środa, 30 maja 2012

Przeprowadził Polskę przez Morze Czerwone


Dwa dni temu minęła 31. rocznica śmierci księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przemilczana. Nie było o niej mowy w mediach ani — o dziwo — nikt poza mną nie wrzucił żadnego wspomnieniowego posta na Facebooka, choć wśród znajomych i ulubionych stron mam dużą liczbę aktywnych katolików, konserwatystów i narodowców.
Specjalnie zostałam dzień dłużej w Warszawie, by w katedrze warszawskiej pw. św. Jana uczestniczyć we Mszy świętej w intencji beatyfikacji wielkiego kardynała. Msze te odbywają się 28. dnia każdego miesiąca o godz. 19, a w maju mają szczególnie uroczysty charakter. W tym roku wyjątkowo zdarzyło się, że rocznica śmierci kardynała Wyszyńskiego przypadła w dniu święta Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła. Mały prezent od Matki dla wiernego syna.
Inaczej niż rok temu, nie było żadnego biskupa — kolejne rozczarowanie, wziąwszy pod uwagę fakt, że kardynał Wyszyński był przed kilkadziesiąt lat ordynariuszem warszawskim. Celebrował o. Gabriel Bartoszewski, kapucyn, wicepostulator procesu beatyfikacyjnego. W katedrze zgromadziło się kilkunastu kapłanów, klerycy warszawskiego seminarium (szli przez Plac Zamkowy w sutannach; także część kapłanów, zapewne pamiętając o umiłowaniu sutanny przez kardynała Wyszyńskiego, przyszła w pełnym stroju kapłańskim... w Warszawie jest to ewenement tylko trochę mniejszy od lądowania UFO!), poczty sztandarowe kilku szkół, kilkuset wiernych.
Ojciec Bartoszewski przypomniał w kazaniu ogłoszenie przez Pawła VI Maryi Matką Kościoła w odpowiedzi na apel polskich biskupów, w tym kardynała Wyszyńskiego. Po mszy jak zwykle odczytano wypowiedź wielkiego prymasa. Tym razem wybrano jedno z ostatnich wystąpień publicznych — przemówienie wygłoszone podczas odsłonięcia tablicy ku czci prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego w dniu 1 marca 1981 r. Wszystkich obecnych uderzyła jego niezwykła aktualność, sądząc po temperaturze oklasków, jakie się potem rozległy... Ja miałam wrażenie, że wielki prymas stoi wśród nas i komentuje aktualne wydarzenia społeczno-polityczne w Polsce z wiosny roku 2012:
„Dziś wiemy, że dokonano straszliwej wiwisekcji i alienacji narodowej i historycznej młodego pokolenia, pozbawiając je wiedzy historycznej o Narodzie i o polskiej twórczości literackiej, a przez to pozbawiając kultury narodowej. To słowo »wiwisekcja« znaczy coś więcej niż tylko brak dostępu do informacji, to uśmiercanie żywej duszy narodu. [...] Polska nie pożywi się alienacją, ani odejściem od kultury historycznej, twórczej, literackiej. Polska nie pożywi się ani argumentami, gdy pisma były ateizujące, ani groteskową laicyzacją, ani uwstecznioną ateizacją. Polska nie pożywi się odzieraniem dusz z kultury narodowej, z własnych dziejów. Pamiętajmy — Polskę sprzedano raz, nie w Warszawie, ale na Sejmie Grodzieńskim przed dwoma wiekami. My nie chcemy handlu Polską!”

Po mszy celebransi i wierni udali się do kaplicy, w której znajduje się sarkofag kardynała, i odczytali modlitwę o jego beatyfikację. Za miesiąc czy rok przyjdziemy znowu. Modlitwa trwa; może nareszcie proces beatyfikacyjny, z niezrozumiałych względów wlokący się jak spaghetti, dobiegnie końca.


Jest jakimś absurdem różnica, z jaką traktowane są w Polsce — także przez hierarchię kościelną — postaci Jana Pawła II i kardynała Wyszyńskiego. Bez tego drugiego nie byłoby tego pierwszego; są równie wielcy, a ich pisma, słowa i wstawiennictwo w niebie równie ważne dla nawrócenia i przetrwania narodu. Tymczasem w przypadku pierwszego mamy oficjalny kult jednostki, ocierający się momentami o śmieszność, momentami o bałwochwalstwo, a momentami o biznes (o naginaniu przepisów kościelnych, aby przyspieszyć beatyfikację w czynie partyjnym na 22 lipca, czy papagodzillach nie wspominając; jak trafnie zauważyła moja bratowa–ateistka, papież w Polsce pełni rolę Myszki Miki — to znaczy niewiele brakuje, aby jego obrazki drukowano na gumach do żucia); w przypadku drugiego jest wielkie milczenie.
Nie ulega wątpliwości, że kardynał Wyszyński — uważający, że dobrze się stało, iż komuniści zabrali Kościołowi majątki, bo dzięki temu wreszcie może zająć się duszpasterstwem, przy każdej okazji napominający księży, by chodzili w sutannach, twardo wymagający od nich wytężonej pracy i najwyższych standardów moralnych — jest dzisiaj dla bardzo wielu środowisk w Polsce kamieniem upadku i skałą zgorszenia co najmniej w takim stopniu jak za życia. Wystarczy przeczytać choćby świetną biografię pióra Ewy Czaczkowskiej, aby się przekonać, że kardynał musiał się bronić jednocześnie na dwóch frontach; zwalczali go na równi komuniści oraz niemała część biskupów, księży i inteligencji katolickiej (warto tu wspomnieć niesławny list pana Mazowieckiego). I nadal kult Wyszyńskiego ogranicza się do wąskich grup wiernych; jedynym aktem publicznym było nadanie jego imienia dawnej ATK. Ale nawet tam — o czym dobrze wiem, bo studiowałam na tej uczelni w sumie kilkanaście lat — Wyszyńskiego praktycznie się nie wspomina; jest tylko trzema ozdobnymi literkami w logo szkoły. (Aha, żeby nie przekłamać: prymas ma jeszcze w Warszawie ulicę i skwerek).
Miłym zaskoczeniem podczas Mszy była dla mnie niemal „trydencka” staranność i pobożność, z jaką odprawiana była liturgia, w tym zachowanie diakonów, czterech ministrantów do kadzidła i świec oraz kleryków — na przykład jak jeden mąż pochylających głowy na Imię Jezus w Gloria. To kolejne pozytywne zaskoczenie po klerykach krakowskich (videGaude Mater Polonia”). Idzie ku lepszemu! Przynajmniej w seminariach diecezjalnych.
Po mszy grupa społeczników zbierała podpisy przeciwko likwidacji lekcji historii w szkołach ponadgimnazjalnych. Ja też z pełnym przekonaniem podpisałam i zachęcam do tego również was.
A na deser jeszcze jedna niewygodna wypowiedź Prymasa Tysiąclecia:
„Nie mogę odłożyć pióra, zanim nie dotknę tu jeszcze jednej sprawy, która ma dla wspólnoty kleru większe, niż się wydaje znaczenie, a dla Ludu Bożego jest społecznym wyznaniem wiary. Mam na myśli sutannę kapłańską. Sutanna nie jest ubiorem w szeregu innych strojów, ale jest wyznaniem wiary przed ludźmi, jest odważnym świadectwem danym Chrystusowi, jest przyznaniem się do Kościoła. Dlaczego zdjąłem znak wiary i kapłaństwa. Czy z lęku? Ze słabości? Nie! Zdjęcie stroju duchownego to to samo, co usunięcie krzyża przydrożnego, aby już nie przypominał Boga”.
Stefan kard. Wyszyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz