Już wiem, dlaczego wszyscy zakonodawcy tak walczyli (nieskutecznie oczywiście) z życiem założonych przez siebie zakonów z czynszów i odsetek. Otrzymywanie pieniędzy bez wysiłku potwornie rozleniwia i demoralizuje. Niemal każdy, czy to świecki, czy ksiądz, czy zakonnik, nawet jeśli na początku jest wypełniony największym ogniem i najszczerszymi chęciami, po dostaniu się w środowisko, gdzie żyje się dostatnio, spokojnie, bez trosk materialnych, gdzie papu, ogrzewanie i książki same przychodzą codziennie, czy się coś robi dla Boga i ludzi, czy nie, bardzo szybko popada w letarg i zaczyna wyznawać doktrynę Kononowicza — nie będzie nic. Sądzę, że jest to odmiana syndromu bezrobotnego. Taki człowiek jest głęboko przekonany, że ciężko pracuje, i obraża się na wszystkich, którzy podają to w wątpliwość, nawet jeśli robi tylko 10% tego co jeszcze kilka lat temu. Nie tylko doba, ale i serce mu się zmniejszyło i jest całkiem wypełnione czymkolwiek, bo bardzo malutkie.
Przykładów nie będzie, choć cisną mi się do głowy. Każdy spowoduje, że ktoś się na mnie obrazi, część z nich to tzw. insider news, a w ogóle wyznaję pogląd, że brudów nie pierze się publicznie.
Najgorsze jest to, że jeśli znajdzie się jakiś straceniec, który jeszcze chce coś robić, to demokratyczna większość, przyzwyczajona do konsensusu i dialogowania, wolności i swoich praw, natychmiast wciąga go z powrotem za nogi do kotła i spuszcza mu takie manto, żeby mu się odechciało. Nazywa się to celebrowaniem wspólnoty.
Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji oprócz czekania do takiego momentu, aż naprawdę nie będzie nic i pojawi się jakaś Magdalena Mortęska czy Teresa z Avili, która doprowadzi do nawrócenia i powrotu do ubóstwa i gorliwości, ma się rozumieć za cenę znienawidzenia i prześladowań na każdym kroku?
I, ma się rozumieć, ciągłej walki z Kononowiczem w sobie samym?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz