Śmierć jest ostateczną słabością. Oznacza całkowitą utratę kontroli nad naszym życiem — całkowitą bezradność i poddanie się.
Czy to możliwe, aby owa utrata kontroli, która czeka nas u kresu naszych dni, była wskazówką, co jest ważne w życiu? Może życie zachęca nas, abyśmy oddali kontrolę, zanim ta zostanie nam nieodwołalnie odebrana przez śmierć. Realność śmierci wskazuje na wartość życia, które ja poprzedza. Śmierć napomina nas, byśmy dobrze odbyli swe życie i rozważyli, co jest naprawdę istotne. Ponieważ śmierć odziera nas ze wszystkiego, co nie jest konieczne, wyznacza fundament naszego życia. Cokolwiek nie przetrwa w obliczu śmierci, nie jest, w ostatecznym rozrachunku, ważne. W tym sensie śmierć można postrzegać jako triumfalną kulminację ludzkiego życia. To zwycięska fanfara, która kończy proces duchowego wzrostu. To nasza najradośniejsza ceremonia wręczania nagród — a nagrodą jest wstęp do czegoś nowego u kresu naszej egzystencji.
Zmierzamy do absolutnej słabości. Ale w słabości poznajemy, co w życiu jest cenne i trwałe. Przyznając się do słabości, wkraczamy w życie poprzez śmierć. Fasada się załamuje, fałszywe ja umiera, jesteśmy ponownie zjednani z prawdziwym, autentycznym sobą.
Nie, to nie są słowa średniowiecznego skrajnego ascety, pogrążającego się w masochistycznej autodestrukcji i deprywacji potrzeb, ani XVII-wiecznego podręcznika dobrej śmierci, radzącego codziennie kłaść się na łóżku i ćwiczyć pobożne umieranie, lecz Tommy’ego Hellstena, jednego z najsławniejszych i najlepszych psychoterapeutów, który odniósł ogromny sukces w leczeniu uzależnienia od alkoholu oraz syndromu dorosłych dzieci alkoholików. Na podstawie trzydziestoletniego doświadczenia zawodowego oraz historii własnego życia stawia on tezę, że alkoholizm i inne plagi współczesnej cywilizacji zachodniej (wszelkie uzależnienia, pośpiech, płytkość i fasadowość egzystencji, ucieczka w rozrywkę, łatwiznę i konsumpcjonizm) wynikają na najgłębszym poziomie z chorobliwej potrzeby posiadania siły i kontroli, wynikającej z neurotycznego lęku przed uznaniem własnej słabości.
W tej ucieczce przed słabością i śmiercią biorą dziś udział wszyscy. Także Kościół, którego istotnym zajęciem stało się obecnie zabezpieczanie finansowe swojego „personelu” i instytucji. Nie oszukujmy się — orędziem polskiego Kościoła, jakie dzisiaj dominuje w przestrzeni publicznej, nie jest wcale oczekująca nas radość w niebie oraz konieczność chrześcijańskiej ascezy, podejmowania wyrzeczeń i zdobywania zasług dla zbawienia wiecznego, lecz udowadnianie słuszności moralnej i materialnej odzyskiwania majątków (jakimś cudem nie złożono jeszcze pozwu o odszkodowanie chyba tylko za utraconą pańszczyznę), sprawdzania się w biznesie (to przecież nie tylko rydzykowa geotermia, lecz także czysto komercyjny biurowiec archidiecezji warszawskiej i inne, mniej znane geszefty) oraz uprzywilejowania duchowieństwa znacznie obniżonymi w stosunku do ludzi świeckich składkami na ubezpieczenie.
Oczywiście Kościół instytucjonalny nie od dzisiaj zabiega o jak największy majątek i wpływy na tym świecie, i przez długie okresy historii bywał znacznie bogatszy niż obecnie; średniowieczni asceci przecież dlatego byli tak skrajni, że w ich czasach bogactwo i wpływy Kościoła również były skrajne. Zawsze jednak w Kościele był obecny nurt głoszący słowem i przykładem własnych, nierzadko szalonych wyrzeczeń o tym, że należy szukać Królestwa Bożego, a wszystko inne będzie przydane. Warto tu przypomnieć dominikanina Hieronima Savonarolę, który za tę prawdę oddał życie na stosie, ale także samowyniszczenie Katarzyny Sieneńskiej czy opisywanej przez świętą Teresę w 28 rozdziale „Księgi fundacji” pokutnicy Cataliny de Cardona. Ich przykłady porywały współczesnych do ubóstwa i nawrócenia; przypominały, że nie mamy tu trwałego miasta i nasza ojczyzna jest w niebie. Krótko mówiąc, nie pozwalały Kościołowi skupiać się na doczesnym bycie zupełnie jawnie i bezwstydnie.
W ostatnich czasach pojawił się jednak nowy czynnik, który zaburzył ten delikatny samoster. Od chwili ogłoszenia konstytucji Gaudium et spes Soboru Watykańskiego II, zachęcającej do zajęcia się urządzaniem tego świata (pisałam o tym w tekście „Czy księża są przyczyną sekularyzacji i co z tego wynika?”), Kościół daje oficjalne przyzwolenie na „zwrot ku doczesności”. Budowanie dobrobytu na tym świecie przestaje być czynnością ambiwalentną moralnie, która nie jest sama w sobie zła, ale jednak odrywa nas od myśli o życiu wiecznym (pamiętamy ewangeliczną przypowieść o bogaczu budującym spichlerze, który został przez Chrystusa nazwany głupcem), a zaczyna być cnotą. Czy jest to odłożony w czasie wpływ marksistowskiej doktryny o alienacji chrześcijaństwa i weberowskiej wyższości protestantyzmu nad katolicyzmem? Czy po kilkudziesięciu latach obrony przed antychrześcijańską propagandą Kościół wygrał z nią przez zaadaptowanie jej tez? Nie byłoby to po raz pierwszy — podobnie przejął niektóre elementy myśli neoplatońskiej i kantowskiej. Nie należy oskarżać Ojców Soborowych o błąd dogmatyczny; niemniej jednak można uznać, że okazali pewną naiwność i nieostrożność w ocenie natury ludzkiej i porządku tego świata.
Trudno bowiem mieć pretensję, że po takiej zachęcie Magisterium katolicy, poddani jednocześnie wpływowi zlaicyzowanej zachodniej cywilizacji, skupionej na szalonej konsumpcji, używaniu i pogoni za przyjemnościami, owczym (czy raczej świńskim, do jeziora Genezaret) pędem rzucili się na bezpieczne urządzanie na tym świecie. Duchowni tak jak i świeccy. Łaska buduje na naturze, a naturę wszyscy ludzie mają tę samą. Ciążącą ku złu po grzechu pierworodnym.
Tak więc wszyscy (ja też) angażujemy czas i siły w trzepanie kasy, by zapewnić sobie bezpieczeństwo materialne na dziś, jutro, przyszły tydzień, rok. Przecież musimy zapewnić utrzymanie sobie, rodzinie, instytucji kościelnej, za którą jesteśmy odpowiedzialni. Jeśli jesteśmy pobożni, to staramy się w wypełnionym bieganiną za mirażem bezpieczeństwa dniu wyszarpać chwilę na modlitwę. A tymczasem codziennie przybliża się śmierć, która pozbawi nas tych wszystkich podpórek i skonfrontuje nas z prawdą, ile z tego pozostanie nam w rękach, gdy będziemy stawać przed Bogiem i zdawać sprawę ze swojego życia. Codziennie jest o jeden dzień bliżej. Być może nie za kilkadziesiąt lat, jak myślimy, a w przyszłym tygodniu.
Obietnica niezależności i bezpieczeństwa, jaką składa nam posiadanie rzeczy materialnych, jest równie kłamliwa i złudna jak ta, którą składa alkohol. Ewangelia wyraźnie demaskuje fałszywość tej nadziei.
Tommy Hellsten, Odwaga poddania się. Osiem sprzeczności na ścieżce duchowej, Łódź 2009
Hans Holbein Młodszy, Ambasadorowie, objaśnienie w
Wikipedii
Post scriptum do tego tekstu: dokładnie tydzień i 1 dzień po napisaniu tego tekstu wydarzyła się katastrofa kolejowa, w której 16 osób zginęło, a kilkadziesiąt, w tym moja znajoma, zostało rannych. Memento mori...
OdpowiedzUsuń