sobota, 27 lipca 2013

Róbmy swoje

„Patrzmy własnych naszych wad i ułomności, a nie troszczmy się o cudze. Dusze zbyt rozważne mają to do siebie, że byle co u innych je razi, a przecież nieraz właśnie od tych, z których się gorszymy, moglibyśmy się wiele nauczyć w rzeczach istotnie ważnych. Może w zewnętrznym ułożeniu i sposobie zachowania się z ludźmi mamy niejaką wyższość nad nimi, to rzecz mniejszej wagi, choć dobra sama w sobie. Ale nie upoważnia nas to jeszcze do żądania, by wszyscy tą samą co my drogą chodzili, ani tym bardziej do nauczania ich życia duchowego, kiedy może sami jeszcze nie wiemy, co to jest życie duchowe. Gorące pragnienia uświęcenia dusz są darem łaski Bożej, ale nieuważnie idąc za nimi, łatwo możemy w wielu rzeczach zbłądzić. Lepiej nam więc, siostry, trzymać się tego, co nam zaleca nasza Reguła, byśmy starały się zawsze żyć »w milczeniu i nadziei«. O duszach bliźnich będzie pamiętał Pan i my o nich nieustannie pamiętajmy w modlitwie, a tym sposobem przyniesiemy im pożytek, za łaską Pana, który niech będzie błogosławiony na wieki”.
Św. Teresa z Avili, Twierdza wewnętrzna III 2,13
Skupianie się na cudzych wadach i grzechach oraz nadmierną skłonność do napominania bliźnich Teresa uważa za jedną z głównych przypadłości ludzi, którzy znaleźli się w „trzecim mieszkaniu”, czyli regularnie pracują nad rozwijaniem życia duchowego i cnót. Napomnienia mające na celu unikanie tej wady regularnie powtarzają się w jej dziełach. Oczywiście, postawa ta jest niebezpiecznie bliska faryzeuszowi wywyższającemu się nad celnika. Rozbija ona jedność Kościoła i zamienia życie wspólnoty w piekło. Jako lekarstwo Teresa proponuje pokorę i zajęcie się wyłącznie poprawianiem siebie samego.
Jest prawdą, że Kościół łaciński boleśnie zeświecczał i potrzebuje głębokiej odnowy, rozumianej jako powrót do życia autentycznie chrześcijańskiego, normowanego zasadami postępowania wypróbowanymi przez wieki. To, co się w nim dzieje od kilkudziesięciu lat, naprawdę łudząco przypomina XVI-wieczną reformację protestancką. Tak jak wtedy, pierwsi na manowce podążają kapłani i zakonnicy, ciągnąc za sobą wiernych świeckich. Nie jest to nic nowego, takie epoki upadku występują w historii Kościoła endemicznie. I tak daleko nam do tego, co działo się choćby w wieku dziesiątym. Prawdziwa reforma jest konieczna i być może w planach Bożych jest, aby tym razem „wymusili” ją świeccy. Ale jest tylko jeden skuteczny i Boży sposób reformowania — taki, jaki podjęła Teresa, Ignacy czy, trzysta lat przed nimi, Dominik. Nie pouczać innych, nie szemrać, nie narzekać, tylko działać samemu, zaczynając od tego, co jest możliwe. Od małego dobra. Zmieniać siebie, zadawać sobie umartwienia i wyrzeczenia w intencji nawrócenia innych, ciężko pracować, godzinami modlić się. Świadczyć przykładem, a nie słowami. Verba volant, exempla trahunt.
Codziennie przekonuję się, że skuteczna jest tylko metoda osobistego wyrzeczenia, milczącego przykładu i wytężonej modlitwy, bo krytykowanie i napominanie po prostu nie działa, a jednocześnie, jak strasznie trudno jest faktycznie przejść od słów do czynów. O wiele łatwiej jest powiedzieć parę słów na temat czynów i namawiać innych do nawrócenia i gorliwości, niż wymagać od siebie samego i samemu walczyć z własną słabością, ociężałością i grzechem.

piątek, 19 lipca 2013

Niech żadna nie czyni drugiej wyrzutów

„Niech żadna siostra nie czyni drugiej wyrzutów z powodu uchybień, które by u niej dostrzegała. Gdyby były wielkie, niech jej sama z miłością zwróci uwagę, a jeśliby po trzech napomnieniach nie poprawiła się, niech powie o tym Matce Przeoryszy, nie mówiąc o tym żadnej innej siostrze. A ponieważ do zwracania uwagi na uchybienia są ustanowione zelatorki, niech się inne w to nie wdają, ale gdy coś widzą, niech się nad tym, co się dzieje, nie zatrzymują, i pomijając winy innych, zajmują swoimi. Niech się w to nie wtrącają, gdy któraś zaniedbuje swoje obowiązki, z wyjątkiem gdyby chodziło o rzecz ważną, w którym to przypadku są zobowiązane przestrzec, jak już powiedziano. Niech się bardzo starają, by się nie uniewinniać, jeśli nie zachodzi tego konieczność, a odniosą z tego wielką korzyść”.
Św. Teresa z Avili, Konstytucje, nr 29
Wydaje mi się, że ten tekst św. Teresy jest dobrym komentarzem do narzekań na papieża Franciszka, jakich od samego jego wyboru jest pełno w katolickim Internecie. Nie da się zastosować tych poleceń wprost, bo nie mamy przeoryszy i zelatorek; ale można to zrobić odpowiednio, wyciągając wniosek, czy zadaniem i obowiązkiem gorliwych, świeckich, szeregowych członków Kościoła katolickiego (z reguły bez wykształcenia teologicznego) jest publiczne krytykowanie za plecami (w języku teologii moralnej: obmowa) jego głowy. Rada „niech się inne w to nie wdają, ale gdy coś widzą, niech się nad tym, co się dzieje, nie zatrzymują, i pomijając winy innych, zajmują swoimi” pozostaje wciąż aktualna. Dla osób trzecich jest widoczne jak na dłoni, że u młodych krytyków do głosu dochodzi przede wszystkim brak pokory. Nie miłości (bo często ich oburzenie wynika właśnie z miłości do Kościoła, tylko nienależycie uformowanej), nawet nie miłosierdzia, lecz właśnie pokory: umiejętności niewtryniania wszędzie swego nosa i utrzymania języka za zębami. A także braku wiary: że zaniedbywanymi (nawet jeśli to prawda) obowiązkami zajmie się kompetentnie Duch Święty. Anonimowi Alkoholicy mają takie dobre powiedzenie: „Daj sobie spokój i pozwól Bogu”.
Jeśli zaś uchybienia papieża Franciszka dotyczą czyimś zdaniem kwestii tak istotnych, że nie może ich pozostawić w milczeniu, to niech zgodnie z Ewangelią i nakazem Doktor Kościoła zwróci mu uwagę w cztery oczy, wysyłając zaklejony list na odpowiedni adres w Watykanie (proszę pamiętać: „z miłością”!). Ale niech trzyma klasę i nie robi nie kończących wyrzutów i awantur, jak zdradzona kochanka z przedwojennego romansu dla kucharek albo alkoholik upijający się na smutno... Dziękuję za uwagę.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Dobre miejsce

Po moim sobotnim wpisie pt. „Cierpienia młodego kapłana, czyli Breviarium a rebours” jeden z użytkowników FB napisał: „Tu się pożalę, że jako świecki też się czuję samotny: nie wiem, gdzie mam pójść na mszę, żeby kazanie wyszło dzieciom na dobre, nie wiem, gdzie dać na mszę, żeby była odprawiona tak, jak się panu Bogu podoba”. Prosił o informacje dotyczące m.in. Zakopanego. I dzisiaj wpadłam na takie dobre miejsce w Zakopanem: klasztor karmelitanek bosych przy ul. Kościelnej 8, bardzo blisko Starego Kościoła. Do dzisiaj trwała tam nowenna przed uroczystością Matki Boskiej Szkaplerznej, głównej opiekunki Zakonu Karmelitańskiego. Przeczytałam ogłoszenie w Starym Kościele i przyszłam.
Klasztor to właściwie duża bliźniacza willa. Nowa. Kaplica (cześć poza klauzurą) wielkości dużego pokoju w standardowym mieszkaniu, pełna ludzi. Stali jeszcze na zewnątrz. Wykończenie w drewnie, wszystko rzeźbione w stylu podhalańskim, freski w typie ikon przedstawiające święte Teresy i Jana od Krzyża. Ministrant w wieku lat ok. 12, w albie. Ksiądz około czterdziestki, w zupełnie przyzwoitym białym ornacie z haftowanymi emblematami maryjnymi i symbolami karmelitańskimi.
Pierwsze zaskoczenie: melodia części stałych mszy osnuta na motywach Bogurodzicy, czyli, było nie było, chorale najlepszego gatunku.
Drugie zaskoczenie: dobry śpiew sióstr, niezły technicznie i czerpiący z całego skarbca liturgicznej muzyki kościelnej: pieśni tradycyjne, posoborowe diecezjalne, z „Niepojętej Trójcy”, własne z karmelitańskimi tekstami. (Tym większe zaskoczenie, że w innym klasztorze karmelitanek bosych, w którym bywałam wcześniej, ze śpiewami było cieniutko — technicznie kiepskie, tylko najbardziej oklepana i mizerna muzycznie posoborówka, i wystrój tamtej kaplicy także był kiczowaty).
Trzecie zaskoczenie: chłopiec służący do mszy pochyla głowę na imię Jezus w Glorii, a także w Modlitwie Eucharystycznej: w odpowiednich miejscach na Jezus Chrystus, na imię Maryi i św. Bonawentury, patrona dnia.
Czwarte zaskoczenie: ksiądz śpiewający sporo części mszy, dobrym głosem i czysto.
Piąte zaskoczenie: kazanie na temat szkaplerza karmelitańskiego, pełne wiary, mówiące o owocach jego noszenia, które można uzyskać pod warunkiem życia w pobożności i czystości zgodnej ze stanem życia — rozumianej nie tylko seksualnie, lecz także jako całkowita czystość serca, czyli wolność od pychy. Bardzo karmelitańskie, pełne ognia Eliasza i pokory Jana od Krzyża.
Szóste zaskoczenie: ksiądz wykonujący wszystkie gesty liturgiczne powoli i z wielką nabożnością. Podczas podniesienia, małego podniesienia i błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem podczas nabożeństwa po mszy wpatrujący się uważnie w Hostię, a po komunii i przed schowaniem Najświętszego Sakramentu długo się jeszcze modlący. I to młody jeszcze facet, zdecydowanie „za przystojny” na księdza, kojarzący się raczej z „bolcami” z poprzedniego wpisu niż z autentyczną duchowością i pobożnością (wiem, że nie powinno się mieć uprzedzeń, ale „zbyt” przystojni księża zawsze budzą we mnie niepokój).
Siódme zaskoczenie: Komunia św. pod dwiema postaciami — także dla ludu!!! Mimo że z racji tłumu i wąskich przejść jej rozdzielanie zajęło chyba z kwadrans. Mistykom z Karmelu nie szkoda czasu na liturgię...
Nie wiem, kto celebruje u zakopiańskich karmelitanek bosych na co dzień. Być może siostry zaprosiły tego księdza z któregoś z dużych klasztorów karmelitańskich, na przykład Wadowic czy Krakowa, specjalnie na tę nowennę. Ale reszta, zapewne łącznie z ministrantem, jest miejscowa. I sądzę, że klasztor sióstr karmelitanek bosych w Zakopanem można poszukiwaczom pobożnie odprawianej liturgii polecić.

