sobota, 31 marca 2012

Nie matura, lecz chęć szczera

W czasach stalinowskich istniało powiedzenie: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Odnosiło się ono do kilkutygodniowych kursów przygotowawczych dla pozbawionych wykształcenia osób, które miały objąć stanowiska sędziów oraz wysokich pracowników milicji i innych resortów siłowych. Był to szczególny rodzaj przyspieszonego „awansu społecznego”, który miał zapewnić reżimowi stalinowskiemu skuteczne pacyfikowanie społeczeństwa. Oczywiste jest, że znakomita większość wykształconych przed wojną prawników, uczniów Rafała Taubenschlaga, Fryderyka Zolla, Romana Longchamps de Bériera czy Juliusza Makarewicza (przed wojną mieliśmy najwybitniejszych prawników na świecie, godnych spadkobierców antycznej kultury prawa rzymskiego), nie chciała brać udziału w komunistycznej zbrodniczej farsie.
Analogia nie jest do końca trafna, niemniej jednak powiedzenie to przypomina mi się regularnie, toutes proportions gardées, gdy stykam się z przypadkami „promocji liturgicznej” osób świeckich — inicjowanymi zresztą przez duchowieństwo. Ostatnio wczoraj, kiedy podczas Drogi Krzyżowej odprawianej przed relikwiami Krzyża Świętego musiałam wysłuchać rozważań przygotowanych przez młode małżeństwo, którego jedynym tytułem do tej liturgicznej zasługi było chyba posiadanie gromadki dzieci w wieku przedszkolnym, baraszkującej wokół mikrofonu. W tym czasie w kościele obecny był wyświęcony prezbiter (celebrans) oraz kilku braci zakonnych — kleryków mających wykształcenie teologiczne i filozoficzne oraz posługi lektoratu i akolitatu, ale podczas nabożeństwa zatrudnionych jedynie do śpiewania „Kłaniamy Ci się, Panie Jezu Chryste” i „Któryś za nas cierpiał rany”, co akurat mógłby równie dobrze robić każdy śpiewak świecki.
Wiem, wiem, Kościół promuje małżeńską drogę świętości i actuosa participatio świeckich, a Droga Krzyżowa jest nabożeństwem paraliturgicznym, więc nie dotyczy go wprost zakaz głoszenia przez świeckich podczas Mszy i tak dalej. Ale moim zdaniem wszystko to nadal nie uzasadnia oddawania przez duchowieństwo przysługującego mu na mocy święceń zaszczytnego ciężaru głoszenia słowa (nauczania wiary w imieniu Kościoła) osobom ani do tego nie przygotowanym, ani nie powołanym przez Kościół.
Najpierw kwestia przygotowania. Obserwując rzeczywistość kościelną, odnoszę wrażenie, że zdaniem wielu duchownych i świeckich pieczątką pozwalającą na pełnienie różnorodnych, często wymagających posług w Kościele jest — w ramach głupio rozumianej promocji laikatu — samo bycie świeckim. W swoim życiu nasłuchałam się takiej ilości naiwnych, płytkich, tanio emocjonalnych i banalnych, a często błędnych teologicznie oraz szkodliwych duchowo i psychologicznie rozważań, nauk, komentarzy i pogadanek, fałszywie wyryczanych psalmów i niezrozumiale wybełkotanych czytań mszalnych, że czuję się zwolniona z jakichkolwiek zobowiązań savoir-vivre’u i jeśli dostaję się pod ostrzał barbarzyńców (muzycznych, literackich, teologicznych), po prostu zatykam uszy. Nie mam bowiem, jak ojciec Joachim Badeni, aparaciku słuchowego, który mogłabym dyskretnie wyłączyć. To wszystko dzieje się w kraju, gdzie zapewne przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy świeckich ma wykształcenie teologiczne na poziomie państwowego magisterium, a coraz więcej osób zdobywa licencjat kościelny lub tytuł doktora nauk teologicznych.
Jednak problem nie ogranicza się do przygotowania merytorycznego. Trzeba być jeszcze właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Stąd kwestia druga — uprawnienie do pełnienia posług liturgicznych. To, co w prawie rzymskim nosiło nazwę imperium, a w pragmatyce Kościoła katolickiego — władzy święceń.
Ja na przykład wykształcenie teologiczne mam, i to wyższe niż cały obecny na wspomnianym nabożeństwie kler. Ale nie śmiałabym głosić jakichkolwiek rozważań w ich obecności i podczas nabożeństwa. Gdyby ktoś mi to zaproponował — odmówiłabym. Uważam, że posługa słowa, sacra praedicatio, jest zastrzeżona wyświęconym kapłanom, a faktycznie biskupom; prezbiterzy mają w niej jedynie udział.
Rozważania głoszone przez księdza wcale nie muszą być mądrzejsze i bardziej odkrywcze niż głoszone przez świeckiego, ale zawsze będą nad nimi przeważać pod względem działania łaski Bożej związanej z sakramentem święceń. Jeżeli chcemy się trzymać ortodoksyjnej nauki katolickiej o łaskach związanych z poszczególnymi sakramentami, to nie możemy o tym zapomnieć. Przez najgłupszego i najbardziej niestosownie zachowującego się księdza na słuchających go wiernych Bóg działa w sposób, który nie jest dostępny nawet najmądrzejszym i najświętszym świeckim. I nie chcę, aby ktoś mnie tej łaski pozbawiał. Mam w głębokim poważaniu kazuistyczne udowadnianie, że litera prawa nie została złamana, bo przecież to nie była Msza, bo nie mówili z ambony, tylko do mikrofonu scholi. To dla mnie za mało.
Żyjemy w czasach niesłychanego zamętu, typowego dla okresów przypadających po wojnach i rewolucjach. Tradycyjny porządek wyznaczający role poszczególnych członków społeczeństwa, zasady dyktujące, czym się kto zajmuje i co komu przystoi, upadł i nikt już nie wie, co mu wypada i jakie ma prawa i obowiązki. Co więcej, niektórzy samo istnienie takiego porządku uważają za ograniczenie, zagrożenie ich wolności. A nieposiadanie prerogatyw przynależnych innym osobom za równoznaczne poniżaniu.
Zjawisko to ujawnia się także w Kościele i jego liturgii. Żyjemy zatem w czasach, gdy księża uważają się za ekspertów od seksu (nie etyki seksualnej, tylko seksu) i prokreacji, nie chcą nosić stroju kapłańskiego, entuzjazmują się sukcesami w prowadzeniu biznesu, chodzą na wulgarne i erotyczne filmy, i generalnie pasjonują się wszystkim, co przynależy do tzw. „świata”, zamiast tym, czym powinni się zajmować z tytułu święceń (co to jest, przypomniał papież Benedykt XVI w katedrze warszawskiej). Za to świeccy (na przykład ja) świetnie się znają na byciu księdzem i odczuwają kompulsywną potrzebę pouczania i reformowania duchowieństwa. Nikt nie chce być sobą, każdy woli być kimś innym, niż faktycznie jest. Jest to rodzaj zbiorowej ucieczki od własnej tożsamości, wywołanej na najgłębszym poziomie — jak się zdaje — powszechną chorobą naszych czasów: zaniżonym poczuciem własnej wartości. I to po obu stronach balasków.
Tymczasem ważnie wyświęcony ksiądz to prawdziwy alter Christus, który podczas sprawowania Mszy Świętej staje się Chrystusem ofiarowującym siebie na krzyżu dla zbawienia świata. Jego dłonie zachowują niezatarte znamię świętych olejów, którymi zostały namaszczone w chwili święceń. Mogę z moimi znajomymi księżmi odwiedzać kawiarnie, chodzić na romantyczne spacery, wymieniać śmieszne obrazki z Internetu i oglądać filmy, ale gdy przychodzi do sprawowania Liturgii, stajemy się dwiema nieskończenie od siebie odległymi planetami. Ten dobrze znany mi człowiek ponawia ofiarę Chrystusa, unicestwia grzechy, sprowadza zbawienie i zamyka szatana w piekle.
Z kolei moje miejsce jako wiernego świeckiego i jako kobiety jest na krzesełku w nawie, a nie na ambonie. Dotyczy to nie tylko głoszenia jakichkolwiek nauk, lecz także czytania czytań i śpiewania psalmów. Proklamacja Słowa Bożego — czym innym jak nie Słowem Bożym są pierwsze i drugie czytanie oraz psalm responsoryjny — należy do wyświęconego kapłana lub członka asysty liturgicznej, powołanego do tej posługi przez Kościół (bardzo źle się stało, że podczas wielkiej liturgicznej rewolucji posoborowej zlikwidowano święcenia niższe). Nie narusza to w niczym mojej godności kobiety i teologa — mam mnóstwo innych pól, na których mogę głosić Ewangelię i świadczyć o Chrystusie. Świeccy, gdy chcą i potrafią, odgrywają w Kościele rzeczywistą i przełomową rolę, nie udając wcale kwiatka przy liturgicznym kożuchu. Wystarczy wspomnieć nazwiska Stefana Swieżawskiego, Marii Okońskiej, a w ostatnich latach Pawła Milcarka.
Liturgia jest perychorezą i, jak każdy taniec, wymaga od swoich uczestników, aby odgrywali te role, które są im przypisane. Prezbiterium jest dla prezbiterów, a nawa dla świeckich. Kapłaństwo powszechne wiernych świeckich i kapłaństwo służebne wyświęconych szafarzy różnią się nie pod względem stopnia, a jakości. Nasze role są inne i komplementarne. Nie jest to ani dla nich, ani dla nas ani obraźliwe, ani ograniczające.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz