środa, 14 grudnia 2011

Taka wiara opaskudzi człowieka

„Taka wiara, że post, jak nie ma co jeść, a święto, jak nie ma co robić — to zawsze opaskudzi człowieka, co z nią żyje”.

Tak mówi jeden z bohaterów powieści „Czahary” Marii Rodziewiczówny, prawosławny Białorusin Kasjan, o religii innej bohaterki książki, ewangeliczki. Ten bonmot Kasjana (jeden z wielu rewelacyjnych bonmotów, bo Kasjan to niewątpliwie najciekawsza postać „Czaharów”) miałam w głowie podczas całego tygodnia rekolekcji ignacjańskich u jezuitów w Częstochowie. Bardzo dobre rekolekcje — wiadomo, jezuici to sprawdzona marka: cisza, sprawny mechanizm organizacyjny, wysoki poziom punktów. Ale... jest jeden problem: kuchnia. Trwa Adwent. Tymczasem z wyjątkiem piątku wszystkie posiłki są oparte na mięsie i wędlinach (zresztą najbardziej niezdrowych — wieprzowych). Nie ma żadnej możliwości zachowania postu z wyjątkiem niejedzenia przez ponad tydzień niczego poza chlebem, ziemniakami, kapustą i plasterkiem białego sera (dżemu też z reguły nie ma).
Wyjątku nie przewidziano nawet dla 2 księży grekokatolickich z Białorusi i Ukrainy, którzy są z nami, a którzy mają teraz, o ile wiem, post filipowy, wykluczający wszelkie produkty zwierzęce i cały nabiał. A w Kościołach wschodnich post to post, a nie zabawa. Można było najwyżej przed turnusem zgłosić, że się jest na diecie. Ale ja nie jestem na diecie. Nie jestem chora. Zresztą niewiele by to pomogło — wyżywienie „dietowe” różni się od „niedietowego” tylko tym, że niektóre wędliny wieprzowe są zastąpione drobiowymi, a obiadowa wieprzowina smażona — duszoną.
Trzeciego dnia rekolekcji słuchamy nagranej konferencji ojca Józefa Augustyna. Ojciec Augustyn mówi:
„Jeśli w miłości brakuje ofiary, staje się ona tylko uczuciem, zmiennym i nietrwałym. Niektórzy wierni błędnie odczytali zniesienie zbyt rygorystycznych przepisów, które narosły w Kościele przez wieki. W efekcie wiara za mało nas kosztuje i dlatego nie ma większego wpływu na nasze życie”.

