Jak moi znajomi wiedzą, przeprowadzam obecnie ankietę badającą religijność dorosłych dzieci alkoholików. (Jest mi ona potrzebna do pracy doktorskiej; przy okazji proszę o rozpowszechnianie mojej prośby wśród krewnych-i-znajomych-królika; kontakt do mnie znajduje się na blogu). Jako osoba zajmująca się rodziną alkoholową i znająca te klimaty także z autopsji, jestem przyzwyczajona do mocnych rzeczy i wiele trzeba, żeby mnie wytrącić z równowagi; podobnie mają dziennikarze śledczy, policjanci jeżdżący na wypadki i tak dalej. Wczoraj jednak dostałam ankietę, która mnie zmroziła.
Osoba ankietowana wierzy w Boga i jest raczej religijna. Korzysta z różnych propozycji Kościoła dla ludzi poszukujących uzdrowienia wewnętrznego, ocenia, że jej stan się dzięki nim poprawił, i chciałaby otrzymywać jeszcze większą pomoc. Lecz kiedy pojawia się pytanie: „Jak odbierasz swoje miejsce w Kościele jako społeczności wiernych?”, pisze: „Jako osoba orientacji homoseksualnej nie widzę dla siebie miejsca w kościele”.
Nie postrzegam homoseksualizmu jako normalnej orientacji seksualnej, równorzędnej heteroseksualizmowi. Podoba mi się wyważone nauczanie Kościoła, że podczas gdy czynne relacje homoseksualne są grzechem — podobnie zresztą jak heteroseksualne poza małżeństwem sakramentalnym — sama orientacja homoseksualna grzechem nie jest. Na podstawie tego, co wiem o homoseksualistach znanych mi osobiście czy z mediów, takich jak pan poseł Robert Biedroń, doszłam do przekonania, że homoseksualizm z reguły rozwija się wtórnie jako skutek padnięcia ofiarą jakiejś krzywdy: skrajnie zaburzonych relacji w domu rodzinnym, ciężkiej przemocy, wykorzystania seksualnego, gwałtu. Jest objawem świadczącym, że ktoś przeżył traumę, która go wykoślawiła. A cała reszta jest skutkiem, wołaniem o pomoc — nawet zachowania, które odbieramy jako agresywne wobec nas czy naruszające nasze wartości.
Do uleczenia zranionej sfery seksualnej konieczne jest całościowe uzdrowienie człowieka we wszystkich wymiarach: somatycznym, psychicznym i duchowym. Może się ono udać tylko pod warunkiem dostarczenia takiej osobie olbrzymiej ilości nie uwarunkowanej akceptacji i mądrej (!) miłości, a w każdym wypadku zajmuje wiele lat.
Moja matka była rozwódką i zawarła drugie małżeństwo cywilne, które również się rozpadło; bardzo smutna historia jej życia, będąca tylko elementem wielopokoleniowej dysfunkcji naszej rodziny, była w większej mierze skutkiem czynników i nacisków zewnętrznych, które wpływały na nią od najwcześniejszego dzieciństwa, niż efektem jej własnych, wolnie podjętych decyzji. Przez całe moje życie nie pamiętam, aby choć raz przestąpiła próg kościoła, z wyjątkiem zabierania mnie i mojego rodzeństwa do ruchomej szopki u kapucynów na Miodowej i odwiedzania grobów Pańskich (ale tylko w godzinach, kiedy można było oczekiwać, że w kościele nie będzie ludzi). Kiedy po nawróceniu się namawiałam ją, by poszła za mną na mszę czy nabożeństwo, zawsze odpowiadała z goryczą: „Kościół mnie wyrzucił; dla takich jak ja nie ma w nim miejsca”. Była przekonana, że jest ekskomunikowana, i to nieodwołalnie.
Niech Bóg strzeże każdego z nas przed przedstawianiem wymagań moralnych chrześcijaństwa w taki sposób, aby choć jeden człowiek poczuł się z naszego powodu przez Kościół ODRZUCONY. Aby doszedł do przekonania, że po tym, co zrobił, w Kościele — a jeszcze gorzej, u Boga, bo takich ludzi też znam — nie ma dla niego miejsca. Byłoby lepiej dla niego, gdyby kamień młyński zawieszono mu u szyi.
Amen
OdpowiedzUsuń