznie tej czci nie mają... i nie uważają, że do czegokolwiek potrzebni im są także kapłani... i skąd taka nienawiść do chrześcijaństwa... ale skoro sami katolicy znieważają Sakrament, to jak można wymagać czci od tych „z zewnątrz”?
Jan Traczyk:
Wszystko przez to, że w ogóle nie uczy się ludzi (księży w seminariach też nie za bardzo), cóż to takiego jest liturgia. Potem wychodzą w szmatach do świętego ołtarza, opuszczają wszystkie ukłony, bo przecież „Panu Bogu nasza chwała niepotrzebna”. A jak zapyta się ktoś, po co tu przyszedł, nie usłyszy: „aby wraz z Cherubinami i Serafinami opiewać dniem i nocą niewypowiedzianą i nieopisaną chwałę wielkiego Boga, Pana światów i Władcy królów ziemi, który wszystko potężnie utrzymuje w istnieniu”, ani „aby w obliczu majestatu Bożego służyć Najwyższemu i śpiewać Jego boską teologię”, tylko w najlepszym razie „pomodlić się”. No jasne, po co komu udział w jakiejś tam liturgii niebiańskiej, w jakiś Boskich i Życiodajnych Tajemnicach Władcy Jezusa Chrystusa, to wszystko niepotrzebne...

I jeszcze link do tekstu na blogu ojca Macieja Zachary MIC, liturgisty (sprzed kilku lat, ale aktualnego i na temat): O tym, że Pan Jezus się przecież nie obrazi