sobota, 13 lipca 2013

Cierpienia młodego kapłana, czyli Breviarium a rebours

Wczoraj na Facebooku przeczytałam smutną diagnozę aktualnej sytuacji duszpastersko-liturgicznej w polskim Kościele, tym smutniejszą, że celną i trafną. Jej autorem jest pewien młody ksiądz. Chcę ją nieco szerzej skomentować, więc przeklejam ją na „Myśli spod chustki”. Wypowiedź ta była odpowiedzią na pytanie świeckiego użytkownika:

Ja się zastanawiam najbardziej, czy ksiądz chcący działać, również liturgicznie, jak należy, jest w tym bardzo samotny. Czy tak wielu tego nie robi, bo ich nie obchodzi, czy może próbowali i dostali po łapach. (Pytam akurat przy Księdza wpisie, ale interesuje mnie ogólnie).

Ksiądz odpowiedział:

1. Nie wiem jak gdzie indziej, ale u mnie w diecezji — jest samotny, bo nikt nie widzi żadnych problemów (Wyszyński nas uratował; źle jest na Zachodzie a nie u nas; liturgia jest dla ludzi a nie dla księdza — proszę nie przedłużać śpiewając prefację; po co te palce łączysz, dziwaczysz i tyle; stare ornaty — ładne, ale po co; nowe, ładne ornaty — mamy stare (z PRL-u) więc po co nowe, II ME zapluta, pierwsza sama się zamyka od nieużywania.

W tej wypowiedzi uderzyło mnie poczucie osamotnienia i niezrozumienia przez współbraci w kapłaństwie, a także zapewne świeckich (ale od nich nie oczekujemy takiej świadomości i wiedzy liturgicznej jak od kapłanów). Ciekawe „użycie” znanej roli kard. Wyszyńskiego w uratowaniu polskiego Kościoła przed całkowitym zniszczeniem sakralności i chrześcijańskiej głębi liturgii przed destrukcją z rąk posoborowych barbarzyńców z celebretami (bo nie w sutannach przecież), jak na Zachodzie, nie w celu pielęgnowania liturgii, lecz jej niszczenia. Zdanie „liturgia jest dla ludzi, a nie dla księdza” zdradza całkowitą nieznajomość podstawowego celu liturgii oraz, szerzej, istnienia człowieka i Kościoła, jaką jest oddawanie chwały Bogu (i to mówił ksiądz, a nie świecki, autor cytuje zarzuty swoich współbraci w kapłaństwie!), a także ewangelizacyjnej roli liturgii (wystarczy wspomnieć choćby św. Antoniego Pustelnika). Pośpiech, brak nastawienia na modlitwę i kontemplację, bylejakość, tumiwisizm, jakie wychodzą w zarzucie o „marnowanie” czasu ludzi z powodu śpiewania prefacji i wyboru o kilka minut dłuższej modlitwy eucharystycznej (przypominają mi się te wszystkie piękne frazy obu świętych Teres o błogosławionym marnowaniu swego czasu i życia dla Boga, za co On odpłaci stokrotnie). Zarzut dotyczący łączenia palców, pokazujący całkowite zapomnienie wielowiekowych zasad postępowania w ciągu jednego krótkiego czterdziestolecia od reformy liturgicznej; barbarzyństwo kulturowe i duchowe, nie tylko liturgiczne — i jak można się dziwić, że posoborowa reforma liturgiczna kojarzy mi się (w aspekcie barbarzyństwa i wytworzenia pustyni kulturowej) z rewolucją radziecką i wprowadzaniem komunizmu w Polsce. Tam też najbardziej uderzano w symboliczne gesty, dobry smak, zasady wychowania, stare przekazy kulturowe, cześć dla wyższych wartości — jednym słowem, piękno, wysoką kulturę i cywilizację. Musztardówka, gazeta i własne tłuste paluchy zamiast kryształowych kieliszków, adamaszkowych obrusów i srebrnych sztućców — czy nie obserwujemy tego na co dzień na mszach w tysiącach polskich kościołów? Oczywiście to metafora. Plastikowe ornaty z materiału na zasłonki z brzydkimi wzorami, diesle nawet zamiast paschału, styropianowe dekoracje, walka z czymkolwiek przeznaczonym do kultu Bożego, co nie jest najtańsze i najbardziej przaśne („Łamie ubóstwo!!!”), podczas gdy na dobre samochody, luksusowe wyposażenie budynków do celów pozakultowych oraz obfite i wykwintne jedzenie nikomu (prawie) w Kościele pieniędzy nie żal... Jeden z fejsbukowiczów napisał, że na Śląsku, jeśli ocalały jakieś piękne stare szaty liturgiczne i przedmioty kultu, to tylko dzięki samozaparciu miejskich konserwatorów zabytków, bo proboszczowie z zapałem niszczyli wszystko. Pomyślmy, jaką mentalność i wiarę musieli mieć ci proboszczowie, żeby to robić. I zastanówmy się, kiedy zostali uformowani: po soborze czy raczej przed?

2. Wielu nie dba jak powinni o liturgię bo jej nie rozumie, nie umie, nie uczy się, nie ma na to czasu, nie chce. Powodów jest milion. Przede wszystkim w seminarium mamy bardzo kiepskie wykłady z liturgiki, niestety...

Tutaj autor zwraca uwagę na rzecz bardzo ważną. Nie można pozostawić punktu 1 bez komentarza z punktu 2 (to jest moim zdaniem podstawowy błąd ideowy inicjatyw w rodzaju Kronika Novus Ordo, mimo niewątpliwych zalet). „Barbarzyńcy” z celebretami czy bez są nieczuli na piękno, kontemplację i sacrum w liturgii, na jej głęboką istotę po prostu, bo tak zostali uformowani. Świeccy przez kapłanów, kapłani przez starszych kapłanów. Trzeba o nich myśleć z wielką miłością i współczuciem, płakać nad nimi jak św. Dominik i krzyczeć do Boga o ich nawrócenie. Nie mam wątpliwości, że cała reforma posoborowa (i wiele aktualnie prowadzonych „reform” w Kościele polskim czy na Zachodzie) wynika z całkowitego zeświecczenia duchowego ich protagonistów, czyli po prostu utraty żywej wiary. W efekcie, nawet jeśli zamiary mieli dobre, to skutki są równie błogosławione, jak gdyby za reformowanie Kościoła wzięli się Katarzyna Wiśniewska, Dominika Wielowieyska, Tomasz Lis i Magdalena Środa. Kościół jest przede wszystkim rzeczywistością nie ręką ludzką uczynioną, nawet jeśli jak wierzchołek góry lodowej z wierzchu widoczna jest tylko ludzka i społeczna instytucja. I jeśli do zmieniania Kościoła stosuje się wytyczne i metody rodem z teorii zarządzania organizacją, psychologii społecznej oraz marketingu i public relations, to skutkiem będzie zredukowanie go do jeszcze jednego NGO-su w rodzaju stowarzyszenia miłośników motocykli czy koła soroptymistek. W dużej mierze udało się to już hierarchii zrobić, zwłaszcza na Zachodzie, lecz także i w Polsce. Ale nie wolno się załamywać; jak mawia niezrównany ojciec Marek Pieńkowski, „nigdy nie można tracić nadziei, że Duch Święty jednak działa w Kościele”. Nie z takich terminów przy Bożych auxiliach Kościół już zdołał się podnieść.

3. Wielu nie widzi sensu studiować głębiej liturgii, na zasadzie mam odprawić to odprawię, potem mam ważniejsze rzeczy do roboty (ksiądz ma być duszpasterzem młodzieży i katechetą, a nie liturgiem).

Ta uwaga dotyczy rzeczy zupełnie fundamentalnej, która moim zdaniem stoi u źródeł kryzysu katolicyzmu w Polsce. Sprowadzenie roli Kościoła do duszpasterstwa młodzieży. Po pierwsze, sakrament bierzmowania staje się sakramentem ostatniego namaszczenia eklezjalnego. Po drugie, duszpasterstwo bez podstaw liturgicznych i ascetycznych staje się kościelnym domem kultury i świetlicą środowiskową. Kościół polski zużywa olbrzymią część swoich zasobów ludzkich i materialnych na duszpasterstwo młodzieży, ale długofalowe efekty są zupełnie mizerne. Żywa wiara dorosłych utrzymuje się tylko w ruchach oddolnie animowanych przez świeckich, którzy za to dostają często od hierarchii po tylnej części ciała, gdyż są z góry podejrzani ideologicznie i niemile widziani: neokatechumenat, tradsi, odnowa (ta ostatnia może najmniej, pewnie ze względu na skrajny emocjonalizm oraz zamiłowanie do gitar i sacro polo). A także w Rodzinie Radia Maryja (znienawidzonej i pogardzanej przez dużą część kleru i aktywnych katolików świeckich), parafialnych różach różańcowych, trzecich zakonach — czyli tych wszystkich przejawach tradycyjnej katolickiej pobożności, których mimo wieloletnich wysiłków postępowców nie udało się w Polsce całkowicie wyeliminować.
Nie ma wątpliwości, że w swej strategii długoterminowej Kościół polski nie zauważył upadku komunizmu. Za komuny duszpasterstwa były koniecznością, bo niemożliwe były jakiekolwiek działania zewnętrzne; natomiast od ponad dwudziestu lat są hamulcem blokującym ewangelizację szerokich mas zdechrystianizowanego społeczeństwa oraz formację dorosłych.

4. Zbyt małe zrozumienie ewangelizacyjnej roli liturgii — gitarka, uśmiech, żarciki, chwytliwe tekściki, bajerowanie dziewczątek wystarczy.

Kolejny poważny problem. Z wyjątkiem środowisk tradycjonalistycznych duszpasterstwo młodzieży to niemal wyłącznie duszpasterstwo młodzieży żeńskiej. W kontekście zlikwidowania wszelkich zewnętrznych barier oddzielających księdza od świeckich (sutanna, liczne zakazy kulturowe, czego nie wolno robić, obowiązujący sposób odnoszenia się do kapłana z szacunkiem, dystansem i jak do osoby starszej, niezależnie od jego wieku, itp.) duszpasterstwa są przez cały czas mniej lub bardziej podszyte zinternalizowaną seksualnością i stanowią towarzystwa adoracji młodego bolca (mniej lub bardziej chętnie przyjmującego te hołdy) przez tłum głodnych idola fanek. Naoglądałam się tego dość, wszędzie. Sprawę pogarsza kryzys ojcostwa i powszechne rozwody; do duszpasterstw trafiają setki dziewcząt zaburzonych, pozbawionych ojca, które w zastępstwie chcą się „powiesić” na księdzu, a wkrótce zaczynają na nim sprawdzać siłę rodzącej się kobiecości; jednocześnie po soborze przyjęto, niezgodnie z całą wielowiekową tradycją Kościoła, że do pracy z dziewczątkami należy posyłać jak najmłodszych księży. Znam dziesiątki kapłanów prowadzących duszpasterstwa, a tych, którzy potrafili zupełnie wyeliminować kontekst męsko-damski ze swoich relacji z „laseczkami”, nie wystarczyłoby na palce jednej ręki. Nawet jeśli umieją jakoś nie okazać tego samym zainteresowanym (w co wątpię, bo natura jest naturą, nawet u księdza), to wysłuchuję potem rozmarzonych zwierzeń ojców duszpasterzy w rodzaju: „Nawet nie wiesz, jakie piękne są teraz dziewczyny! Można odlecieć z zakonu, czy w habicie, czy bez!” I to nie od popaprańców wyświęconych przez pomyłkę, tylko od skądinąd dojrzałych, pracujących nad swoją świętością i gorliwie modlących się kapłanów. Okazja po prostu czyni złodzieja; a ciągłe przebywanie samotnego mężczyzny w zamkniętym gronie kilkunastu czy kilkudziesięciu dziewcząt w kryzysie rozwojowym, często niezaspokojonych emocjonalnie i z toksycznych rodzin, bez osób z zewnątrz, bez barier chroniących kapłaństwo przed nadmierną poufałością oraz bez kontekstu liturgicznego i ascetycznego musi poważnie go obciążać i wystawiać na pokusy. Oczywiście wytrwanie w takich pokusach w czystości będzie największą zasługą w niebie. Ale ilu nie wytrwa i popadnie w ciągłe grzechy seksualne choćby w myśli i wyobraźni, nawet jeśli nie „odleci” z zakonu czy kapłaństwa ani nie zrobi dziecka? I jakie są owoce takiej pracy duszpasterskiej? Takie, jakie widać. Panienki w końcu znajdują własnego chłopa, z salki kościelnej znikają, a wiary dzieciom nie przekazują, bo im jej nie przekazano.

5. Brak poczucia, że do ołtarza idę pod Golgotę — kiedyś pewien ksiądz na rekolekcjach wiedząc, że nie znoszę oklasków na liturgii, specjalnie na dziękczynienie kazał dzieciom klaskać i kątem oka patrzył jak zaciskam pięści (byłem jedyną osobą w kościele, która nie wstała i nie klaskała, a potem musiałem odpowiadać na pytania dzieci i młodzieży dlaczego).

Sprawę oklasków można pominąć, bo jest to tylko jeszcze jeden przejaw porewolucyjnego schamienia, o którym pisałam wyżej. Interesująca jest uwaga o Golgocie; tutaj można szukać wskazówki, gdzie kapłani — odmieńcy, tacy jak autor tej wypowiedzi, mogą szukać ratunku. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo; jeśli wybrało się Chrystusa, na pewno spotka się z prześladowaniami, jak i sam Chrystus się spotkał. I niczym nowym nie jest, że te wilki drapieżne są w samym Kościele, że z gorliwych kapłanów szydzą ich współbracia w kapłaństwie i przyjaciele — takie jest też stare doświadczenie Psalmisty i Sługi Jahwe. Synu, jeśli chcesz służyć Panu, przygotuj swoją duszę na doświadczenie. Niech ich pociechą będzie fakt, że skoro nie odbiorą swej nagrody w tym życiu, a odwrotnie, spotykają ich drwiny i niezrozumienie, to znajdą ją stokrotną w niebie, a Chrystus wraz ze swoją Matką nagrodzą ich za wytrwałe męstwo i dopełnianie własnych udręk dla dobra Kościoła. I polecam tym kapłanom wpatrywanie się w postaci świętej Teresy z Avili i Jana od Krzyża. Znajdą w tych pismach świętych, tak znienawidzonych i prześladowanych za próbę powrotu do obserwancji zakonnych przez własnych współbraci i współsiostry, wielką pociechę dla siebie.

6. Najnowsze tłumaczenie: FRANCISZEK TEGO NIE LUBI, NIE CHCE, NIE ROBI, NIE POTRZEBUJE, INACZEJ UCZY... szkoda, że Benedykta XVI tak nie zauważali i nie słuchali...

Fakt. Tu ciekawe jest to, że od kilkudziesięciu lat papież pełni w Kościele katolickim rolę idola i celebryty, którego się naśladuje zewnętrznie (zwłaszcza gdy to wygodne), zamiast realizować wydawane przez niego dokumenty i rzeczywiście na co dzień traktować jako przełożonego. Recepcja papieża, przynajmniej w Polsce od czasów Jana Pawła II, zeszła na poziom „Super Expressu” (kremówki, pióropusze, białe motocykle) i na tym poziomie się zatrzymuje — już na szczeblu biskupów. Rzeczywiście, w ostatnich latach Kościół katolicki ociera się o kult jednostki (do pop-wojtylianizmu doszedł pop-franciszkizm; tylko Benedykt był znienawidzony, bo jego osoba nie dawała się sprowadzić do poziomu niedzielnego dodatku do tabloidu, więc pozostawiał swego słuchacza bez żadnego sedatywu, w nieznośnej pustce stawianych wymagań i wzywania do nawrócenia); jego krytycy, czy to prawosławni i protestanccy, czy to ateistyczni, mają sporo racji, stawiając ten zarzut. Trzeba przemyśleć na nowo rolę papieża, jak i rolę kolegialności w Kościele. Słusznie powiedział mi ostatnio znajomy teolog, jeden z najwybitniejszych polskich tomistów, że na swoim roku szabatowym zamierza zająć się eklezjologią, bo jest ona obecnie w głębokim kryzysie.

7. Nieśmiertelne stwierdzenia: jest dobrze, po co kombinować/zmieniać; daj se spokój; szkoda czasu, ludzie i tak nic z tego nie rozumieją; są ważniejsze sprawy/problemy/kwestie; lefebrysta; przechodzisz już do Bractwa?

Dwie uwagi, bo reszta oczywista. Pierwsza: „ludzie” (czyli „względy duszpasterskie”) są najczęstszym wykrętem, stosowanym przez wypalonych i rozleniwiałych kapłanów jako wymówka, by nie dążyć wzwyż, nie patrzeć dalej, nie starać się bardziej. Druga: zarzut o lefebryzm. Od prawie roku, odkąd moje starania o mszę w rycie dominikańskim zrobiły się głośne, padam ze strony części środowiska dominikańskiego (z braćmi na czele) ofiarą burzy ataków, podejrzeń, zniesławień, z naczelnym zarzutem o lefebryzm. Jak to się dzieje, że większość duchowieństwa oraz tzw. otwarci katolicy spolegliwie odnoszą się do wszelkich rzeczywistych heretyków i schizmatyków (bracia protestanci, prawosławni itd.), a także innowierców i ateistów, i chcą z nimi gorliwie dialogować itd., a wobec lefebrystów, którzy uznają papieża i katolickie wyznanie wiary, a z nauczania ostatniego soboru odrzucają nie większy procent niż przeważająca część katolików (choć ma się rozumieć, z innego dokumentu — niektóre zapisy Dignitatis humanae, a nie Sacrosanctum concilium), zieją integralną nienawiścią i pogardą, której jako żywo z Ewangelią w żaden sposób nie da się pogodzić? Nie da i już? Natomiast w atakach na mnie zadziwia mnie to, że nikt z atakujących nawet mnie nie zapytał, jakie są moje PRAWDZIWE intencje i zamiary. ONI wiedzą. I z krzykiem potępiają, jak zwieziona z zakładów pracy tłuszcza w marcu ’68. A spotykam tych ludzi na co dzień i mają mojego maila.
Taka karma. Obserwanci i reformatorzy (jeśli przez reformę rozumieć równanie w górę, a nie w dół) nigdy nie mają łatwo. Jak powiedział wczoraj na kazaniu Andrzej Morka, owce mają być owcami i iść na prześladowania między wilki, bo taka jest ich rola, a wilki mają prawo być wilkami, bo to jest ich rola.
Pod omawianą wypowiedzią młodego kapłana pojawił się komentarz innego, z innej diecezji:

Dobrze wytłumaczone — niestety... A jeśli mogę się dołączyć, to »po łapach« również się dostaje... Największy absurd — obrywa ci się za to, że starasz się dbać o »szczyt i żródło«... :(

„Źródło i szczyt” to oczywiście aluzja do najbardziej (choć milcząco) kontestowanego dokumentu Soboru Watykańskiego II, Konstytucji o liturgii świętej Sacrosanctum concilium („Liturgia jest szczytem, do którego zmierza działalność Kościoła, i zarazem jest źródłem, z którego wypływa cała jego moc”). Wiem także od innych gorliwych kapłanów, którym na sercu leży pobożne i pełne czci sprawowanie liturgii, że odczuwają podobne osamotnienie i potępienie ze strony wiernych, a najbardziej innych kapłanów. Pomyślałam, że my, świeccy katolicy, powinniśmy ich wesprzeć jak Mojżesza, aby nie osłabły im ręce. Dołączmy ich do naszych modlitw, pamiętajmy o nich. Każdy z czytelników tego bloga z pewnością zna osobiście takich kapłanów. Niech żaden z nich nie zostanie bez naszego wsparcia modlitewnego i dobrego słowa. Okażmy im, że ich praca jest potrzebna i że świadomi wierni świeccy na takich właśnie kapłanów czekają. Człowiek ma tendencję skupiać się na złu. Mówmy o dobru. Potrzebne jest „Breviariuma rebours.

środa, 10 lipca 2013

Uzdrowienie: instrukcja obsługi

Jezus przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości... Idźcie i głoście: »Bliskie już jest królestwo niebieskie«. Uzdrawiajcie chorych, wskrzeszajcie umarłych, oczyszczajcie trędowatych, wypędzajcie złe duchy! Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie!
Mt 10,1.7-8
Nie rozumiem tych katolików, którzy atakują księdza Bashoborę jako szamana i oszusta, z tego powodu, że jeździ po świecie i modli się o uzdrowienia duchowe i fizyczne tysięcy ludzi. Ugandyjski kapłan wyraźnie podkreśla, że uzdrawia Jezus, a nie on. Nie wątpię też, że za jego wstawiennictwem takie uzdrowienia mogą się dokonywać. Dziwi mnie raczej co innego: powszechny w dzisiejszych czasach brak wiary, że Chrystus i łaska sakramentalna leczą. Z nieznanych przyczyn katolicy tak się zafiksowali na racjonalizmie i pozytywistycznej, oficjalnej medycynie, że zapomnieli, iż pierwszym Lekarzem jest zawsze Chrystus. Zupełnie jakby byli ateistami.
W rzeczywistości — jak przypomina dzisiejsza Ewangelia — Chrystus dał kolegium apostołów władzę wypędzania złych duchów (które często, także dzisiaj, sprowadzają choroby i niemoce, choćby w sferze psychiczno-emocjonalnej, ale ich skutki od razu przerzucają się na somatykę) oraz leczenia chorób fizycznych. I łaskę tę dziedziczą po nich wszyscy kapłani, którzy ważnie przyjęli sakrament święceń od biskupów posiadających sukcesję apostolską. W szczególnym stopniu, oczywiście, posiadają ją sami biskupi. Zapomnieliśmy, że tego właśnie — uzdrawiania każdej sfery człowieka — powinniśmy się od nich przede wszystkim domagać.
W tej sprawie mogę złożyć osobiste świadectwo. Z syndromu dorosłych dzieci alkoholików, i to silnie natężonego, wyciągnęła mnie nie terapia psychologiczna (która trwała krótko i zakończyła się zupełną porażką terapeutki: błędnym, pospiesznym zdiagnozowaniem mnie jako alkoholika), lecz łaska sakramentalna związana ze święceniami kapłańskimi i sakramentem spowiedzi. Widziałam wyraźnie przez cały czas spowiadania się u tego kapłana, że przez niego dokonuje się moje uzdrowienie. On też widział u mnie dobroczynne skutki każdej spowiedzi, swoich nauk i modlitwy za mnie. Przyznawał, że przekraczało to zupełnie jego ludzkie możliwości; były to wyłącznie cudowne owoce łaski Bożej działającej przez sakramenty (łącznie z kardiognozją). Co więcej, później okazało się, że „po ludzku” ten kapłan był co najmniej tak samo zaburzony i poraniony jak ja. Jego ludzkie niedostatki bardzo mnie poraniły, a potem sam musiał szukać pomocy. Ale uzdrowienie z syndromu DDA dokonało się — Mocą z Wysoka, której on był tylko narzędziem, kanałem.
Może też być tak, że określony człowiek, a tym bardziej kapłan, otrzymuje specjalny charyzmat uzdrawiania nie tylko duchowego i psychicznego, lecz także fizycznego (jako narzędzie mocy Bożej, ma się rozumieć). Jest to również zgodne z Pismem Świętym i nauką Kościoła katolickiego o charyzmatach. Jeśli mocą Chrystusa kapłan odpuszcza grzechy, to tym bardziej może zrobić coś łatwiejszego: uzdrowić ciało. „Dlaczego złe myśli nurtują w waszych sercach? Cóż bowiem jest łatwiej powiedzieć: »Odpuszczają ci się twoje grzechy«, czy też powiedzieć: »Wstań i chodź!«” Jeśli uzdrowienia są tak rzadkie, to tylko dlatego, że brakuje nam wiary. „I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich. Dziwił się też ich niedowiarstwu”.
O tym, że sakramenty uzdrawiają, mówi Kościół. I to nie tylko sakrament specjalnie w tym celu ustanowiony: namaszczenie chorych. Każde przyjęcie Eucharystii, sakramentu naszego zbawienia (a łacińskie salus oznacza zarówno zbawienie, jak i zdrowie), uzdrawia również fizycznie, a nie tylko duchowo. Święta Teresa z Avili wielokrotnie zaświadcza w swoich pismach, że za każdym razem po przyjęciu komunii św. czuła się znacznie zdrowsza fizycznie, a jej liczne przewlekłe choroby i cierpienia ustępowały. Takich świadectw jest mnóstwo. Potrzebna jest tylko pewność realności Świętych Tajemnic, gorąca miłość Boga i przyzwolenie na całkowite otwarcie się na Jego działanie.
Także „po ludzku” jest to wytłumaczalne: przecież każda choroba, czy to sfery somatycznej, czy to psychicznej, jest powiązana z rozstrojem ludzkiej natury wynikającym z grzechu pierworodnego i grzechów osobistych. Im bardziej się przebóstwiamy, upodabniamy do Chrystusa, tym bardziej zdrowiejemy — w każdym zakresie. Słabości ciała wynikające z jego materialnej natury, ze śmiercią na czele, pozostaną; ale nie będę już miały niszczycielskiego charakteru związanego z grzechem.
Paweł Milcarek napisał niedawno: „Fascynacja prymatem Liturgii, ambicja połączenia wiary i rozumu, dynamizm wiary przeżywanej charyzmatycznie — trzy żywe nurty polskiego katolicyzmu, o różnym zasięgu. Wiele zależy od tego, czy się kiedyś połączą i oczyszczą z tego, co jest w nich tylko ludzką pozą”. Rozkwit ruchu charyzmatycznego, koncentrującego się na uzdrawiającej i wyzwalającej mocy Boga, także w Kościele katolickim, jest niewątpliwie znakiem czasu. Istnieją zniekształcenia, wynikające z „ludzkiej pozy”. Ale charyzmatycy przypominają o tym, że każdy katolik może na co dzień doznawać od Jezusa pełnego, także fizycznego uzdrowienia.
Ps. Ten tekst jest również listem przewodnim do mojej pracy doktorskiej:)

