sobota, 9 sierpnia 2014

Żeńskie oddziały specjalne


Myśli zawarte w tym tekście były pierwotnie wypowiedziami w dyskusji na FB, ale pomyślałam, że warto je uporządkować i tu opublikować.
Najpierw komentarz do infografiki, od której ta dyskusja się zaczęła. Wiem, z racji zawodowych, jak wyglądał kryzys zakonów w XVI wieku. Rozprzężenie powodowało brak powołań, odejścia i wymieranie, natomiast przywrócenie pierwotnych, a przynajmniej surowych i autentycznych obserwancji zakonnych — zawsze po ciężkiej walce wytaczanej przez współzakonników zeświecczonych, pardon: „humanistycznych” i „nowoczesnych” — napływ tłumów cisnących się za kratę. Tak było nie tylko z karmelitami bosymi obu płci (casus najsławniejszy), ale i np. z naszą polską reformą chełmińską benedyktynek. Teresa od Jezusa musiała odmawiać bardzo dobrym kandydatkom, bo nie mogła ich przyjąć, Magdalena Mortęska nie miała gdzie umieścić swoich mniszek. Jak się jezuici rozrastali na początku — wiadomo. I gdzie nie spojrzeć, tak jest. Także w przypadku dominikanów w XIII wieku, w porównaniu z wcześniejszymi, spasionymi już zakonami, tak było. Po prostu te same procesy uruchamiają się w tych samych okolicznościach.
A obecny czas w Kościele, ostatnie 50 lat, coraz bardziej i bardziej przypomina mi wiek XVI (znaczy raczej jego pierwszą połowę...); im głębiej siedzę w tych sprawach liturgicznych i duchowościowo-zakonnych, tym bardziej. Upadły człowiek ciągle chce naraz mieć ciastko i je zjeść — nawet jeśli widzi, że jego bicie głową w mur nie działa i już. Efekty są takie jak w przypadku nieszczęsnych franciszkanów Niepokalanej. Nihil novi sub sole. Myślę, że w ich wypadku konflikt o ryt był tylko pretekstem, a chodziło naprawdę o to, że nic tak bardzo nie wkurza zdemoralizowanego, spasłego i rozleniwiałego zakonnika jak jego chudy, ascetyczny, gorliwie zachowujący obserwancje zakonne współbrat. Podobnie jak nic tak nie wkurza pijącego alkoholika, jak spotkanie alkoholika trzeźwiejącego. Jestem pewna, na podstawie doświadczeń z historii Kościoła, że w końcowym rozrachunku zachowujący obserwancje franciszkanie Niepokalanej okażą się zwycięzcami. Nawet jeśli będą musieli założyć nowy zakon. Ale prędzej czy później skończy się cichym przyznaniem „reformatorów” do winy i beatyfikacjami.
Teraz, szerzej, kwestia żeńskich zakonów czynnych. Moim zdaniem obserwowany w ostatnim 50-leciu gwałtowny spadek liczby powołań do tych instytutów zakonnych ma głębsze przyczyny niż tylko „deforma” posoborowa, zeświecczenie itp. zjawiska cyklicznie występujące w historii. Spójrzmy na dzieje tego typu zgromadzeń.
Samo zjawisko kobiet opiekujących się chorymi, biednymi, uczących dzieci itp. istniało zapewne „od zawsze”. Tego rodzaju „zakonem czynnym” były np. mantellatae, do których należała Katarzyna Sieneńska. Jeszcze w XIV wieku w wielu klasztorach żeńskich nie było ścisłej klauzury, a nawet w XVI wieku siostry często wychodziły na miasto z wielu różnych przyczyn. Jednakże zarówno w XIV, jak i XVI wieku skarżono się, że to rozbija życie zakonne i duchowe, uniemożliwiając skupienie (bł. Henryk Suzo, św. Teresa od Jezusa). Po soborze trydenckim św. Franciszek Salezy bez powodzenia usiłował zorganizować wizytki jako taki zakon, ale udało się dopiero Wincentemu a Paulo (szarytki). Pełne uznanie żeńskich zakonów czynnych jako takich to dopiero wiek XIX. Owszem, także wcześniej pobożne kobiety, często mieszkające razem i składające ślub czystości, zajmowały się opieką nad chorymi, uczeniem dzieci itp., ale nie uważano ich zgromadzeń za zakony, bo to wymagało klauzury i spełnienia innych wymogów prawnych i faktycznych.
Oczywiście mniszki często prowadziły w swoich klasztorach szkoły, szpitale, przytułki itp. Np. benedyktynki staniąteckie prowadziły elitarną szkołę dla dziewcząt, dopóki komuna jej nie zamknęła. Nigdy nie było tak, że mniszki mają się tylko modlić. Poza tym przy klasztorach mniszych mieszkały często „posłusznice” i również one zajmowały się takimi rzeczami w imieniu klasztoru. Jednak uznanie, że istnieją żeńskie zakony, które z założenia mają się zajmować czynną pracą charytatywną i społeczną, wychodzić z klasztoru itp., jest stosunkowo niedawne. Spowodowane to było okolicznościami zewnętrznymi, takimi jak prześladowania Kościoła, pogorszenie się sytuacji społecznej po rewolucji francuskiej oraz rewolucji przemysłowej, a nawet tak prozaicznym czynnikiem, jak zwiększenie bezpieczeństwa, przynajmniej w miastach, tak że w drugiej połowie XIX wieku kobiety mogły już normalnie same chodzić po ulicach, co wcześniej było nie do pomyślenia z zupełnie racjonalnych przyczyn.
Dlatego osobiście uważam zakony czynne za swego rodzaju „produkt” rewolucji przemysłowej — nie ma w tym nic lekceważącego, założyciele zakonów zawsze starają się odpowiadać na aktualne zapotrzebowania ludzi, wśród których żyją, to normalne i godne pochwały — i nie uznaję za przypadek tego, iż to na nie przypada obecnie najgłębszy kryzys powołań, podczas gdy mniszki lepiej się przed nim bronią. Po prostu służba zdrowia jest, przedszkola są, szkoły są, emerytury są... Oczywiście, kiedy zajmują się tym zakonnice, to jest lepiej. Ale nie jest tak, że są one JEDYNYM ratunkiem, istnieje bowiem alternatywa państwowa czy świeckiego sektora pozarządowego. A z drugiej strony, nie trzeba dziś iść do zakonu, jeśli chce się pracować w tego rodzaju zawodach. Można to czynić, żyjąc w małżeństwie, podczas gdy jeszcze sto lat temu było to praktycznie wykluczone. Dlatego prognozuję, że jeśli tylko systemy zabezpieczenia socjalnego całkiem nie padną, to w ciągu jakichś 50 lat obecna olbrzymia przewaga liczbowa zakonów czynnych nad mniszkami — sytuacja powstała zaledwie sto kilkadziesiąt lat temu — zaniknie.
Pojawia się za to inne, bardzo interesujące zjawisko, będące nowością w historii Kościoła: siostry czynne zajmujące się nie pracą socjalną, lecz aktywnym głoszeniem Słowa. Jest to skutek przemian obyczajowych ostatnich dziesiątków lat.
Dawniej praca misyjna kobiet mogła polegać wyłącznie na modlitwie za misjonarzy. Św. Dominik i bł. Jordan z Saksonii takie zadanie przeznaczyli specjalnie powołanym w tym celu mniszkom dominikańskim; oprócz tego na początku miały one jeszcze przyjmować wędrujących braci na noclegi, opierać ich, karmić itd. Dokładnie ten sam wniosek można wyciągnąć z kilkaset lat późniejszej korespondencji św. Teresy od Dzieciątka Jezus z księżmi misjonarzami Roulland i Bellière, jej duchowymi braćmi. A dzisiaj, o tempora, o mores :), kobiety zaczynają (poza kontekstem liturgicznym) głosić Słowo na równi z mężczyznami. Robią doktoraty z teologii, głoszą rekolekcje itd. I nie dziwię się, jeśli już wkrótce zaczną na szerszą skalę powstawać nowe zakony z takim właśnie charyzmatem (Rodzina Dominikańska aż się prosi o taki zakon), a stare czynne zakony żeńskie częściowo do niego przeorbitują. W Polsce już zresztą mamy jeden taki zakon: jadwiżanki wawelskie.
Piszę to wszystko w święto św. Teresy Benedykty od Krzyża, Edyty Stein, filozofa, karmelitanki bosej i patronki Europy. Karmelitanki bose rulez, one zawsze będą miały powołania :) Ale i o innych mniszkach nie zapominajmy. Niestety, również środowiska aktywnie, konserwatywnie czy tradycyjnie katolickie zdaje się trapić choroba „singlostwa” — odwlekania w nieskończoność decyzji o konkretnym wyborze drogi życiowej zakon/małżeństwo. Owszem, dzisiejsza patronka pokazuje, że lepiej późno niż wcale. Ale akurat pod tym względem nie trzeba jej naśladować :) Dziewczyny, odważcie się podjąć tę decyzję już, zaraz. Potrzebujemy i nowych mniszek, i nowych zakonnic: opiekunek, nauczycielek, misjonarek i teologów — i matek rodzących dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz