Kaznodzieja nie powiedział tego explicite, ale ze sposobu, w jaki łączył ze sobą brak miłości i brak pełnego otwarcia na inne religie, wynikało logicznie, że za brak miłości uważa on (przedsoborową, ma się rozumieć) postawę Kościoła, który nie uważał, że zbawienie jest w każdej religii, i starał się ich wyznawców nawrócić na chrześcijaństwo.
Dzięki temu kazaniu zrozumiałam coś, co bezskutecznie próbowałam pojąć już od dłuższego czasu: Dlaczego dominikanie, których święty Dominik Guzman powołał do istnienia w celu nawracania heretyków i niechrześcijan siłą argumentów i żarliwej wiary oraz przykładem osobistego ubóstwa (zamiast ogniem i mieczem), od lat niczego z tych rzeczy nie praktykują, a w zamian zajmują się w głównej mierze prowadzeniem duszpasterstw dla przyklejonej do kruchty młodzieży, głoszeniem kazań do babek kościelnych (do których i ja się bez wstydu zaliczam), pracą parafialną oraz spowiadaniem księży i zakonnic — czyli przekonywaniem już przekonanych. Zamiast, jak chciał święty Dominik, szukać ludzi, którzy odpadli od wiary tam, gdzie oni się znajdują — w karczmie, na rynku czy w odludnej wiosce, w kraju arabskim, chazarskim czy tatarskim — siedzą na tylnej części ciała w swoich kościołach i klasztorach, ciesząc się dobrodziejstwem małej stabilizacji, i czekają, aż ktoś do nich przyjdzie. A wtedy mogą mu ewentualnie opowiedzieć o Jezusie. No i przychodzą i słuchają: katolicy i to z reguły ci bardziej zaangażowani w wiarę.
Zdarzają się oczywiście zachowania ad extra, na przykład ojciec Kozacki ma program w telewizji, a niektórzy bracia w wolnym czasie prowadzą blogi i dyskutują w Internecie z myślącymi inaczej, ale w swojej masie zakon utrzymuje zupełnie odwrotny model głoszenia, niż chciał założyciel.
Amicus Plato..., nie da się zatem zaprzeczyć, że dominikanie zasiedzieli się w pieleszach jeszcze przed ostatnim soborem (pamiętamy o flincie, nejtyczance, preferansie z burmistrzem i białym fraku ojca Sadoka Barącza) i że przyczyniły się do tego także okoliczności epoki trydenckiej, zaborów, komunizmu itd. Poza tym problem upadku mentalności misyjnej nęka nie tylko mój kochany zakon, ale też cały Kościół: i duchowieństwo, i zakony, i świeckich. Moim zdaniem trudno o lepsze potwierdzenie tezy księdza Karola Stehlina, lefebrysty, że uchwalenie przez Sobór Watykański II deklaracji o wolności religijnej, jego zdaniem zawierającej heretycką koncepcję o równości wszystkich religii, zlikwidowało działalność misyjną Kościoła katolickiego. Przez działalność misyjną rozumiemy tu nawracanie wyznawców innych religii, wynikające z naszego przekonania, że w Kościele osiągną zbawienie, którego nie osiągną, lub tylko z najwyższym trudem, w swoich religiach. Osobiście uważam, że ksiądz Stehlin myli skutek z przyczyną (deklaracja soborowa jest raczej objawem zaniku mentalności misyjnej albo działa tu sprzężenie zwrotne), ale poza tym ma dużo racji. Nie tylko święty Dominik płakał nad tym, że heretycy idą szeroką drogą ku potępieniu wiecznemu, także Teresa od Dzieciątka Jezus, Franciszek Ksawery, Paulina Jaricot i setki innych. Miałam okazję poznać księdza Stehlina i wiem, że jego żarliwy smutek i lęk o zbawienie niechrześcijan i heretyków jest podobny do pasji Dominika, Piotra z Werony, Wincentego Ferreriusza i innych świętych i męczenników misji. Mam też znajomych prawosławnych, zarówno świeckich, jak i duchownych, którzy również czują podobnie. Dlaczego tak mało katolików? I jeszcze przypina im się etykietę, że są „przestarzali”, „zamknięci”, „agresywni”, „pełni pogardy dla ludzi”. „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” — ale przecież przede wszystkim tym, którzy jej jeszcze nie poznali!
Dobrzy ludzie wrzucili dzisiaj na Facebooka wypowiedź księdza Stehlina dla „Patosu”, czasopisma studentów mojego uniwersytetu UPJPII, która po wczorajszym kazaniu orzeźwiła mnie jak łyk chłodnej wody w afrykańskim upale:
„Pracując dłużej niż osiem lat w afrykańskiej dżungli zrozumiałem, że największym szczęściem jest uwolnić ludzi od fałszywych koncepcji religii, od niewolnictwa wobec dyktatury animistycznych czarowników, którzy działają destrukcyjnie na ludzi, wypełniając ich strachem. Ludy afrykańskie mają głębokie uczucia religijne, są ogromnie wdzięczne misjonarzom za poznanie Chrystusa i jego miłości. Lubią śpiewać łacińskie chorały, które jakby wyzwalają je od ponurych bębnów i tańców pogańskich.
Podczas gdy wszystkie ongiś kwitnące misje w Gabonie cierpią z powodu odejścia ludzi od Kościoła do sekt i do animizmu, nasza misja stała się liczbowo największą w całym kraju. Młodych i starych niezwykle pociąga tradycyjny ryt Mszy św., łacina oraz jasny język misjonarzy, którzy jeszcze wymagają nawrócenia oraz walczą z zabobonami i diabłem.
Ochrzciłem tam tysiące ludzi, poświęciłem wiele domów, w szpitalu dla ubogich byłem jak u siebie. Traktuje się tam nas jak misjonarzy z dawnych czasów, jak prawdziwych ojców, którzy chronią swe dzieci od napaści złego ducha...
Ekumenizm posoborowy nazywa misje w Afryce «inkulturacją». Wielka część misjonarzy poddaje się temu błędowi, wprowadza kulturę tubylców do rytu Mszy, do nabożeństwa. Przez to powstaje okropny synkretyzm w głowach wiernych: duchem są katolikami, ale mają swoją «kulturę», czyli wielożeństwo, animizm, destrukcyjne zwyczaje pełne rasizmu, nienawiści i żądzy zemsty. Z tego powodu sytuacja moralna duchowieństwa afrykańskiego jest przerażająca. I tu środek zaradczy — powrót do Tradycji”.
A u nas kiedyś było tak:
„Gdy błogosławionej pamięci brat Reginald przybył do Paryża i począł nauczać z mocą, ja, uprzedzony łaską Bożą, powziąłem zamiar i przyrzekłem sam sobie wstąpić do tego Zakonu, przekonany, że znalazłem w nim bezpieczną drogę zbawienia, o jakiej przed poznaniem braci często w duchu myślałem. Kiedy ten zamiar umocnił się w moim sercu, zacząłem ze wszystkich sił starać się, aby na tę samą drogę pociągnąć także przyjaciela i towarzysza mojej duszy. Widziałem w nim bowiem takie cechy natury i łaski, które uczyniłyby go niezmiernie pożytecznym w posłudze przepowiadania słowa Bożego. On się opierał, ale ja w dalszym ciągu nie przestawałem nalegać. Postarałem się więc o to, aby udał się do spowiedzi do brata Reginalda i zasięgnął jego rady... zachęcałem go, aby oddał swoją młodość pod jarzmo posłuszeństwa...”
To słowa drugiego generała zakonu dominikanów, błogosławionego Jordana, który oprócz swego przyjaciela wciągnął w ten sposób do zakonu jeszcze kilkuset innych ludzi. Jego wspomnienie obchodziliśmy przedwczoraj, a dzień wcześniej wspominaliśmy świętego Reginalda, którego
„...wymowa była gwałtowna jak ogień, a słowa jego jak płonąca pochodnia rozpalały serca wszystkich, którzy go słuchali. Tylko ktoś z kamienia mógłby się oprzeć wobec takiego żaru. Zawrzało wówczas w całej Bolonii, gdyż wydawało się, iż powstał nowy Eliasz. W tych dniach mistrz Reginald przyjął do zakonu wielu bolończyków, a liczba uczniów ciągle rosła i wielu przyłączało się do nich”.
W ciągu następnych paru lat ludzie ci pokryli całą Europę gęstą siecią klasztorów, z których wychodzili głosić Ewangelię w skrajnym ubóstwie i zagrożeniu życia zeświecczałym, indyferentom, heretykom i innowiercom. I wraz z franciszkanami nawrócili nasz kontynent na kilka następnych wieków.
Na obrazku zamordowanie przez heretyków świętego Piotra z Werony, który sam był nawróconym heretykiem (obraz pędzla Belliniego, źródło: http://arthistery.blogspot.com/2011/01/patron-inkwizycji.html; tekst ciekawy, warty przeczytania)
Fajny wywiad w PATOSie, nieprawdaż? ;]
OdpowiedzUsuńDzięki za tekst.
Pozdrawiam!
https://docs.google.com/a/patos.pl/viewer?a=v&pid=explorer&srcid=0BwNtyW-fWpKMMTMyMWVlNmItMWQxMS00OGM5LWIzM2MtOWVhZjYzNTg4Zjk2&hl=pl
OdpowiedzUsuńTu cały wywiad z PATOSu - str. 7-8; na str. 15 recenzja książki o o. Pio ;)
Bravo! Pięknie! Dziękujemy!
OdpowiedzUsuńantonianum.pl