To mnie zachęca do zwrócenia się z prośbą o bardziej postne wyżywienie. Jednak prośba o dżem czy cokolwiek innego niż wędlina nie przynosi efektu. Życzliwy kierownik duchowy zwraca uwagę, że przecież przepisy kościelne są zachowywane i nie muszę wcale bardziej pościć. Albo mogę potraktować jako umartwienie jedzenie mięsa. A skoro już się tak bardzo upieram, to proponuje mi niejedzenie cukierków. Tia... Kiedy byłam dzieckiem, czyli za życia kardynała Wyszyńskiego, niejedzenie cukierków w poście proponowano małym dzieciom, których post nie obowiązywał. A teraz „asceza cukierkowa” zupełnie na serio wskazywana jest dorosłym jako podstawowa (oprócz nieużywania internetu) forma umartwienia w Adwencie i Wielkim Poście. Słyszałam to już z wielu kapłańskich i kaznodziejskich ust. Cały świat dziecinnieje, więc katolicy też. Czemu nie.
Nie chodzi mi o wytykanie palcem. Z podobnymi sytuacjami, jak ta w Częstochowie, spotykałam się wcześniej. Niestety szkodliwa, tucząca i ciężkostrawna wieprzowina trzy razy dziennie przez sześć dni w tygodniu stała się w Polsce powszechną normą kulturową, spod której jest równie trudno uciec jak od przymusu picia towarzyskiego. Na przykład w pewnym klasztorze mniszek, do którego jeździłam kiedyś na prywatne dni skupienia, nie pozwalano mi zachowywać postu w poniedziałki i środy wraz z siostrami, lecz specjalnie gotowano dla mnie mięso, bo byłam gościem. I powiedziano mi, że prosząc o odstępstwo od zwyczaju, powoduję tylko zamieszanie i kłopot. Tam też mi radzono, abym jako post traktowała jedzenie mięsa.
Do tego, że w klasztorach jem znacznie lepiej niż w domu, zdążyłam się już przyzwyczaić. Jednak brak możliwości zamówienia postnego wyżywienia w Adwencie (choćby na życzenie) w zakonnym domu rekolekcyjnym jest dla mnie przykrym zgrzytem. Razi mnie to tym bardziej, że święty Ignacy Loyola kładł wielki nacisk na umartwienia podczas odprawiania Ćwiczeń Duchownych.
Zapewne niektórzy tradycyjnie zarzucą mi pychę i wyższość. Przecież obecne przepisy kościelne, wyznaczające minimalne wymogi w zakresie postów, nie zostały złamane. Jednak to nie jest pycha. Chcę tylko, jak wszyscy chrześcijanie przez niemal dwadzieścia wieków, a Kościoły wschodnie do tej pory, móc oczekiwać przyjścia Pana (czy uczestniczyć w rekolekcjach zamkniętych) poszcząc, w wyrzeczeniu. Zwłaszcza gdy rozważam Mękę Pańską (III tydzień „Ćwiczeń”). I nie chcę się czuć w zakonnym czy rekolekcyjnym refektarzu jak na komunistycznej stołówce.
Oczywiście poradziłam sobie. Nie umiera się od jedzenia przez tydzień chleba z twarogiem i ziemniaków z kapustą. Przeciwnie, czułam się zapewne lepiej niż wszyscy pozostali — podobnie jak Daniel, gdy odmówił jedzenia potraw ze stołu króla babilońskiego :) Nie chodzi też o wytykanie palcem tego czy innego zakonu czy klasztoru. Na przykład w obecnie obowiązujących adwentowych tekstach Liturgii Godzin udało mi się znaleźć jak dotąd tylko jedno miejsce, gdzie w ogóle jest mowa o jakimkolwiek wyrzeczeniu czy umartwieniu (jutrznia wtorku I i III tygodnia, prośba „Dopomóż nam przynosić godne owoce pokuty”). Problem jest zatem szerszy: w ostatnich dziesięcioleciach w Kościele łacińskim zanikła kultura pokuty, umartwienia i ascezy. A bez tego naprawdę nie da się robić chrześcijaństwa. Zostaje pusta wydmuszka. I sądzę, że albo rzymscy katolicy nawrócą się w sprawie postów (a także przestaną traktować liturgię jako obowiązek do odwalania byle łatwiej i byle szybciej), albo Kościół łaciński zaniknie — tak jak tyle innych Kościołów, w których zamarł duch pokuty, wyrzeczenia i ofiary. A wraz z nim miłość. Ojciec Józef Augustyn jak zwykle ma rację.
I nie on jeden o tym mówi. Oto cytat z niedawno opublikowanego wywiadu-rzeki z arcybiskupem Józefem Michalikiem:
Dziennikarz: Zapytałem uczestników [panelu nt. tożsamości księdza, gdzie wspomniano umartwienia św. Jana Marii Vianneya]: „Czy nie powinniście, wy księża, także obecnie podejmować takie umartwienia?”. Wówczas znany, medialny, nowoczesny ksiądz wybuchnął: „Nie po to przeszliśmy Sobór, żeby teraz się umartwiać”. Choć spotkał się potem z mocnym odporem, to jednak mam wrażenie, iż jego styl myślenia jest bardzo popularny wśród pewnej części duchowieństwa, uznającej, że dość już ascezy, pokuty, umartwienia.
Abp Michalik: I to jest początek raka, który będzie toczył Kościół, jeśli się z nim nie uporamy. Nie wolno nam oddzielać ascezy od wiary i modlitwy, wyrzeczeń od życia, bo to w istocie skazuje na obumarcie życie duchowe chrześcijanina. Trzeba wrócić do starych, wypróbowanych przez stulecia zasad i zwyczajów. Jeśli, ograniczając się, nie ukierunkowujemy naszego życia, to skazujemy się na życiowy dramat. Każde ukierunkowanie jest ograniczeniem. Dotyczy to nie tylko życia duchowego, lecz także innych dziedzin. Każdy ogrodnik musi przycinać gałęzie, aby drzewo lepiej rosło i dawało więcej owoców. W świetle Ewangelii każde ukierunkowanie na Boga jest zarazem nieodłącznie związane z ukierunkowaniem na drugiego człowieka. W tym tkwi właśnie klucz do ludzkich serc.