Źródło: swiatlopana.com

poniedziałek, 8 lipca 2013

Dotknięcie grozi śmiercią

Powiada Dawid: »Uznaję nieprawość moją«. Jeśli ja uznaję, Ty zapomnij. Nie sądźmy, iż jesteśmy doskonałymi i bez grzechu. Aby życie zasługiwało na pochwałę, prośmy o przebaczenie win. Ludzie zaś, którym brak nadziei, im mniej zwracają uwagę na własne grzechy, tym skwapliwiej wyszukują je u innych. A szukają nie po to, aby zło naprawić, ale by je potępiać. Ponieważ dla siebie nie znajdują usprawiedliwienia, gotowi są oskarżać drugich. Bynajmniej nie taki przykład modlitwy i zadośćuczynienia zaleca nam psalmista w słowach: »Uznaję bowiem nieprawość moją, a grzech mój jest zawsze przede mną«. Nie dociekał grzechów cudzych. Badał swoje sumienie, nie schlebiał, ale dogłębnie zastanawiał się nad sobą. Nie pobłażał sobie, dlatego miał podstawę, by prosić o wybaczenie”.
Św. Augustyn, Kazanie 19,2
Zaglądam co pewien czas na Facebooka i odnajduję na nim wciąż nowe bluzgi autorstwa bardzo pobożnych i katolickich autorów: na księdza Lemańskiego (za nieposłuszeństwo biskupowi Hoserowi), biskupa Hosera (za ukaranie księdza Lemańskiego), papieża Franciszka (za liturgiczny performance z kołem sterowym i nie wiadomo czym w roli feruli — to skandaliczne zachowanie papieża zupełnie uniemożliwiło wzburzonym pobożnym katolikom na nawiązanie kontaktu z tym, co papież przy okazji nauczał), ks. Bashoborę (za to, że jest szamanem), znowu biskupa Hosera (za to że pozwolił na rekolekcje ks. Bashobory), przeciwników rekolekcji ks. Bashobory (za to, że są przeciwnikami rekolekcji ks. Bashobory)...
A także metabluzgi, czyli wyrazy świętego oburzenia autorstwa pobożnych i katolickich oburzaczy na wyżej wymienione bluzgi pobożnych i katolickich bluzgaczy.
Jak to dobrze, że jest święty Augustyn.