czwartek, 30 sierpnia 2012

Nie wolno tworzyć „dziejów bez dziejów”

„Dziś, po dziesięciu wiekach nie możemy rozpocząć budowania w »czystym polu«. Polska bowiem ma wspaniałą przeszłość, ma swoje dzieje, kulturę, literaturę, sztukę, rzeźbę. Musimy więc nieustannie nawiązywać do przeszłości! Naród bez przeszłości jest godny współczucia. Naród, który nie może nawiązać do dziejów, który nie może wypowiedzieć się zgodnie ze swoją własną duchowością — jest narodem niewolniczym. Naród, który odcina się od historii, który się jej wstydzi, który wychowuje młode pokolenie bez powiązań historycznych — to naród renegatów! Taki naród skazuje się dobrowolnie na śmierć, podcina korzenie własnego istnienia”.

„Nie wolno tworzyć »dziejów bez dziejów«; nie wolno zapomnieć o tysiącleciu naszej ojczystej i chrześcijańskiej drogi; nie wolno sprowadzać narodu na poziom »zaczynania od początku«, jak gdyby tu, w Polsce, dotąd nic wartościowego się nie działo; nie wolno milczeć, gdy na ostatni plan w wychowaniu młodego pokolenia spycha się kulturę rodzimą, jej literaturę i sztukę, jej wypróbowaną moralność chrześcijańską oraz związek Polski z Kościołem rzymskim i z przyniesionymi do Polski wartościami Ewangelii, Krzyża i mocy nadprzyrodzonych”.

Te słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego, wygłoszone w 1972 i 1977 roku, odnoszą się bezpośrednio do odcinania społeczeństwa, przez komunistyczne władze okresu PRL, od tysiącletniej historii Polski i jej związków z chrześcijaństwem. Nieoczekiwanie dzisiaj stają się równie aktualne jak wtedy, gdy zostały wypowiedziane; Polską znowu rządzą ludzie, którzy usiłują oderwać młodzież od historii, literatury i kultury polskiej, aby wyprodukować nowego, internacjonalnego i wykorzenionego, a więc podatnego na socjotechnikę człowieka.
Jednak mi te słowa Prymasa Tysiąclecia kojarzą się z czymś jeszcze. Przeczytajcie je, proszę, jeszcze raz, zamieniając słowa „naród” i „Polska” na „Kościół”... Niektórzy czytelnicy będą mi to mieli zapewne za złe, ale szczerze się przyznam, że operacja wprowadzenia nowej mszy i zakazania starej, a przede wszystkim związana z nią tabuizacja tematu i zbiorowa amnezja, jako żywo przypominają mi czasy, w których Polska zaczynała się w lipcu 1944 razem z Manifestem PKWN, a o AK i II Rzeczpospolitej nie wolno było wspominać, chyba że najwyżej z dyżurnymi etykietkami „zaplutych karłów reakcji” i „krwawych rządów sanacyjnych”. Urodziłam się w tym samym roku, w którym promulgowany został mszał Pawła VI. Tymczasem o tym, że kiedyś była jakaś inna msza, dowiedziałam się grubo po zakończeniu studiów teologicznych! Kiedy w książkach historycznych oglądałam ilustracje przedstawiające mszę w dawnych czasach, dziwiło mnie, dlaczego wszystko tak inaczej wygląda. Wystarczyło 20 lat, aby dokonać zupełnej amputacji pamięci. A ja nie byłam całkiem oddzielona od Kościoła: chodziłam na religię i byłam w oazie. I kiedy teraz obserwuję, jak przeciwnicy „uwolnienia” starej mszy zwalczają mnie i innych jej zwolenników na Facebooku czy w osobistych rozmowach, jakich używają argumentów, jak uciekają od tematu, stosując proste zaprzeczanie, etykietowanie, projekcje, przypisywanie złych intencji, odwracanie kota ogonem, agresywne ataki ad personam i inne techniki świetnie mi znane z manipulacyjnych zachowań alkoholików, nie mogę uwolnić się od widma tej propagandy historycznej i wymuszonej amnezji z czasów komuny. Pamiętam ją doskonale z dzieciństwa.

Skojarzenia te nie są zupełnie nieuzasadnione, gdyż czym historia jest dla narodu, tym liturgia dla Kościoła. Liturgia jest pamiątką, anamnezą dziejów naszego zbawienia; i jest szkołą wiary zgodnie z zasadą „lex orandi lex credendi”. Jaka liturgia, taki Kościół. Jeśli nagle chirurgicznym cięciem odcinamy sobie 1500 lat historii, przeskakując do mitycznej II-wiecznej „mszy Justyna Męczennika” i równie mitycznej „anafory Hipolita” (polecam świetny tekst o. Macieja Zachary pt. „O tym, że II Modlitwa eucharystyczna NIE JEST najstarszą modlitwą jaką mamy”), to pozbawiamy Kościół jego dziejów, z których czerpie soki na przyszłość. Dlatego, nawiasem mówiąc, nie wierzę w powodzenie wysiłków moich przyjaciół z Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego, którzy usiłują naprawiać NOM. Może jestem starym zrzędzącym mamutem, czy też karłem z piosenki tria Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński:
„Tej księgi do końca już czytać nie muszę
Choć większa ode mnie i ledwo w połowie
Ogromne oburącz przewracam arkusze —
Ostatnią stronicę bez trudu dopowiem.
By przyszłość dokładnie przewidzieć, wystarczy
Znad kart podnieść wzrok i popatrzeć wam w twarze.
Nic dla was nie musi oznaczać mój starczy
Wzrok z twarzy od dziecka zmarszczonej...”

...ale przez cały czas odczuwam wrażenie, że naprawianie NOM-u przypomina reformowanie socjalizmu. Stawiam hipotezę, że jedno i drugie jest nienaprawialne, bo zostało wykoncypowane za biurkiem i wprowadzone sztucznie, z pogwałceniem procedur i zasad (to oczywiście aluzja do braku legalnego umocowania komisji Bugniniego). Byłam świadkiem tamtych prób ratowania PRL-u; w końcu nie dało się już dłużej udawać, że to działa, i doczekaliśmy Okrągłego Stołu, czerwca 1989 i wyprowadzenia sztandaru. Teraz zaś, ukradkiem kręcąc wąsa, przyglądam się spod przymrużonych powiek, jak to będzie z NOM-em. Czy komukolwiek uda się przekonać duchowieństwo, uformowane przez pokolenie rewolucjonistów kościelnego ’68 roku w duchu wyrzucania mszałów i szat liturgicznych, wyzwalania się z „przestarzałych” pobożnościowych zwyczajów i likwidowania zasad i przepisów, że należy przestrzegać Ogólnego Wprowadzenia do Mszału Rzymskiego, zaleceń papieskich i biskupich, przepisów liturgicznych czy kanonicznych? Trzymam kciuki za Ośrodek Liturgiczny :)
A my tymczasem po cichutku prowadzimy tajne komplety (www.rytdominikanski.pl) i robimy kolejne celebracje. W ten sposób, naśladując organizatorów wielkiej akcji społecznej „Przywracamy lekcje historii do szkół!”, przywracamy Kościołowi jego wielowiekową liturgię i tym samym jego historię. Na Festiwalu „Pieśń naszych korzeni” codziennie celebrowane były msze w rycie dominikańskim (zapraszam do przeczytania relacji). Mimo fatalnej pory (powiedzmy sobie szczerze, że siódma rano to środek nocy, zwłaszcza gdy zabawy festiwalowe trwają do trzeciej) we mszach uczestniczyło po kilkadziesiąt osób. Przychodził na nie opat tyniecki, ojciec Bernard Sawicki, z braćmi, a także pewien cysters. Przychodzili znani śpiewacy i organizatorzy festiwalu. Nie zjawił się tylko nikt z Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego ani (poza jednym klerykiem) licznie obecnych na festiwalu dominikanów... Przykro :(

I nie jest to, co robimy, żadnym wprowadzaniem podziałów i niszczeniem jedności, jak zdaje się nam zarzucać opat Sawicki na blogu festiwalowym. Odsyłam tu do jednego z koryfeuszy posoborowej teologii, Hansa Ursa von Balthasara i jego książki „Prawda jest symfoniczna”. Jest w niej zawarte bardzo interesujące rozróżnienie między jednością i jednolitością. Balthasar pokazał, że jednolitość wcale nie jest wymarzona w Kościele, a jedność wcale nie wymaga jednolitości. Ma tego świadomość także Sobór Watykański II (o czym świadczą zapisy Konstytucji o liturgii Sacrosanctum concilium) i papież Benedykt XVI, apelujący o zachowywanie i pielęgnowanie czcigodnych starych rytów własnych. Przecież nawet reforma liturgiczna po Soborze Trydenckim, mimo silnego centralizmu i ujednolicania, pozostawiła tradycyjne ryty zakonne i lokalne!
Warto o tym wszystkim pamiętać, tak samo jak o ponurych konsekwencjach kulturowego, religijnego i narodowego glajszachtowania, które pod czerwonymi, brunatnymi i wszelkimi innymi sztandarami zaciążyło na całym wieku XX, odbierając ludziom ich tożsamość — w imię „jedności” narodowej, państwowej, kościelnej... Bo w rzeczywistości to właśnie dzięki pielęgnowaniu różnorodnych tradycji kulturowych, religijnych, narodowych buduje się jedność. Naprawdę mogą ją czuć tylko ludzie, którym nie odbiera się ich tożsamości i wolności.
A zwolennikom jedności pojmowanej jako jednolitość dedykuję nieśmiertelną piosenkę Kabaretu Salon Niezależnych pt. „Sejm” z 1976 roku — szczególnie przedostatnią zwrotkę :)

2 komentarze:

  1. "naprawianie NOM-u przypomina reformowanie socjalizmu" - to b. wyrazista teza. Ja wciąż mam jednak nadzieję, że pomimo upływu 50 lat od Soboru będzie dało się usunąć "wypaczenia" (jeśli już tak nawiązujemy do socjalizmu :) ) NOM-u. Jak? Liturgiczną formacją w seminariach, kazaniami mistagogicznymi wśród wiernych, nieustannym wpatrywaniem się w żywą Tradycję Kościoła i mistykę "starej mszy" (wiem, to niestety brzmi mało konkretnie, ale tak naprawdę wszyscy są w kropce, sytuacja jest b. nieciekawa). Liczę na to, że "praca organiczna" DOL-u, choć skromna, da jednak jakieś wymierne efekty, w postaci większej niż piękne śpiewniki... NOM nie jest przecież całkowicie sztuczny, plastikowy i kiczowaty, tylko fatalnie wprowadzony i fatalnie interpretowany.

    "Wystarczyło 20 lat, aby dokonać zupełnej amputacji pamięci." - to niestety prawda :( ja o starej mszy dowiedziałem się co prawda wcześniej niż Pani, ale raczej poprzez ogólniki, mniej więcej w tym stylu: "było po łacinie i tyłem do wiernych. Czyli gorzej. A teraz Kościół jest nowoczesny, przewietrzony, ekumeniczny, pokojowy i przeszłość oddziela grubą kreską". To prześladowanie starej mszy przez niektórych kapłanów i środowiska jest moim zdaniem efektem błędnego sposobu myślenia, które zostało im wlane przez czujnych liberałów, mianowicie że Kościół "przedsoborowy" był jurydyczny i feudalny, a dzisiejszy działa w przestrzeni "czystego Ducha".

    Dziękuję za wpis i pozdrawiam serdecznie!
    PS. Ojciec Zachara ma na imię Maciej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem nie da się naprawić NOM, dopóki nie zmieni się duchowieństwa, tak aby myślało w kluczu, że zasad i prawa trzeba przestrzegać. Mamy epokę rozwydrzonego indywidualizmu i duchowni, tak jak każdy inny, uważają, że sami będą sądzić i decydować o tym, co będą robić, a czego nie. To choroba obecnej cywilizacji zachodniej. A w Kościele posłuszeństwo i pokora są niezbędne. Już to zresztą kiedyś przerabialiśmy i wiemy, jak to się musi skończyć, czyż nie? "Polska nierządem stoi"...

      Usuń