Amen :)

6 komentarzy:

  1. Chyba nie rozumiem istoty problemu z tymi rekolekcjami - przecież Ci nikt nie wkładał siłą mięsa do ust... Czemu dżemik był aż tak ważny?

    OdpowiedzUsuń
  2. No żeby można było jeść chleb z margaryną i czymś, a nie tylko z margaryną albo w ogóle suchy. Oczywiście można mówić, że skoro poszczę, to suchy chleb (ewentualnie z margaryną) nie powinien mi przeszkadzać. Ale alternatywa: albo wieprzowina na każdy posiłek, albo przez ponad tydzień chleb z margaryną wydaje się nazbyt skrajna, czyż nie? I fajnie by było, gdyby były jakieś stopnie pośrednie. Pomijam kwestię, że zapłaciłam za pełne wyżywienie (i to wcale niemało); ktoś się żywił moimi kotletami i kiełbasą, więc przyjmijmy, że była to forma jałmużny :) Dziwi mnie oczywiście, że dom rekolekcyjny stoi taka odwrotnością frontu do klienta. Jednak, jak napisałam, sedno leży gdzie indziej - w upadku kultury ascezy w ogóle. I u tych jezuitów, i gdzie indziej patrzy się na mnie jak na kosmitkę (i to bardziej księża i zakonnice niż świeccy). Powszechne zdziwienie: Ale PO CO, skoro nie ma obowiązku??? Przecież wystarczy odwalić minimum i jest fajrant. A tu ktoś jakiś kłopot robi. I mnie to dziwi, że oni się dziwią. Podobne doświadczenia mają inni moi znajomi, którzy chcą zachowywać jakiekolwiek wyższe wymagania postne niż katechizmowe minimum czy np. chcą móc uczestniczyć w staranniejszej i bardziej godnej liturgii.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm, ponieważ czuję się wywołana do tablicy z przynajmniej dwóch powodów, pozwolę sobie na dłuższy komentarz.
    Powód pierwszy - posty i wyrzeczenia bardzo mnie interesują, choć muszę przyznać, że do niewielu potrafię się zmusić, czego żałuję. Jestem głęboko przekonana, że post jest elementem naśladowania Jezusa, który przecież pościł. Jest to dla mnie zupełnie jasna sprawa. Poza tym uważam, że mało kocham, jeśli ja przejedzona, a inni - tylu innych i blisko, i daleko - głodni. Ale jednak nie umiem się mobilizować i za taki głos do mobilizacji dziękuję Ci. A cytat na początku pierwszorzędny!

    Po drugie, podejrzewam, że słowa "Zapewne niektórzy tradycyjnie zarzucą mi pychę i wyższość" odnosiły się także do mnie. Pozwolę sobie zatem i do tego odnieść.
    Najpierw co do wcześniejszego wpisu, co do którego niegdyś zaniechałam dyskusji... Mnie nie chodzi o to, że to źle oczekiwać pięknej liturgii, mądrego kazania, etc. To, co mnie potwornie uderzyło w Twoim wpisie i za co nienawidzę owego antynomowego bloga, to sposób, w jaki piszecie o tych mszach, na których nie umiecie się odnaleźć... Ja w tym widzę osąd pozbawiony nadziei i wiary w cudzą miłość do Boga. Tak, może niektórzy są na takim poziomie pop-kulturowym, może niektórym wszystko jedno, co się śpiewa, a może ktoś lubi właśnie tak oddawać Panu chwałę, bo to Jego świat i język, forma wyrazu. Może dany symbol lepiej dotrze do kogo innego, nie do nas. Myślę, że niesamowicie ważne jest rozmawiać, mieć odwagę iść do prezbitera i powiedzieć mu: "nie rozumiem, czemu powiedział ksiądz na kazaniu to i owo", "czy możemy śpiewać inne pieśni", "czy mógłby ksiądz to i tamto...", "chciałabym...". Ja kiedyś taką odwagę miewałam i przynosiła owoce, ale dziś niestety zmieniłam się na gorsze... Warto czegoś chcieć i warto rozmawiać (rety, cytuję klasyka...). Ale myślę, że wszystkim stronom takich sporów brak wiary w dobre intencje pozostałych uczestników...
    I tu przejdę do opisanej przez Ciebie kwestii postów. Uważam, że nikt nie zabraniał Ci pościć, jak napisała Celina. I pościłaś, w dodatku było to dla Ciebie wyzwanie, czyli chyba tak jak powinno być. Ale co innego mnie uderzyło w tym wpisie... Nie rozumiem właśnie tej braku elastyczności (Twojej chyba też, ale bardziej organizatorów) - jakby mnie ktoś prosił o dżem, to nie musiałby tego niczym uzasadniać, poszłabym i kupiła mu słoik. Po prostu. Bez pouczania, bez filozofowania. Skoro siostra w Panu z jakichś (nawet jeśli niezrozumiałych dla mnie) powodów potrzebuje dżem, to przecie nie jest to luksus, na ofiarowanie którego mnie nie stać.
    I to jest dla mnie klucz do sprawy. Myślę, że pościć naprawdę należy w małej izdebce i autentycznie, jak było w jakimś apoftegmacie: "Lepiej jeść mięso i pić wino niż chwalić się swoimi postami" (nie piję tu do Ciebie, tylko ogólnie). Ale jak już ktoś pości, to myślę, że warto mu pomóc, jeśli tego chce.

    I ostatnia uwaga do ducha pokuty. Fajnie, że zauważyłaś to połączenie. Bo przecież nie o mechanizm postu czy braku postu tu chodzi, ale o pokutę. Faktycznie myślę, że brak w teologii wokół mnie (tzn. tej, z którą mam do czynienia i sama tworzę) przemyślenia tej kwestii. A przecie nawet ks. dr Marcin L. pisał, że całe życie chrześcijanina ma być pokutą! Wiem, że tego nie rozumiem i nie urzeczywistniam, chętnie zmądrzeję. Jeszcze raz dzięki za inspirację.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oni nie muszą kupować dżemu. Robią go na miejscu, bo mają sad. Więc koszty są minimalne. A mięso trzeba kupować za duże pieniądze - to najdroższy sposób żywienia. Dlatego tak mnie to uderzyło, niezależnie od kwestii teologicznych. To jest przymus emocjonalny, bardzo powszechny zresztą. Naród ma "zniewolony umysł" w odniesieniu do takich rzeczy jak codzienne jedzenie mięsa czy jeżdżenie koniecznie do centrum miasta własnym samochodem nawet w sytuacji, gdy tramwajem czy pociągiem podmiejskim byłoby i taniej, i szybciej, i bez kłopotów ze znalezieniem parkingu (tak jest często w Krakowie, który ma rozwiniętą komunikację szynową, a jest totalnie car unfriendly). Polacy nie wyszli jeszcze mentalnie ze stanu komuny - własne 4 kółka i mięso na okrągło to symbol prestiżu społecznego. Nic to, że niszczymy sobie zdrowie i wyrzucamy pieniądze za okno. Obserwuję, jak ci biedni jezuici z roku na rok tyją na tej kuchni. Warzyw minimum, codziennie ziemniaki, wszystkie zupy i sosy mocno zagęszczane mąką, najtłustsza wieprzowina na każdy posiłek. A na deser cukrzyca, zawały i nowotwory przewodu pokarmowego.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mięso nie jest najdroższym sposobem żywienia. Wiem, bo robię codzienne zakupy. Najdroższe są właśnie piątki. Ryby, sery są droższe niż mięso! A nie kupuję mięsa kiepskiej jakości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chodzi o koszt zakupu w sklepie, tylko wyprodukowania kilograma mięsa z punktu widzenia kosztów.

      Usuń